Dariusz Tuzimek: Kto miał odwagę zatrudnić Sa Pinto, będzie miał odwagę go zwolnić
Informację o tym, jak to prezes Legii Dariusz Mioduski wezwał do swojego gabinetu trenera Ricardo Sa Pinto, odbieram w kategoriach PR-owych przecieków kontrolowanych, które mają poprawić wizerunek właściciela klubu.
Pasja i emocje nie usprawiedliwiają wszystkiego. Otoczenie się męczy, irytuje, ale tak długo jak są wyniki, wszystkie zachowania takiej osoby się usprawiedliwia. Na zasadzie: ot fanaberie i oryginalność charakteryzująca jednostki wybitne.
Gorzej jeśli wyników nie ma. Dopiero wówczas otoczenie zauważa, że "król jest nagi", ale jest już zbyt późno, żeby cokolwiek ratować. Na wiosnę Legia rozczarowuje. Nie ma wyników, nie ma stylu. A i o celach długoterminowych, np. wprowadzaniu młodych Polaków, mowy nie ma (bo Szymański i Majecki byli w drużynie na długo przed przyjściem Portugalczyka). O tym, ile klub stracił na odejściach niechcianych przez Sa Pinto zawodników, głośno się nie mówi, bo nie ma się czym chwalić.
Jak to się więc stało, że Legia zatrudniła trenera, o którym było wiadomo, że jest emocjonalnym raptusem, wikłającym się w konflikty z otoczeniem, z sędziami, z innymi trenerami, z mediami itd. Który prowadzi krucjaty o szacunek, a wobec innych zachowuje się tak, jakby nie znał tej wartości. Jak to się stało, że Legia zatrudniła trenera, o którym było wiadomo, że nie przepracował nigdzie ani jednego pełnego roku i dała mu trzyletni kontrakt?
Jak to się stało, że Legia oddała mu pełnię władzy w całym pionie sportowym i trener robi to, co mu się tylko podoba. Może zrobić dwa zgrupowania w Portugalii, nie zagrać tam z żadnym poważnym rywalem, sprowadzić do klubu czterech Portugalczyków i… nie nadziać się na żadną kontrę.
W ten sposób Sa Pinto mocno uzależnia od siebie Legię. Bo przecież nawet jeśli by prezes chciał go zwolnić, to sprowadzeni do Legii Portugalczycy się nie rozpłyną, a wygnani piłkarze nie wrócą na Łazienkowską. Prezes Mioduski - mimo swoich dobrych chęci - staje się zakładnikiem Portugalczyka. Jedyne co może zrobić, to - jak podaje bliżej niezidentyfikowane źródło przecieku do mediów - wezwać Sa Pinto do gabinetu i mieć stanowczy ton. Niewiele, prawda?
Pomijając fakt, że trener z prezesem to się powinni spotykać codziennie, i nie jest to nic nadzwyczajnego, to trzeba jasno powiedzieć, że kłopoty jakie dzisiaj ma Legia z Ricardo Sa Pinto wynikają z grzechu pierworodnego. Czyli z zatrudnienia Portugalczyka na szybko, w letnim kryzysie drużyny, w emocjach, w sytuacji gdy klub był postawiony pod presją i pod ciężkim ostrzałem medialnym. Zdawał się być rozchwianym kutrem na niespokojnym morzu.
Gdy zatrudniano Sa Pinto – w sierpniu 2018 roku – Legia już przegrała pierwszy mecz z Dudelange i nagle okazało się, że nie tylko Liga Mistrzów "odjechała", ale za moment może się ziścić koszmarny sen, że drużyna z Łazienkowskiej nie zagra drugi sezon z rzędu w fazie grupowej nawet Ligi Europy. Klub przeżywał okres mocnych ataków medialnych, z akcentem na to, że zmierza ku bankructwu. To właśnie na intronizacyjnej konferencji prasowej trenera Sa Pinto prezes Mioduski mówił o artykułach na zlecenie, o działaniu na szkodę klubu.
I rzeczywiście przeciwnikom Mioduskiego udało się w tamtym czasie tak rozhuśtać klub, że znalazł się on w wielkich turbulencjach, a decyzje były podejmowane na szybko, pod presją, w dużych emocjach. A to nie są korzystne warunki do rozsądnych decyzji. Mioduski jeszcze latem ubiegłego roku wciąż się uczył, że zarządzanie Legią to nieustanne zarządzanie kryzysowe. Tu nie ma wakacji, jak przez chwilę jest dobrze, to już warto się przygotować na nadchodzący kryzys.A jednak Mioduski go zatrudnił. Nie podoba mi się ta decyzja, ale ją rozumiem. Klub był rozchwiany, prezes w desperacji próbował ratować budżet ucieczką do przodu: przyjdzie nowy trener, drużyna się zmobilizuje, pokonamy luksemburczyków i jakoś to się zepnie. Sa Pinto był jak postawienie na ruletce całej kasy na czerwone. Wypadło czarne, puchary przepadły, zrobiło się gigantyczne manko.
Usprawiedliwieniem dla Dariusza Mioduskiego jest to, że próbował wcześniej zatrudnić innych, bardziej stabilnych trenerów dla Legii. Sam prezes podał ich nazwiska. Nie udało się ich pozyskać i nie była to kwestia finansów. Słowak Adrian Gula był trenerem MSK Żiliny, gdzie zrobił dobrą robotę. Ale on latem podjął pracę w roli trenera słowackiej młodzieżówki. Zdecydował się na inne wyzwanie. Podobnie jak dwaj inni kandydaci. Jerzy Brzęczek dostał reprezentację Polski, a Portugalczyk Miguel Cardoso z Rio Ave dostał ofertę nie tylko z Legii, ale także z FC Nantes (obecnie prowadzi Celtę Vigo) i nie dziwne, że wtedy wybrał Francuzów.
Legia postawiła na Sa Pinto. Ale warto pamiętać, że był trenerem czwartego wyboru, że mało kto jest dostępny w połowie sierpnia, i że o Portugalczyku wiadomo było, że ma silny charakter, jest liderem w szatni, radzi sobie z trudnymi zawodnikami. A wówczas, po bezpłciowych rządach Chorwatów, wydawało się, że taka osobowość będzie lekarstwem na problemy Legii. Okazało się, że jest to leczenie łupieżu gilotyną.
Przed Sa Pinto trzy mecze. Chciałoby się napisać, że łatwe, bo z takimi rywalami jak Miedź Legnica, Arka Gdynia czy Raków Częstochowa to Legia – zbudowana za ciężką kasę - ma obowiązek wygrywać. Takie są oczekiwania i nie są one wzięte z księżyca.
Powszechne przekonanie jest takie, że nawet jeśli Legia będzie miała kłopoty, Sa Pinto nie zostanie zwolniony. Zbyt duże straty finansowe i wizerunkowe.
Taka historia może się zdarzyć pewnie najwcześniej na przełomie kwietnia i maja. Chyba, że Legia Sa Pinto przestanie kaszleć i zacznie wygrywać. Do pełni szczęścia Portugalczyk potrzebuje jeszcze sporego kryzysu Lechii Gdańsk, ale Ekstraklasa to taka liga, w której wszystko jest możliwe.
A co jeśli ten miły dla Sa Pinto scenariusz się nie ziści? Przewrotnie napiszę, że ten – kto mając wiedzę o Sa Pinto – miał odwagę go zatrudnić, to będzie też miał wystarczająco dużo odwagi, żeby go zwolnić.
Dariusz Tuzimek
Futbolfejs.pl