Maciej Stolarczyk znów w Szczecinie, czyli kolorowy ptak wraca do gniazda

PAP / Jacek Bednarczyk / Na zdjęciu: Maciej Stolarczyk
PAP / Jacek Bednarczyk / Na zdjęciu: Maciej Stolarczyk

Jako zawodnik Pogoni przeżył wszystko: od fali w szatni przez przemyt sprzętu sportowego po debiuty w ekstraklasie i reprezentacji Polski. A w piątek Maciej Stolarczyk przyjedzie do Szczecina jako trener sensacyjnego lidera Lotto Ekstraklasy.

W Pogoni nauczył się piłkarskiego rzemiosła i wypłynął na szerokie wody, ale to z Wisłą odniósł największe sukcesy. W Szczecinie rozpoczął też życie po życiu, położył fundamenty pod odbudowę klubu, odpowiadał za politykę kadrową pierwszego zespołu i stworzenie akademii, ale to w Krakowie dostał szansę w ekstraklasie i chwycił ją obiema rękami. W piątek prowadzona przez niego Biała Gwiazda przyjedzie na stadion Pogoni jako lider Lotto Ekstraklasy. Lepszych okoliczności powrotu do Szczecina, w którym spędził dwadzieścia lat życia, Maciej Stolarczyk nie mógł sobie wymarzyć.

Internat, stancja i fala

Do Pogoni trafił jako 15-latek z Gryfa Słupska. Trenerowi Włodzimierzowi Obstowi wpadł w oko podczas turnieju halowego i niedługo później przeprowadził się do Szczecina, ale mieszkanie w internacie nie przypadło mu do gustu. Niewiele brakło, a jego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.

- Pobudka o godzinie szóstej i nauka własna o dziewiętnastej nie były dla mnie. Postanowiłem wrócić do Słupska. Determinacja trenera Obsta sprawiła jednak, że klub zagwarantował mi stancję. Mieszkałem u starszej pani. Trochę się nią opiekowałem, a w zamian miałem swój pokój. Takie warunki jak najbardziej mi odpowiadały. Później przeprowadziłem się do przyjaciela Leszka Marchewki - wspomina na kartach książki "70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni".

ZOBACZ WIDEO: Szymon Jadczak z Superwizjera TVN: Albo teraz uratujemy Wisłę, albo nigdy (Cała rozmowa)

Szybko, bo już jako 16-latek, zaczął pukać do kadry pierwszej drużyny, ale debiut musiał okupić ciężką pracą i... przejściem typowej dla tamtych czasów musztry.

- Ze zjawiskiem fali spotkałem się, ale chyba w mniejszym stopniu, niż inni. Chociaż oczywiście pamiętam, że w szatni było wesoło. Jak starszy zawodnik chciał poczytać gazetę "na toalecie", to młody musiał lecieć do kiosku po tę gazetę. Najbliższy był przy szpitalu na Jagiellońskiej, więc kawałek był. A jednak trzeba było pobiec, nie było wyjścia - tłumaczy Stolarczyk, dodając: - To kształtowało hierarchię i pokorę wśród młodzieży. Młodszy, nawet jeśli miał swoje zdanie, musiał je zostawić dla siebie. Pamiętam, jak po jednym z treningów zrugał mnie Kaziu Sokołowski. Chyba straciłem piłkę w jakiejś gierce. Kaziu warknął na mnie w ten sposób, że minęło prawie 30 lat, a człowiek dalej to pamięta.

Grube koperty i przemyt dresów

Dziś Pogoń jest sprawnie funkcjonującym klubem o zdrowych podstawach i stabilnej sytuacji finansowej, ale w latach 90., gdy Stolarczyk stanowił o sile pierwszej drużyny, tak kolorowo nie było.

- Tradycją tych czasów było życie "na pożyczce". Zawsze w szatni znalazł się ktoś, kto miał swoje zaskórniaki, które pożyczał kumplom z drużyny. Pamiętam takie okresy, że przez kilka miesięcy nie otrzymywaliśmy wypłat. Co ciekawe, jak już je dostawaliśmy, to... w dość obszernych transzach. I nie mówię tu o kwotach, ale o fizycznej objętości gotówki. Pieniądze, które otrzymywaliśmy w kopertach, pochodziły albo z wpływów z biletów, albo z giełdy. A więc, jak łatwo się domyślić, nie były to duże nominały, powiedziałbym wręcz, że drobniaki. (...) Pieniądze były przewodnim tematem w szatni. Każdy zastanawiał się, kiedy wyrównają nam wypłaty, kiedy będzie lepiej. To integrowało szatnię, bo każdy sobie pomagał, ale na pewno nie było to normalne - wspomina.

Doszło nawet do takiego absurdu, że piłkarze Pogoni zostali zaangażowani w... przemyt sprzętu treningowego: - Mieliśmy dostać profesjonalny sprzęt firmy Uhlsport. Kierownik drużyny po treningu oznajmił, że wyjeżdżamy do Niemiec. "Kierowniku, w jakim celu?" - w szatni pełna konsternacja. Nie mieliśmy w planach przecież żadnego sparingu. - "Jedziemy tam po to, żeby przewieźć sprzęt, który kupiliśmy w Niemczech" - oznajmił bez mrugnięcia okiem kierownik. W praktyce sprowadzało się to do tego, że gdyby sprzęt został do nas przetransportowany w normalny sposób, wysokie podatki i cło znacznie podniosłyby jego cenę - tłumaczy Stolarczyk w "70 niezwykłych historiach...".

- Skończyło się tak, że po treningu spakowaliśmy się do autokaru i pojechaliśmy do Niemiec. Tam ubraliśmy na siebie cały sprzęt. Żeby była jasność - jechaliśmy ubrani jak cebule. Rekordzistą był Leszek Pokładowski, który miał na sobie 5 par dresów. "Dlaczego pan jest tak grubo ubrany?" - zapytał go na granicy celnik. "Zimno mi" - odpowiedział spokojnie Leszek. "A panu to ciepło?". Ostatecznie udało nam się bez problemów wrócić do klubu i w końcu mieliśmy profesjonalny sprzęt - dodaje.

Kolorowy ptak

W barwach Pogoni Stolarczyk rozegrał łącznie 255 spotkań, dwukrotnie awansował z nią do ekstraklasy i jako jej zawodnik zadebiutował w reprezentacji Polski. Był solidnym ligowcem i to określenie nie ma zabarwienia pejoratywnego, ale poza boiskiem miał fantazję. Unikał skandali, ale potrafił świętować sukcesy i bawił się wizerunkiem. W szarych latach 90. i na początku XXI wieku wyróżniał się strojem i fryzurami.

- Był takim Grzegorzem Krychowiakiem tamtych czasów - rzucił niedawno w Lidze+ Extra Olgierd Moskalewicz, serdeczny przyjaciel Stolarczyka. Trener Wisły momentami przypominał Michała Milowicza z gangsterskich komedii Olafa Lubaszenki: balejaż na dłuższych włosach i precyzyjnie wystylizowany, czasem rozjaśniony zarost. W szczytowym momencie wyglądał, jakby korzystał z usług tego samego barbera co słynny Portugalczyk Abel Xavier albo przygotował się do castingu na Asterixa.

- Lubiłem eksperymenty i chciałem wykorzystać fakt, że jeszcze posiadałem włosy. W mojej rodzinie ten przywilej przemija z wiekiem. Miałem kontakt z różnymi fryzjerami i zawsze próbowałem czegoś innowacyjnego. Był to sposób na urozmaicenie swojego wyglądu, aby nie popadać w nudę. Uważam, że jest to ciekawe, o ile mieści się w estetyce - wspominał w rozmowie z "Gazetą Pomorską" (2009). Dziś na taką ekstrawagancję nie może sobie pozwolić: z kilkumilimetrową szczeciną i w garniturze przypomina bardziej Jasona Stathama niż członka boysbandu.

Życie po życiu

Pogoń ukształtowała go jako piłkarza i mężczyznę, ale by odnieść sukces, musiał przenieść się do Krakowa. W Wiśle spędził pięć owocnych lat (2002-2007). Choć trafił na Reymonta 22 już jako 30-latek, był ważnym członkiem najlepszej drużyny w historii klubu. Z "kasperczakowską Wisłą" sięgnął po trzy mistrzostwa i Puchar Polski, zapisał też piękną kartę w europejskich pucharach. Karierę zakończył w 2008 roku w GKS-ie Bełchatów i wrócił do Szczecina, w którym rozpoczął życie po życiu.

W Pogoni był trenerem juniorów, trenerem rezerw, asystentem trenera pierwszego zespołu, a w 2010 roku dostał szansę poprowadzenia występującej wówczas w I lidze drużyny, ale został zwolniony już po dwóch miesiącach, gdy w 12 rozegranych pod jego wodzą meczach Portowcy zdobyli tylko 14 punktów. Sparzył się, ale nie zniechęcił się do nowego zawodu i nie żałuje, że przyjął wówczas propozycję przełożonych.

- W klubie zapytano mnie, czy podołam poprowadzić pierwszy zespół. Miałem powiedzieć, że nie dam rady? Na takie okazje niektórzy trenerzy czekają długimi latami i często nikt im takiego pytania nie zada. Z trenerami jest jak z piłkarzami. Trzeba zachłannie brać to, co daje los - wspominał w rozmowie z "Przeglądem Sportowym".

Do Pogoni wrócił po dwóch latach jako koordynator ds. szkolenia młodzieży. Potem był asystentem Dariusza Wdowczyka i Jana Kociana, od 2015 roku pełnił rolę dyrektora sportowego, a w międzyczasie pracował też jako selekcjoner reprezentacji Polski U-20. Ponownej szansy poprowadzenia pierwszej drużyny Pogoni już jednak nie dostał.

- Gdy mnie zwolniono, miałem oferty z niższych klas rozgrywkowych, ale wolałem się uczyć. Jestem raczej uparty i starałem się dążyć do celu. Wiedziałem, że chcę zostać trenerem. (...) Każda z ról, którą pełniłem, przydaje się potem w roli trenera. Prowadzenie juniorów i bycie asystentem w pierwszej drużynie to dość oczywiste. Jako dyrektor sportowy musiałem się zajmować selekcją i organizacją pracy, co dla trenera także jest ważne. W tej ostatniej kwestii wiele nauczyłem się od prezesa Jarosława Mroczka, który ma duże doświadczenie w prowadzeniu spółek - mówił "Przeglądowi Sportowemu".

Portowiec czy wiślak?

W Szczecinie mogą żałować, bo w Wiśle Stolarczyk pokazał, że jest utalentowanym szkoleniowcem. Przed startem sezonu Biała Gwiazda była skazywana na walkę o utrzymanie. Klub był na skraju bankructwa, z zespołu odeszli ważni zawodnicy (Carlitos, Tomasz Cywka, Pol Llonch, Fran Velez), a drużynę z Reymonta 22 wzmocnili jedynie Mateusz Lis z I-ligowego Rakowa Częstochowa i... niechciany w Pogoni Szczecin Dawid Kort. Z naprędce złożonej drużyny trener Stolarczyk stworzył grający efektywnie i efektownie zespół. Tak cieszącej oczy kibiców Wisły nie było od czasów pierwszej kadencji Henryka Kasperczaka.

Stolarczyk często pytany jest o to, czy czuje się bardziej portowcem, czy wiślakiem, ale unika jednoznacznej odpowiedzi. - W Pogoni się wychowałem. Ten klub dał mi możliwość gry na najwyższym poziomie i przeszedłem w nim wszystkie szczeble, jeśli chodzi o kwestie organizacyjne: byłem asystentem, trenerem juniorów, koordynatorem, pierwszym trenerem i dyrektorem sportowym. Z Pogonią jestem mocno związany emocjonalnie i nie będę tego ukrywał. W Wiśle przeżyłem najsłodsze chwile kariery. Trzy razy zostaliśmy mistrzami Polski, zdobyliśmy Puchar Polski i grałem ciekawe mecze w europejskich pucharach - mówił w sierpniu na antenie "Weszło FM".

Jedno jest pewne. Piątkowa wizyta na Stadionie im. Floriana Krygiera będzie dla Stolarczyka wyjątkowa. - Mieszkam w Szczecinie ponad 20 lat. W Szczecinie ożeniłem się i tu urodzili się moi synowie. Pracowałem jako piłkarz w kilku klubach, ale to w Pogoni przeszedłem najwięcej. Ten klub zawsze będzie dla mnie domem. (ostatni cytat za "70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni").

Komentarze (0)