Dariusz Górski, ukochany orzeł Kazimierza: Pomnikowi mówię "cześć tato".

PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Dariusz Górski
PAP / Bartłomiej Zborowski / Na zdjęciu: Dariusz Górski

- Był wspaniałym ojcem, bo go nie było. Dziś jak przechodzę obok pomnika, to witam się: "cześć tato" - mówi Dariusz Górski, syn Kazimierza Górskiego - trenera tysiąclecia.

Jacek Stańczyk, WP SportoweFakty: Mówi pan "cześć tato", gdy przechodzi koło pomnika Kazimierza Górskiego (stoi obok Stadionu Narodowego, zrobiony w 2015 roku - dop.)?

Dariusz Górski: Tak, mówię.

Za każdym razem?

Za każdym.

Lubi pan tak sobie z nim jeszcze pogadać?

To chyba mój taki odruch. Tyle, że odpowiedzi już nie ma. Mówię więc "cześć" i idę dalej, do swoich spraw.

Ten pomnik też był "pana sprawą".

Chciałem w jakiś sposób uhonorować ojca, myślę że na to zasłużył. Ale to przecież nie była tylko moja inicjatywa, tylko wspólny wysiłek wielu ludzi.

A komu jeszcze postawiłby pan pomnik?

Panu Feliksowi Stammowi, chociaż jego pomnik zdaje się jest już w fazie realizacji. Hubertowi Wagnerowi, Henrykowi Łasakowi (legendarny trener kolarzy - dop. red.). Jest paru ludzi, którzy w sporcie przecierali szlaki.

A powinniśmy stawiać pomniki żyjącym sportowcom? Albo nazywać ich imieniem ulice, szkoły, areny sportowe?

Nie. Uważam, że za życia nie powinno się nazywać ulic czyichś imieniem, budować pomników. Chyba, że człowiek jest wyjątkowo zasłużony. I wygrał III wojnę światową.

Robert Lewandowski ma swoją ulicę, Kamil Stoch też ma. Jest skocznia im. Adama Małysza.

Bo z drugiej strony, gdy jakaś społeczność wychodzi z taką propozycją, to sprawa jest delikatna. Można się nie zgodzić, ale jak się powie nie... Ludzie wystąpili z inicjatywą, a to przeważnie są małe lokalne środowiska i trudno im odmówić. Mogą być zniesmaczeni, trzeba to wziąć pod uwagę. Każda odpowiedź może być nie na miejscu. Nie sądzę też, by sportowcy sami tego chcieli. Ja na tyle, na ile znałem mojego ojca, to wiem że za życia nie pozwoliłby sobie na pomnik. Nie sądzę też, że chciałby mieć własną ulicę.

Podam inny przykład, własny. Szkoła mi mówi: "Panie Darku, chcielibyśmy nadać imię ojca". A ja mówię: "No dobrze, ale już tych szkół jest kilkanaście i wystarczy". I dostaję odpowiedź: "ale uczniowie tak wybrali". I człowiek jest w kropce.

Ma pan już czasem dosyć ciągłego opowiadania o ojcu?

Ale mi jest miło, gdy ludzie o nim mówią, pamiętają. A przecież od jego sukcesów minęło pół wieku, to jest parę pokoleń.

Ja sobie myślę, że to już musi być męczące. Tylko tata i tata…

Wie pan, teraz są już inni idole. Świat się zmienił, są inne zasady w życiu. Więc to jest miłe, że ludzie o nim pamiętają. Poza tym, gdyby polska piłka miała choć podobne sukcesy do tych mojego ojca, ta pamięć i sława szybciej by przeminęły. A ona ciągle jest.

I na co dzień pan się z nią spotyka?

Aż tak, to też nie jest.

Ale mówi pan, że kolejne szkoły chcą nadawać sobie jego imię.

No tak, ale ja też postanowiłem, że na razie - jeśli ktoś się zgłosi - to grzecznie odmówię. Ileż można. Jest 15 szkół, to już nie ma sensu. Są inni bohaterowie.

I szesnasta, albo siedemnasta nie ma sensu, a czternastka jeszcze miała?

Trzeba przyjąć jakąś formułę. Są następne pokolenia. Poza tym, już chyba nikt na ten pomysł nie wpadnie.

Łatwo było być synem tak wielkiego ojca?

Ciężko być na piedestale, ale też tak się w życiu zdarzyło. Nie ma się czego wstydzić, jest czym się chwalić. Rodzice byli jednak skromni i ja tę skromność z domu wyniosłem. Ona nie pozwalała się chwalić, żerować na sukcesach ojca. Nie myślałem o sobie: "Boże, co to nie ja". To jest specyfika lwowiaków. Poznałem kilkunastu kolegów ojca, rodowitych lwowiaków, mieli osiągnięcia, ale byli skromnymi ludźmi. Pisarze, profesorowie, wybitni ludzie. Lubili się spotkać, pośmiać, pogadać, wypić po ćmadze (w gwarze lwowskiej - wódka - dop. red.).

Na zdjęciu: mały Dariusz Górski. FOT: archiwum Górskich/FOTONOVA/EastNews
Na zdjęciu: mały Dariusz Górski. FOT: archiwum Górskich/FOTONOVA/EastNews

A czuł pan presję tego, żeby ojcu dorównać?

Presji środowiska nie czułem, raczej taką wewnętrzną. Ojcu zawsze mówili: "Kaziu, ty masz szczęście". Sam ojciec to powtarzał, ale szczęście można mieć raz, dwa. Gdy sukcesy się powtarzają, to już nie chodzi tylko o szczęście, ale też umiejętności.

Jednak narzucił pan na siebie tę presję.

Wiedziałem, że w piłce nie mam żadnych szans, żeby spróbować ojcu dorównać. Jestem fotografem i zająłem się fotografią sportową. Przed chwilą mówiłem o skromności, ale powiem: byłem jednym z najlepszych w Polsce, jeśli chodzi o fotografię piłkarską. Więc mówiłem sobie, że ojcu nie dorównam w piłce, ale on mi nie dorówna w fotografowaniu.

ZOBACZ WIDEO "Podsumowanie Tygodnia". Efekt Nawałki w Lechu Poznań już działa?

Ma pan swoje ulubione zdjęcie?

Takiego nie mam, ale miałem wiele wystaw. Fotografowałem w Legii, potem dostałem ofertę z "Piłki Nożnej", akurat zwolnił się etat. Skorzystałem, to był awans, miałem możliwość regularnego publikowania. Były ciekawe wyjazdy, choć mało jeździliśmy za reprezentacją Polski. To był czas wielkich państwowych perturbacji. Przed mistrzostwami świata w Meksyku przyszedł człowiek z Komitetu Centralnego, z wydziału prasy i mówi: "na MŚ jedzie naczelny i redaktor sprawozdawca". To wstałem i pytam się: "A dlaczego nie fotoreporter?" Pewnie facet nie był przyzwyczajony, że ktoś się przeciwstawia, bo zawsze było tak, jak on mówi. I partia wymyśliła taki podział. Więc pytam, to kto pojedzie, jak nie ja. Jeździłem na wszystkie mecze, czy wiało, czy padało. Przez Koluszki, przesiadki, bez jedzenia. A tu pojechali towarzysze z nadania, nie związani z piłką. Tak to we mnie siedziało, że napisałem list do KC z pytaniem, dlaczego nie jadę. Przecież miało być w Polsce tak sprawiedliwie.

Podpadł pan.

Trochę zamieszania się zrobiło, pytali mnie: "Darek, coś ty narobił?". No, ale do Jaruzelskiego to nie doszło, odpowiedzi nie dostałem. Ale czyste sumienie miałem, zrobiłem tak, jak powinno być. Wysłano mnie wtedy na ME kadetów do Aten. Akurat ojciec już tam mieszkał.

Na zdjęciu: Finał MŚ 1990 Niemcy - Argentyna. Kapitanowie Diego Maradona i Lotthar Mattaeus. Po prawej z chorągiewką Michał Listkiewicz. Fotografia zrobiona przez Dariusza Górskiego. FOT. DARIUSZ GÓRSKI/FOTONOVA/EastNews
Na zdjęciu: Finał MŚ 1990 Niemcy - Argentyna. Kapitanowie Diego Maradona i Lotthar Mattaeus. Po prawej z chorągiewką Michał Listkiewicz. Fotografia zrobiona przez Dariusza Górskiego. FOT. DARIUSZ GÓRSKI/FOTONOVA/EastNews

Mówił pan kiedyś, że był wspaniałym ojcem, bo go nie było.

Miałem dużo wolnego czasu i wolną rękę. Mama chodziła z siostrą (trenowała łyżwiarstwo figurowe w Legii - dop. red.) na treningi, reżim był straszny. O godzinie 5:00 była pobudka, o godzinie 6:00 trening, potem drugi trening, ojciec na zgrupowaniu, a u mnie hulaj dusza... Nikogo w domu, klucz na szyję i na podwórko.

Czyli chowała pana ulica?

W pewnym sensie. To było ciekawe towarzystwo. Mieszkałem na rogu Świętokrzyskiej i Emilii Plater. A tam był tzw. dziki zachód, szemrane ulice, różne towarzystwo tam mieszkało, często patologiczne. My mieszkaliśmy w bloku wojskowym, do dziś mieszka tam pan Lucjan Brychczy. Jak ktoś był nieznany, to lepiej żeby tam nie wchodził.

A do wielkiej drużyny taty jak pan wszedł?

Znałem ich wszystkich, jeździłem do nich, gdy mieli zgrupowania w Rembertowie, czy na Bielanach. Oni mnie jeszcze znali lub kojarzyli z wcześniejszych lat. Czasem jeździłem z ojcem na obozy młodzieżowe dla najlepszych juniorów.

W któregoś z nich patrzył pan jak w obrazek?

Nie byłem takim fanatykiem futbolu. Kopałem piłkę, nie było innych zajęć. Pamiętam jednak zgrupowanie we Wrocławiu. To był rok, w którym Czerwone Gitary wylansowały przebój: "Historia pewnej znajomości". Miałem może 13 lat i wszyscy zachwycali się jednym piłkarzem, który miał przyjechać na obóz. Lokalni trenerzy mówili ojcu: "Kaziu, zobaczysz co to jest za talent, perełka". Dawno nie było takiego juniora na Dolnym Śląsku. To był Lesław Ćmikiewicz. Potwierdziło się.

Wiele było wtedy takich odkryć.

I tu powiem moją ulubioną anegdotkę taty. On raz na pytanie o swoje największe odkrycie powiedział: "Mnie się wydaje, że największym odkryciem jest Marysia" (czyli Maria, jego żona - dop. red.). To było takie ludzkie, jak spadnięcie z chmurki i pokazanie, że w życiu nie jest tylko piłka i życie nie składa się tylko z piłki. To powiedzenie oddawało charakter tego człowieka.

A da się dziś Roberta Lewandowskiego - odkrycie naszych czasów - porównać do któregoś z piłkarzy z tamtego okresu?

Nie ma porównania. Robert jest wybitnym zawodnikiem. Wtedy jednak w kadrze pracowała cała drużyna. A dziś nie ma kogoś takiego jak Kazio Deyna, nie ma takich skrzydłowych. Dziwię się, bo przecież całe życie mieliśmy mocne skrzydła, to była nasza domena. A teraz Błaszczykowski to nie ten sam Kuba, do tego Grosicki ma problemy i leżymy. A Robert sam meczu nie wygra.

A zasadna jest dyskusja kto był, albo jest największym polskim piłkarzem w historii? Robert Lewandowski strzela po 50 goli w sezonie, ale królem strzelców mundialu nie został jak Grzegorz Lato.

Dobre pytanie, czy jest w ogóle sens wybierania takiego piłkarza, dyskutowania o tym. Każda epoka ma wybitnych zawodników. Ernest Pohl, Lucjan Brychczy... a potem okazało się, że tych wybitnych jest kilku, albo kilkunastu jak w kadrze mojego ojca. Zresztą, do dziś jestem przekonany, że gdyby nie pogoda, zostalibyśmy w Niemczech mistrzem świata. Zrobilibyśmy jeszcze większą sensację jak Chorwacja na ostatnim mundialu. A potem był Zbyszek Boniek, teraz jest Robert Lewandowski. Daj Boże, żeby w kolejnym pokoleniu też ktoś taki się urodził.

Adama Nawałkę zna pan osobiście. Spodziewał się pan, że zrezygnuje po mundialu?

Przypuszczałem, że tak będzie. Formuła się wyczerpała, nadszedł czas na zmianę. Dobrze Adam zrobił. Zawiodła pewna koncepcja. Trudno. Adam przypominał mi mojego ojca, ciągle szukał zawodników. Jak już zaczęła grać ta sama drużyna, to był tylko srebrny medal na olimpiadzie w Montrealu i wtedy tato odszedł. Widział, że cytryna już wyciśnięta.

Sam odszedł, czy go "poproszono"? Drugie miejsce było wtedy porażką.

Sam odszedł, też formuła się wyczerpała. W domu też naciskała już mama: "Kaziu, daj spokój. Teraz ustaw rodzinę, jedź za granicę, zarób parę groszy. Dzieci dorastają, a my w zawieszeniu". Ojciec też miał już swoje lata, zbliżał się do 60. Pierwsza propozycja była z Kuwejtu, coś nie wyszło. A potem nagle wypadła Grecja. Ja zostałem w Warszawie, rodzice z siostrą wyjechali do Grecji. Mieszkali tam 8 lat.

I w Grecji też został bohaterem (3 mistrzostwa z Olympiakosem,2 mistrzostwa z Panathinaikosem).

No właśnie. I okazało się, że to nie było tylko szczęście.

---

Kazimierz Górski  - najlepszy trener w historii polskiej piłki nożnej. Szkoleniowiec, który zdobył z reprezentacją Polski złoty medal Letnich Igrzysk Olimpijskich w 1972 roku (Monachium) i srebrny na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu w 1976 roku. W 1974 roku w mistrzostwach świata w Niemczech jego drużyna zajęła trzecie miejsce. Zmarł 23 maja 2006 roku w Warszawie. Miał 85 lat.

Źródło artykułu: