Ross Barkley. Lekcja pokory upadłego idola burmistrza

Getty Images / Mike Hewitt / Na zdjęciu: Ross Barkley
Getty Images / Mike Hewitt / Na zdjęciu: Ross Barkley

Legendarny trener Graeme Souness mówił: - Ross Barkley ma prawie wszystko. Umiejętności, fizyczność, technikę. Nie posiada tylko jednego atrybutu: mózgu. Sam piłkarz kiedyś wyśmiewał takie opinie. Dziś im przytakuje i trenuje brakujący element.

Sam pomocnik Chelsea podkreślał: - Przez całą karierę nigdy nie czułem, że ktoś trenuje mnie na poważnie. Dopiero teraz jako 24-latek zaczynam rozumieć czym tak naprawdę jest futbol. To całkiem odważne słowa jak na zawodnika, który w przeszłości pobierał lekcje u takich szkoleniowców jak Antonio Conte, Ronald Koeman, czy Roberto Martinez. Żadnego z nich Ross Barkley jednak tak naprawdę nie cenił. Bo jak opowiadają jego trenerzy z zespołów juniorskich: drugiego takiego egoisty w świecie futbolu naprawdę próżno znaleźć.

Ross pochodzi z Wavertree, czyli miejscowości z której rdzenni mieszkańcy sąsiedniego Liverpoolu uwielbiają drwić i żartować. To jednak nastoletni Barkley ośmieszał chłopaków z wielkiego miasta jeszcze jako zawodnik akademii Evertonu. David Moyes po zobaczeniu wachlarza jego dryblingów postanowił dołączyć ledwie 15-letniego zawodnika do zajęć z seniorami. Tam młody Anglik był zmuszony grać w szmaciakach z lumpeksu, bo na kupno profesjonalnego sprzętu jego mamy nie było stać. Mimo to, Barkley wychodził na boisko przeciwko gwiazdom Premier League i potrafił przy tym holować piłkę przez paręnaście sekund, co doprowadzało do szału "starszyznę" szatni w postaci Tony'ego Hibberta czy Leona Osmana.

Obaj zawodnicy wyznaczyli sobie zadanie, kto z nich wyrządzi więcej krzywdy wychowankowi The Toffees. Zawody wygrał o dziwo... Barkley, który jako 16-letnia gwiazda kadry Anglii U19 zrobił na tyle niefortunny wślizg, że złamał sobie nogę w trzech miejscach. Doktor, który operował zawodnika przekazał mu informację, iż nigdy nie będzie już w stanie być czynnym sportowcem. Ross wpadł w depresję, a jego rozpacz potęgował fakt, iż wspomniany Moyes obiecał mu debiut w dorosłej drużynie, tuż po tym gdy wróci z przerwy na reprezentację młodzieżową.

- Nie byłoby mojej kariery i tych wszystkich wywiadów, gdyby nie osoba mojej mamy. Ona totalnie odmieniła mój sposób myślenia. Nie mówiłem już "jeśli zagram dla Evertonu", tylko "kiedy zagram dla Evertonu" - opowiada Barkley. Nastolatek miał według wstępnej diagnozy już nigdy nie założyć korków. On jednak ledwie rok później nie tylko był w stanie ubrać samodzielnie buty, co nawet zadebiutować na boiskach angielskiej ekstraklasy. Było to w spotkaniu przeciwko Queens Park Rangers, po którym Barkley od razu zgarnął nagrodę najlepszego zawodnika meczu.

ZOBACZ WIDEO Reprezentanci Polski oszukali przeznaczenie. Mogli zginąć w katastrofie

A trenerzy, którzy pracowali z Rossem przed jego kontuzją podkreślają, że zobaczyli wtedy na murawie zupełnie innego chłopaka.

Idol burmistrza

Zawodnik już nie zabierał piłki kolegom, tylko oddawał ją po jednym, góra dwóch kontaktach. Ross nabył więc umiejętność, która wyróżnia graczy światowej klasy od ligowych szaraczków. A przypomnijmy, że mowa o jedynie 17-latku. Dopiero niedawno Barkley przyznał się jednak, iż panicznie bał się ostrego wejścia przeciwnika i kolejnej przerwy na leczenie urazu. Tylko stąd tak szybko reagował na murawie. Inaczej znów "zadryblowałby" się na śmierć.

Piłkarz może zmienił swoje przyzwyczajenia boiskowe, ale wciąż pozostał ogromnie niedojrzałym człowiekiem, który własnym ego bujał daleko w chmurach. Jak sam tłumaczy: - Kiedy miałem 11 lat już pisały o mnie lokalne gazety, przed 18-tymi urodzinami porównywano mnie do Gascoigne’a, Ballacka i Lamparda. Z tym ostatnim krótko po "dwudziestce" rozpocząłem mecz mundialu w pierwszym składzie reprezentacji Anglii. Naprawdę czułem się jako wybraniec.

Zaczęły się wymachiwania rękoma na kolegów z Evertonu, a przy fali słabszych występów błagalne prośby o transfer. Dla klubu z Goodison młody wychowanek był jednak żyłą złota. Dlatego też znoszono jego fochy. Zwłaszcza, iż lokalni kibice nie wierzyli doniesieniom tabloidów o skandalach obyczajowych z Rossem w roli głównej. Barkleya bezgranicznie kochali i masowo wyprzedawali koszulki z jego nazwiskiem, a nawet bojkotowali przy tym krytyczny wobec zawodnika dziennik "The Sun". Sam burmistrz Liverpoolu Joe Anderson, czyli prywatnie zagorzały kibic The Toffees zapraszał Anglika na wspólne pogawędki w budynku rady miasta Liverpoolu.

A gdy Anglik doznał w ubiegłym roku kolejnej kontuzji mięśnia uda, to klub obiecał mu wsparcie i przez parę miesięcy specjalnie na swój rachunek udostępniał zawodnikowi sztab fizjoterapeutów oraz sale rehabilitacyjne.

Transfer na policji

Piłkarz odwdzięczył się całej społeczności Evertonu w najmniej spodziewany sposób. Po namowach agenta i bez powiadomienia działaczy, w styczniu 2018 roku pojechał do Londynu, aby... dopinać nieoczekiwany transfer do Chelsea. Jego kontrakt wciąż opiewał co prawda przez następne pół roku, lecz Ross zapowiedział, iż do Merseyside tak czy siak wracać nie zamierza i woli płacić kary za omijanie treningów. Taki miał kaprys.

Wyszło na jego, gdyż zarząd klubu z Goodison puścił ostatecznie swojego wychowanka za 15 milionów funtów, a kibice uznali taką cenę za mocny prawy sierpowy w ich własną dumę. W końcu jeszcze latem Everton odrzucał o ponad dwukrotnie wyższe oferty za swojego wychowanka. Na następnym spotkaniu u siebie kibice The Toffees wywiesili transparent o treści "Barkley. Wąż. Szczur. Zdrajca". Piłkarza otwarcie krytykował w mediach nawet wspomniany burmistrz Anderson, który sam postanowił dolać oliwy do ognia i zgłosił transfer... na policję. Zdaniem polityka piłkarz dopuścił się bezprawnego szantażu w stosunku do własnego pracodawcy.

A najśmieszniejszy w całej historii jest fakt, iż nowy szkoleniowiec Rossa, czyli Antonio Conte wcale nie chciał go w swoim zespole. Ściągnięcie zawodnika było pomysłem jedynie dyrektorki Chelsea Mariny Granovskaji, którą Włoch szczerze nienawidził. A swoją frustrację wyładowywał nie na najbardziej zaufanej doradczyni Romana Abramowicza, tylko podopiecznym. Gdy Chelsea odpadała w półfinale Carabao Cup przeciwko Arsenalowi, trener wypalił przed kamerami: - Kiedy kontuzji doznaje jeden z twoich najlepszych piłkarzy to mecz nigdy nie jest prosty. Zwłaszcza jeśli spojrzysz na ławkę rezerwowych, a tam jedynym zawodnikiem ofensywnym jest Ross Barkley.

John Cena

Mocne słowa. Lecz sam Anglik za bardzo się nimi nie przejął. Był wówczas zbyt zajęty świętowaniem transferu w jednym z klubów nocnych Liverpoolu. Piłkarz nie wynajął przy tym całej sali i wpadł opijać przenosiny do Chelsea pośród... kibiców Evertonu. Wypad zakończył się paroma siniakami oraz opluciem zawodnika. I w zasadzie był to jedyny moment z pierwszego półrocza Barkleya w zachodnim Londynie, o którym mówiłaby angielska prasa. Dopiero przybycie na Stamford Bridge szkoleniowca Maurizio Sarriego odmieniło jego pozycję w klubowej hierarchii, która ustabilizowała się gdzieś pomiędzy sprzątaczką a woźnym obiektu treningowego.

Włoch, który miłuje formację z trzema pomocnikami postanowił, iż 24-latek będzie idealnym łącznikiem drugiej linii u boku Jorginho i N'Golo Kante. Według angielskiej prasy, nowy trener Chelsea miał w kierunku Barkleya jeden prosty komunikat: - Albo zaczniesz bronić się swoją grą. Albo odchodzisz. Jedyne co od tej pory otrzymasz to moje zaufanie. Na więcej nie licz. Sarri postanowił zadać przy tym pracę domową swojemu podopiecznemu. Miał on za karę oglądać po kilka razy spotkania Anglików na tegorocznym mundialu. Powód? Rossa zżerała ambicja, iż nie otrzymał powołania na turniej.

Zawodnik za punkt honoru obrał sobie powrót do drużyny narodowej. Zaczął ku temu harować jak wół. A koledzy z szatni Stamford Bridge nadali mu nawet przydomek John Cena (legendarny amerykański zapaśnik federacji WWE), bo tak mocno pracował na siłowni. Legendarny Gary Neville, który jako ekspert stacji Sky stał się na Wyspach głosem piłkarskiego rozsądku mówił: - Podczas mistrzostw świata graliśmy dobrze, ale widać było, iż w ostatniej tercji boiska brakuje nam zawodnika, który myślałby inaczej i otworzył drzwi do bramki przeciwnika. Taką osobą powinien być właśnie Ross Barkley. Znam go osobiście, to dobry chłopak, ale czy naprawdę traktuje piłkę jak profesjonalista?

Upadek pół-boga

Od kilkunastu tygodni i owszem, a efekty widać już na bardzo wczesnym etapie sezonu. Bo jak opowiada klubowy kolega Eden Hazard: - Ross ma na tyle ogromny talent, że jeśli obdarzymy go na Stamford Bridge pomocą to z pewnością zostanie jednym z najlepszych pomocników świata. Zresztą sam Barkley nie wstydził się nigdy mówić, iż jest to właśnie jeden z podstawowych celów na najbliższe lata. Lecz po czasie Anglicy brali takie deklaracje z dużą dozą politowania. Aż do teraz.

Barkley jest pierwszym i jak na razie jedynym angielskim piłkarzem, który zdobył bramkę dla Chelsea w obecnym roku kalendarzowym. Piłkarz balansuje co prawda między pierwszym składem a ławką rezerwowych The Blues. Lecz kiedy już wchodzi na murawę to bez wyjątku pokazuje wielką jakość i momentalnie staje się jednym z liderów zespołu. Podczas sobotniego hitu Premier League przeciwko Manchesterowi United piłkarz swoim golem w doliczonym czasie gry uratował punkt dla The Blues. Portal ESPN wręczył mu za to najwyższą notę w drużynie.

Były australijski bramkarz Mark Schwarzer uważa, iż jest to głównie efekt "wyjścia ze strefy komfortu zawodnika, który w Evertonie miał status pół-boga, a obecnie jest tylko jednym z wielu do gry": - Być może tak jest. Najważniejsze, że zacząłem mówić na boisku. Nie poza nim. Opłaciło się. Selekcjoner angielskiej reprezentacji Gareth Southgate na tyle zauroczył się przemianą podopiecznego, że nie tylko powołał Barkleya na październikowe spotkania Ligi Narodów. 46-latek specjalnie zmienił taktykę zespołu na stosowane w Chelsea 1-4-3-3 tak aby uwypuklić atuty Rossa.

Mało, który trener chciałby podporządkować nowy system grania potrzebom jednego zawodnika. A to znak, iż mamy do czynienia z piłkarzem najwyższej półki. Oraz od niedawna również i człowiekiem godnym tego miana.

Komentarze (0)