Daniel Kutarba: Rozsypał mi się świat. Próbuję go składać w jeden kawałek

Archiwum prywatne / Daniel Kutarba nie poddaje się w walce o powrót do pełnej sprawności.
Archiwum prywatne / Daniel Kutarba nie poddaje się w walce o powrót do pełnej sprawności.

- To powinien być wypadek śmiertelny. Jedną nogą byłem na tamtym świecie. Lekarze walczyli o mnie długie dni. Walczą do dzisiaj, ja razem z nimi - mówi nam Daniel Kutarba. 15 kwietnia 2018 roku piłkarz Legionovii uległ ciężkiemu wypadkowi na quadzie.

[b][tag=61510]

Paweł Kapusta[/tag], dziennikarz WP SportoweFakty: Wierzy pan w Boga?
[/b]
Daniel Kutarba, piłkarz Legionovii: Tak, wierzę.

Zastanawiam się, czy myśli pan czasem, że ktoś czuwał nad panem tamtej niedzieli.

Myślałem o tym wiele razy. Ktoś musiał czuwać. Wiem, że wygrałem drugie życie. Równie dobrze mogło mnie tu teraz nie być. Każdy lekarz, z którym rozmawiałem, mówił: to powinien być wypadek śmiertelny. Całą prawą stroną walnąłem w betonowy słup. W szpitalu w Bytomiu lekarze mówili, że będę potrzebował operacji plastycznej. Byłem cały siny, rozbity. Dziś już praktycznie nie ma po tym śladu.

Mam świadomość, że jedną nogą byłem na tamtym świecie. To porażająca świadomość. Niedługo po moim wypadku w podobnej sytuacji zginęła inna bardzo bliska mojej rodzinie osoba. Wtedy kolejny raz uderzyła mnie myśl, jak wiele miałem szczęścia.

TUTAJ OBEJRZYJ ZDJĘCIA Z MIEJSCA WYPADKU 

Pamięta pan ten dzień?

Nie pamiętam nic od Bożego Narodzenia w 2017 roku do lipca 2018. Dziura. Mam tylko przebłyski świąt wielkanocnych i meczu, który rozgrywałem dzień przed wypadkiem. Graliśmy na wyjeździe w Rybniku, na trybunach była rodzina. Może pamięć jeszcze wróci? Lekarze mówią, że niektórym ofiarom takich zdarzeń czasem wracają wspomnienia. Przebieg wypadku znam tylko z opowieści.

To było w niedzielę 15 kwietnia. Po sobotnim meczu dostałem wolne od trenera, mogłem zostać w rodzinnych stronach. W niedzielę pojechaliśmy z narzeczoną Dagmarą do mojej siostry. Przyjechali też teściowie siostry, moja mama. Rozpaliliśmy grilla. Namówiłem szwagra, by dał mi się przejechać na quadzie. Nie bałem się, już wcześniej jeździłem na innym, ale ten miał większą moc. Wsiadłem, zrobiłem kółko wokół domu. Później dosiadła się Dagmara. Przejechaliśmy 200 metrów. Nie pędziłem, to było raptem 40 kilometrów na godzinę. Potwierdziła to później policja. Przy zmianie biegów szarpnęło nami. Zahaczyliśmy o krawężnik i wybiło nas prosto na betonowy, przydrożny słup. Do momentu upadku narzeczona pamięta wszystko: wsiadanie, jazdę, utratę panowania. Później straciła przytomność. Spadła z pojazdu chwilę wcześniej. Ja poleciałem prosto na słup.

ZOBACZ WIDEO Reca z asystą przy golu Lewandowskiego. "Cieszę się, że pomogłem w zwycięstwie"

Co było dalej?

Pierwszy zareagował sąsiad. Krzyknął, że zdarzył się wypadek. Na miejsce pobiegła moja siostra ze szwagrem. Mama też chciała pobiec, ale została powstrzymana. Nie pozwolili jej. I dobrze... Pierwszej pomocy udzieliła moja dawna sąsiadka. Akurat przypadkowo tamtędy przejeżdżała. Do przyjazdu karetki próbowała tamować krwawienie, uciskać. Opowiadała mi później, że odpowiadałem jej na pytania. A ja nic nie pamiętam. Gdy już doszedłem do siebie, zadzwoniłem do niej, podziękowałem.
Karetka pojawiła się błyskawicznie. Przewieźli nas do szpitala w Biskupicach. Lekarze ocenili, że Dagmara może zostać u nich, ale ja muszę być jak najszybciej przetransportowany do szpitala w Bytomiu, bo potrzebuję interwencji neurochirurgicznej.

Trwa zbiórka pieniędzy na operację ręki Daniela. Ty też możesz pomóc! - KLIKNIJ!
Niedługo po wypadku pojawiły się informacje, że i pan, i narzeczona złamaliście kręgosłup.

Na całe szczęście z naszymi kręgosłupami było wszystko dobrze. Dagmara złamała dwa żebra i obojczyk, który trzeba było składać blachą. Na szczęście już normalnie pracuje. Jest nauczycielką.

O sobie czytałem, że złamałem dwie nogi. Też nieprawda. Miałem "tylko" złamaną rzepkę, uraz ręki i złamaną łopatkę, złamaną szczękę, obrzęk i krwiaka mózgu. Obrażenia były mniejsze, niż opisywano, choć i tak bardzo poważne. Przez trzy tygodnie utrzymywano mnie w stanie śpiączki farmakologicznej. To przede wszystkim przez uraz głowy. Niedawno byłem u kardiologa. Przejrzał badania i powiedział, że anestezjolodzy tuż po wypadku wykonali kawał świetnej roboty. Wprowadzili mnie w stan śpiączki, by krwiak i obrzęk mózgu zszedł samoistnie, a mój organizm mógł się regenerować.

Jakie jest pana pierwsze wspomnienie po wybudzeniu?

Starałem się ponoć dopytywać, co się stało. Pytałem, gdzie jestem. Ale ja tego nie pamiętam. Wygadywałem straszne głupoty. Że jestem w szpitalu, bo uderzyłem w dzika jadąc na skuterze. Coś mi się ubzdurało, bo praktycznie całe życie na nim jeździłem. Opowiadałem to jeszcze w ośrodku rehabilitacyjnym w Reptach, do którego trafiłem po dwóch miesiącach od wybudzenia. Pierwsze wspomnienia, jakie mam, są dopiero z tego ośrodka. Przez mgłę widzę teraz tylko, jak leżę po przebudzeniu i próbuję wyrwać sobie rurkę wprowadzoną przez gardło. Karmiono mnie przez nią.

Prosto ze szpitala w Bytomiu przewieziono mnie do Rept. Trafiłem tam w stanie leżącym. Młodego chłopaka, który jeszcze chwilę wcześniej grał w piłkę nożną na ligowym poziomie i marzył o ekstraklasie, ustawili między staruszkami po udarach. To było przytłaczające. Byłem tam cztery miesiące. Dwa razy dziennie ćwiczyłem. Zresztą, drugie zajęcia były dodatkowo wykupione. Gdyby nie one, nie wiem czy wyszedłbym stamtąd o własnych siłach. Trafiłem na świetnych rehabilitantów. Bogusia walczyła ze mną każdego dnia. Ćwiczyłem również z Marcinem. Sportowcem, który podczas treningów dał mi strasznie popalić. To dzięki nim i swojej silnej woli tak szybko stanąłem na nogi.

Brałem bardzo silne leki. Sterydy, leki neurologiczne, które spowodowały, że nie mam dziś wagi sprzed wypadku. Najpierw, będąc w śpiączce, bardzo mocno schudłem. W ośrodku - mocno przytyłem, bo kazali mi kilka razy dziennie pić białkowe koktajle. Nie dość, że leki, to jeszcze to. Przed wypadkiem ważyłem 77 kilo, a w momencie opuszczania ośrodka - 90. Nie mogłem na siebie patrzeć.

Nie akceptował pan swojego wyglądu?

Ostatnio powiedziałem swojej mamie, że nie umiem na siebie patrzeć bez koszulki. Nie ma mięśni, nie mogę nad tym popracować. Rok temu, jako piłkarz, miałem dobrą sylwetkę. Teraz tego nie ma. Nie potrafię zaakceptować sam siebie. Stąd moja walka, treningi z trenerem personalnym. Kilka kilo spadło, ale dla mnie to wciąż za mało.

Jak się pan teraz czuje?

Dziennikarze kilka razy szukali ze mną kontaktu. Chcieli się spotykać. Nie byłem na to gotowy. Brałem mocne leki, źle się czułem. Rodzice też uważali, że to za wcześnie. Ale teraz jest już lepiej. Siostra z mamą znalazły mi trenera personalnego. Trafiło na Tomka. Człowieka pełnego optymizmu, kochającego sport tak samo jak ja. Już po pierwszym spotkaniu wiedział, że sobie poradzę. Do dziś wspólnie ćwiczymy. Chodzę też czasem pokopać piłkę. Mój znajomy Mateusz Cieślik prowadzi grupy dziecięce KS Sparta Zabrze, odwiedzam ich na treningach. Jedyny problem to prawa ręka.

Na czym polega problem?

Tuż po wybudzeniu ze śpiączki miałem niesprawną całą prawą stronę: nogę i rękę. Na szczęście noga mi "wróciła", bark też. Ręka niestety nie. I nie ma co ukrywać - według orzeczenia specjalnej komisji NFZ jestem osobą niepełnosprawną. Mam uszkodzony splot barkowy. To charakterystyczne dla wypadków komunikacyjnych. Od barku w dół nie mam czucia w ręce. Nic, zero. Dzięki Bogu jeden lekarz - neurochirurg Jerzy Luszawski - dał mi nadzieję. Powiedział, że uda się tę rękę usprawnić. Zabieg ma przywrócić najpierw zgięcie w łokciu, a później uruchomić dłoń. Na maj mam ustalony termin operacji. Jeśli po pierwszej operacji dłoń mi nie ruszy, trzeba będzie zrobić kolejny zabieg. Wówczas robi się przeszczep z nerwu w łydce. Wiadomo, dłoń nie będzie tak sprawna i precyzyjna, jak wcześniej, ale będę mógł chwytać, zginać. Szczęście w nieszczęściu, że jestem leworęczny.

Mówię też trochę niewyraźnie, bo miałem złamaną szczękę. Przez tę złamaną szczękę musieli mi wyciąć "ósemkę", której wcześniej, jeszcze przed wypadkiem, usunąć nie chciał mi żaden chirurg. Były położone pionowo, tuż przy nerwie trójdzielnym. Nikt nie chciał ryzykować. Po wypadku usunięcie było niezbędne, nerw został naruszony i teraz mówię niewyraźnie. Ale przy tym wszystkim, co przeszedłem, to błahostka.

Jak znieśli to pana rodzice?

Kiepsko. Mama i tata bardzo mocno to przeżyli. Najpierw samo zdarzenie, a później szpitale, ośrodki, diagnozy. Na samym początku usłyszeli, że nie wiadomo, czy w ogóle przeżyję. Później, że może wyjadę ze szpitala jako warzywo. Później, że czeka mnie operacja plastyczna. Jeszcze później musieli na mnie patrzeć w ośrodku w Reptach. Mama była ze mną codziennie od rana do wieczora. Dagmara też mnie wciąż wspierała. Często przyjeżdżała siostra z rodziną i moim 6-letnim chrześniakiem, który pchał mnie na wózku, gdy nie potrafiłem jeszcze chodzić. Wsparcie czułem też ze strony rodziny Dagmary i kolegów.

Teraz jest już lepiej, choć wiadomo, że trauma minie dopiero w momencie, gdy wrócę do pełnej sprawności. Dla mnie jest to udręka psychiczna, bo najbliżsi wciąż muszą mnie wszędzie wozić. Mama codziennie jeździ ze mną na rehabilitację, na siłownię chodzę z narzeczoną, w miarę możliwości jest też siostra. Gdyby nie one, nie wiem, co by było. Sam bym się nie poruszał. To jest nasza wspólna walka.

Jak pana niepełnosprawność przekłada się na zwykłe czynności codzienne?

Gdy chcę odkręcić butelkę, wkładam ją sobie między kolana i dopiero odkręcam. Przed wypadkiem uwielbiałem gotować. Bardzo dużo czasu spędzałem w kuchni. Sprawiało mi to przyjemność. Od wypadku nawet nie próbowałem tego robić. Może i dałbym sobie radę? Lewą ręką położyłbym prawą dłoń na filet i bym go pokroił? Nie wiem, nie próbowałem jeszcze tego. Z przyziemnych spraw - mam problem z wytarciem pleców po prysznicu. Inny to obcięcie paznokci. Muszę prosić o pomoc. Ręka jest całkowicie niesprawna, ale wierzę, że lekarz ją na nowo uruchomi.

Próbowałem sam jeździć autem, używając tylko lewej ręki. Wszyscy się jednak boją. Też bym się bał ruszyć w dalszą drogę. Jedyne rozwiązanie to kupienie automatu, ale na razie nie możemy sobie na to pozwolić.

Szczerze mówiąc, wszystko zaczyna mnie powoli wkurzać. Idę na siłownię potruchtać na bieżni, rękę muszę włożyć do specjalnej kamizelki, która mi ją przytrzymuje. Kamizelka jest na rzepy, które czasem puszczają i ręka mi opada. Mama zrobiła mi więc kamizelkę na guzik. Jest lepiej. W nerwach zadałem kiedyś mojej mamie pytanie: 
- Dlaczego oni mi nie zrobili tej ręki w Bytomiu? Dlaczego mi jej nie uruchomili?
- Synku, bo oni walczyli o twoją głowę. O życie.

Lekarze zakładali, że wystarczy sama rehabilitacja. Okazuje się, że nie. Gdy pojechałem do ośrodka w Reptach, lekarze mówili: "Nie ma takiej operacji! Takich operacji się nie robi!". Leżałem tam cztery miesiące. Mogli mi powiedzieć, że jednak są takie zabiegi. Pojechałbym, skonsultował, może umówił na operację. A wtedy - cztery miesiące bez wiadomości. Mówili, że nie ma ratunku.

Co pan wtedy czuł?

Załamanie. Totalne załamanie. Masakra. Niektórzy mówili mi i wciąż czasem mówią, że muszę sobie znaleźć coś innego. Że muszę zapomnieć o piłce nożnej. Ale jak mam zapomnieć o piłce, jeśli jestem z nią związany od szóstego roku życia? Nic poza grą nie robiłem. Byłem na studiach, na AWF, ale przerwałem je po pierwszym roku. Bo nie umiałem połączyć nauki z grą. Później rozpocząłem inne studia, ale przerwał mi je wypadek. Teraz chciałem wrócić na AWF. Dyrektor nie pozwolił, bo nie mam sprawnej ręki. Zajęcia praktyczne były w tym czasie tylko z pływania. Prosiłem, chciałem go przekonać, że pływanie zdam jesienią, gdy już będę miał sprawną rękę. Nie wyraził zgody. Jak do ściany.

Polska - Łotwa. Wisła Płock odpowiedziała na szokujące słowa ws. Arkadiusza Recy

Pojawiły się chwile słabości?

W listopadzie. Zbiegło się to w czasie z lekarskimi wizytami. Każdy mówił coś innego. Że sprawa jest przegrana, że nie ma co próbować. Inny - że warto. I człowiek dostaje fisia, w głowie wszystko zaczyna wariować. A przecież tu chodzi o twoje zdrowie, o twoją rękę, a nie o jakąś pierdołę. To był na tyle trudny moment, że wszystkiego mi się odechciało. Nikomu o tym nie mówiłem, ale nachodziły mnie myśli: po co ja przeżyłem ten wypadek? Szedłem wtedy na boisko, a przez zawroty głowy i niesprawną rękę nie byłem w stanie podbić piłki nawet pięć razy. Dla osoby żyjącej głównie sportem - dramat kompletny. Bilscy widzieli, że jestem podłamany. Że zmierza to w złą stronę. Nie dali mi się załamać do końca. Wyciągnęli mnie z tego za uszy. Na szczęście zawroty ustały, a piłkarskie umiejętności wracają do normy.

Dziś wychodzę z założenia, że nie ma się co załamywać. Nie mam na to czasu i możliwości. Jestem bez studiów, piłka była dla mnie wszystkim. Teraz trzeba walczyć. Żeby nie siedzieć w domu, zapisałem się na kurs trenera personalnego. Na początku zaznaczyłem, jaka jest moja sytuacja. Nie wiedzieli przeciwwskazań. Mieli już podobnych absolwentów, na przykład z amputowanym przedramieniem. Gdy będzie część praktyczna egzaminu, będę instruował dodatkową osobę.

Pogodził się pan z myślą, że może nie wrócić do piłki?

Ale ja robię wszystko, by wrócić. I wrócę na boisko. To jest kwestia stawiania sobie poprzeczki jak najwyżej. Nawet, jeśli do niej ostatecznie nie doskoczę, to walką jednak gdzieś dojdę. Oby jak najdalej. U każdego lekarza, u którego się pojawiam, zadaję pytanie: widzi pan coś przeciwko mojemu powrotowi do grania? Nie mają nic przeciwko. Wiadomo, trudno mi będzie osiągnąć poziom, na którym byłem. Straciłem rok. Zrobię jednak wszystko, by znów pojawić się na boisku. Motorycznie, oprócz ręki, jestem sprawny. W wypadku mocno ucierpiała moja rzepka. Konsultowałem to z doktorem Kacprzakiem z Łodzi. Według niego wszystko dobrze się zagoiło. Zaproponował pomoc, rehabilitację. Chcę skorzystać, gdy już będę po operacji ręki.

Zmienił pan po wypadku podejście do życia?

W wielu dziedzinach. W kwestii piłki też. Piłka jest OK, ale do pewnego momentu. Dziś drugi raz bym się już na wyjazd do Legionowa nie porwał. 400 km od domu, z dala od rodziny. Za daleko. To bez sensu. Lepiej iść do niższej ligi niedaleko domu, przy okazji znaleźć normalną pracę, mieć opłacone wszystkie składki. A piłkę od pewnego momentu traktować już tylko jako dodatek. Byłem całkowicie zafiksowany na zrobienie kariery. Wmawiałem sobie, że w końcu zagram w ekstraklasie. Byłem na testach w Lechii Gdańsk, Ruchu Chorzów... Nie udawało się, ale wciąż wierzyłem. Dopiero po wypadku uświadomiłem sobie, że aby zarobić na całe życie, długie lata trzeba grać w takiej Lechii, Legii albo Lechu. W innych klubach nie ustawisz się na lata. Dziś wciąż chcę być przy piłce. Myślę o kierunku studiów zarządzanie w sporcie.

W całej tej dramatycznej historii przyjaciele stanęli chyba na wysokości zadania.

Daniel Ciechański, mój serdeczny przyjaciel, mocno się zaangażował. W Reptach odwiedził mnie dwa razy ze swoją przyjaciółką Dominiką. Miałem też innego przyjaciela, dziś mieszka w Niemczech. Na nim się jednak zawiodłem, więc mówię w czasie przeszłym. Na komunikatorze zaczął wypisywać do mnie niemiłe rzeczy. Napisał, że kupił sobie nowy samochód. I że mi też kupił. Wysłał zdjęcie. Zerkam, a to rollator. Czyli balkonik. Może chciał zażartować, ale to były dla mnie bardzo trudne momenty życia, na pewno nie czekałem na takie wiadomości. Nie mamy już ze sobą kontaktu. Przykre. Bardzo przykre. Więcej przyjaciół nigdy nie miałem. Natomiast po wypadku ogromne wsparcie dostałem od środowiska piłkarskiego, przede wszystkim od kolegów z zespołu. Odnowiłem też kontakt z kolegą z lat dziecięcych, Kamilem.

Legionovia zachowała się chyba bez zarzutu.

Legionovia zachowała się znakomicie. I chłopaki z drużyny, których wsparcie bardzo czułem, i prezes klubu, który postanowił o rok przedłużyć ze mną wygasający kontrakt. Filip Kowalczyk, Patryk Koziara, Kuba Stefaniak zarządzili w szatni zbiórkę na moją rehabilitację. Całej drużynie chciałbym jeszcze raz podziękować. Teraz robię to za pośrednictwem mediów, a niedługo zrobię też osobiście. W Legionowie od wypadku jeszcze nie byłem. Gdy zrobi się cieplej, chcę chłopaków odwiedzić. Koledzy z boiska oddawali koszulki i inne gadżety na licytacje, by wesprzeć zbiórkę.

Co ciekawe, prawie wszystkie moje byłe kluby mi mocno pomogły. Legionovia, Zagłębie Sosnowiec wypłaciło zaległe pieniądze. Górnik Zabrze też wsparł mnie finansowo. Nie mogę tego powiedzieć o Polonii Bytom. Do dziś zalegają mi 20 tysięcy złotych i ani myślą wypłacić. Nawet w obliczu moich problemów, wypadku... Mój tata pojechał do klubu, starał się coś wskórać. Nic z tego. Pogodziłem się już z tym, że tych pieniędzy nie zobaczę na oczy.

Najbliżsi znajomi przelewali pieniądze na rehabilitację, koleżanka mojej siostry zorganizowała charytatywną sesję zdjęciową dla mnie, a przyjaciel rodziny - trening, z którego cały dochód przeznaczył na moje leczenie. Było też wiele innych osób, których nie jestem w stanie wymienić.

Był pan później na miejscu wypadku?

Czasem tamtędy przejeżdżam. Siostra przecież tam mieszka... Wciąż jednak nie wiem, w którym dokładnie miejscu to się stało. Nikt mi tego nie mówił, sam też nie dopytywałem. Szwagier mi tylko powiedział, że po wypadku wymienili słup. Ostatnio, gdy tamtędy przejeżdżałem, chyba dostrzegłem to miejsce. Nie budzi ono we mnie jednak żadnych emocji. Pewnie dlatego, że nic nie pamiętam.

Wsiądzie pan jeszcze kiedyś na quada?

Na motor albo skuter może i wsiądę. Na quada - nigdy. Czuję obrzydzenie. Wciąż męczą mnie wyrzuty sumienia. Teraz już trochę mniej, bo staram się skupiać na walce o powrót do zdrowia. Są jednak takie chwile, że nachodzą mnie czarne myśli. Po co? Po co mi to było? Dalej nie potrafię uwierzyć, że spotkało mnie coś tak strasznego. Ciężko mi z tym, bo jestem uzależniony od innych. Wiem, że mama, narzeczona, siostra, szwagier - wszyscy mi pomogą. Mama poświęciła pracę, by przy mnie być. Ale świadomość, że jest się zależnym od kogoś, jest dołująca.

W tym momencie jedyne, co przychodzi mi jeszcze na myśl, to żeby każdy się zastanowił, gdy wsiada na motor, quada. Żeby prowadził rozważnie. Jeśli nie ma odpowiednich uprawnień, umiejętności, niech sobie odpuści. Wystarczy moment, i całe życie może się zmienić. A do piłkarzy, szczególnie z niższych lig: zadbajcie o opłacanie składek, bo nie wszystkie kluby się z tego wywiązują. Miałem później z tym ogromny problem. Wcześniej nie byłem tego świadomy, na co dzień zupełnie nie zwracałem na to uwagi.

Dobrze słyszeć, że tę najcięższą próbę przetrwała miłość.

Dla Dagmary musiało to być bardzo trudne doświadczenie. Wciąż jesteśmy jednak razem. Wspiera mnie, pomaga. Nigdy nie dała mi nawet po sobie poznać, że ma do mnie o coś pretensje. Wychodzi z założenia, że to był nieszczęśliwy wypadek. Zdarzyło się i tyle. Zresztą, ona doskonale zdaje sobie sprawę, że zawsze byłem rozważnym kierowcą. Nigdy nie szalałem. To, że wciąż ze sobą jesteśmy to dowód, że dobrze na siebie trafiliśmy. Prawdziwa miłość, moje kolejne szczęście.

Na moją najbliższą rodzinę, czyli rodziców i siostrę z rodziną zawsze mogłem liczyć w każdej sytuacji. A oni na mnie. Po to jesteśmy, by sobie wzajemnie pomagać, dbać o siebie. Tego od urodzenia uczyli nas rodzice.

Pytał pan na początku, czy wierzę w Boga. Kiedyś starałem się modlić co wieczór, zdarzało mi się o tym jednak zapominać. Teraz robię to codziennie. Mama wpadła na świetny pomysł, by przed operacją ręki pojechać z Dagmarą na pielgrzymkę do Częstochowy. Podziękować Bogu, że żyjemy. Że mam takie oparcie w najbliższych. Staram się już nie rozmyślać o tym, co mnie spotkało, ale właśnie w takich sytuacjach można dobitnie poczuć, jak kruche jest życie. Jak niewiele brakuje, by wszystko stracić. Mój świat runął w jedno, ciepłe popołudnie, gdy byliśmy wśród najbliższych. Rozsypał się, ale życie toczy się dalej. Składam je w jeden kawałek.
Rozmawiał Paweł Kapusta

PS od Daniela: - Chciałbym podziękować wszystkim osobom, które wsparły organizowaną dla mnie zbiórkę podczas mojego pobytu w szpitalu. Całość została przekazana na moje kosztowne leczenie. Jestem bardzo wdzięczny każdej osobie za pomoc.

Powstała zrzutka dla Daniela w związku z zaplanowaną operacja splotu barkowego oraz na pokrycie kosztów rehabilitacji. Założycielem zrzutki jest siostra Daniela, Klaudia Biadała - ZOBACZ. Jeśli ktoś JEST zainteresowany kontaktem z Danielem, jest osiągalny pod adresem mailowym: dnlktrb@gmail.com.

Komentarze (21)
avatar
CyngielDiabła
27.03.2019
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Kolejny cymbał któremu wydawało się że włączy kody na nieśmiertelność i nic mu się nie stanie a życie to nie GTA już jeden junior Falubazu o tym się przekonał, dobrze że nikogo nie zabił. 
avatar
Mariusz Marciniak
26.03.2019
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Ale przecież to jest jedna wielka ściema... zarzuciło nas przy zmianie biegu.... jakiego biegu jak ten quad był w automacie.... i jakiej większej mocy??? to na czym on prędzej jeździł?? na chi Czytaj całość
avatar
Rimwid Rataj
26.03.2019
Zgłoś do moderacji
1
1
Odpowiedz
Cóż, "profesjonaliści". Jak się jest profesjonalnym sportowcem, to trzeba za to płacić pewną cenę. Tak samo, jak odpadają używki czy nocne życie, tak samo i wszelkie aktywności ekstremalne. Na Czytaj całość
avatar
Woj Ti
26.03.2019
Zgłoś do moderacji
0
4
Odpowiedz
a kogo obchodzi ta historia.....zycie 
avatar
Dariusz Aliszerow
26.03.2019
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz
40 km na godzinę kask ochraniacze i tak poważne uszkodzenia ciała coś tu nie gra!!