Aleksandar Vuković: Jestem Serbem, to dla mnie ważne

- Polacy i Serbowie - nie mam wątpliwości, że wypływamy z tego samego źródła. Nie docenia się naszej walki po właściwej stronie - mówi trener piłkarzy Legii Warszawa Aleksandar Vuković.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Aleksandar Vuković Newspix / Irek Dorozanski / Na zdjęciu: Aleksandar Vuković

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Co myślał pan o trenerach będąc piłkarzem?

Aleksandar Vuković, trener piłkarzy Legii Warszawa: Nie wchodząc w szczegóły - zdawałem sobie sprawę, że jest to ciężka praca. Byłem na tyle inteligentny, że potrafiłem sobie wyobrazić, ale to jak z uczuciem do dziecka. Zanim nie zostałem ojcem, mogłem tylko myśleć, że to coś fajnego, jednak zrozumiałem to dopiero, kiedy urodził mi się syn. Praca trenera nie ma nic wspólnego z byciem piłkarzem. Pierwszym, czego dowiedziałem się podczas zajęć w szkole trenerów, było to, że po dwudziestu latach gry w piłkę nie wiem nic.

Żyje pan w ciągłym stresie?

To jest raczej całkowite oddanie się pracy. Wiem, że każdy kto czegoś bardzo chce, jest skupiony na tym, by porządnie wykonywać swoje zadania i stara się iść do przodu. Jednak jako trener dobitnie uświadamiasz sobie, że nie masz nawet chwili na coś innego. Musisz zmuszać się do normalnego życia. Czasami sobie mówię: "Dobra, teraz jesteś z dziećmi, zostaw na chwilę tego Wieteskę". Drużyna staje się twoją rodziną, najbliższym otoczeniem.

To nie wykańcza?

Zabiera dużo energii, ale też dużo energii daje. Jeżeli widzisz reakcję z drugiej strony, dostrzegasz, że twoja praca ma przełożenie na rozwój piłkarzy, a do tego przychodzą małe sukcesy w postaci każdego zwycięstwa - sił ci nie brakuje. Każdy, kto przychodzi w sobotę na trybuny, myśli inaczej niż ja. Z kim gramy? Z Koroną? Ostatnio było 5:1, to ile dziś wygramy? Trener przeżywa wszystko inaczej, wie, jak na każdy punkt trzeba sobie zapracować, ale kiedy udaje się wygrać, to fantastyczne uczucie. Nie trwa długo, za chwilę jest następny mecz, nie można się potknąć. To jest życie z ciągłym pompowaniem adrenaliny.

ZOBACZ WIDEO: Losowanie Euro 2020. Wyjście z grupy obowiązkiem Polaków. "Większość mówi, że awansujemy"

Gdzie jest pana wentyl ujścia emocji? Szukał go pan kiedyś po złej stronie?

Nigdy nie uciekałem w alkohol, albo hazard. To byłoby zgubne, jestem tego świadomy. Ostatnio oglądałem serbską telewizję, w której wreszcie zamiast piosenkarki, która mówiła, jak żyć, zobaczyłem ciekawego gościa. To był znany kardiolog, pomyślałem, że go posłucham. Dziennikarka prowadząca rozmowę zapytała go o presję, kiedy ma się w rękach życie drugiego człowieka podczas operacji. Powiedział, że wszystko polega na tym, by mieć świadomość, że zrobiło się wszystko, co możliwe. Skoro jest przygotowany, uczył się przez wiele lat do tej roli i robi wszystko zgodnie ze swoją wiedzą i umiejętnościami, to łatwiej zachować spokój. Oczywiście, nie da się tego bezpośrednio przełożyć na pracę trenera Legii, ale świadomość tego, że nie zlekceważyło się żadnego aspektu przygotowań, także może pomóc. Trzeba być gotowym na każdego rywala, tyle że swoją pracę muszą jeszcze zrobić panowie na boisku, więc nie wszystko jest w twoich rękach.

Dzieci są dla pana odskocznią?

Syn ma już pięć lat, córka - dopiero dziewiętnaście miesięcy. Z synem mam bardzo fajnie, z córką to teraz trochę zarwane noce, ale sam pan wie, jak to jest z dwójką maluchów. Dają takie poczucie, że kiedy wydaje ci się, że robisz coś najważniejszego na świecie i nie ma opcji, by to przerwać, przypominają, że jest coś dużo ważniejszego. Chciałbym dawać im jeszcze więcej, ale myślę, że na to przyjdzie jeszcze czas. Moment, kiedy tata będzie niezbędny, dopiero nadejdzie. Chociaż w zeszłym tygodniu miałem taki dzień, kiedy mój syn miał przedstawienie w przedszkolu i bardzo chciał, żebym zdążył. Pytał kilka razy.

Zdążył pan?

Tak ułożyłem sobie wszystko, żeby zdążyć. Syn jest mały, a już wie, że taty może nie być, bo ma mecz, więc zrobiłem wszystko, żeby go nie zawieść. Miał rolę motylka. Przedstawienie miało tytuł "Trzy świnki", więc łatwo się domyślić, że to była bardzo ważna rola. Śmiałem się z tego, ale tylko do żony. Dumny byłem.

Żona ma problem z pana humorem po porażkach Legii?

To jest na pewno trudna rola - na jej głowie jest cały dom, dwoje małych dzieci. Moja nieobecność to jedno, ale czasami fizycznie jestem, a psychicznie - nadal nieobecny. Podziwiam moją żonę, że ze wszystkim sobie radzi. Cieszę się, że nie interesuję się piłką, ważne, że rozumie dlaczego mało mnie w domu i że jak jest wygrany mecz to lepiej, niż kiedy jest przegrany.

Nie ogląda meczów?

Ogląda z dziećmi. Stara się, widzi, ale nie rozumie. Oglądam ostatnio mecz Partizana w telewizji, prowadzi 2:0 z holenderskim Alkmaar, gra w przewadze, marnuje kolejne sytuacje. Żona pyta, dlaczego się tak denerwuję. 88 minuta - robi się 2:1. Znowu pyta: "Po co to nerwy, przecież zaraz koniec". No i rywale wyrównali, a Anna uczy się i chyba już wie, że czas w piłce nożnej to coś innego, niż ten na zegarku.

Zaczynając obecną kadencję jako trener Legii obiecał pan, że będzie spokojniejszy. Udało się?

Chodziło mi o to, by nie doprowadzać do osłabiania drużyny. Nie chciałem się już kłócić z sędziami, ze wszystkimi dokoła. Zrozumiałem, że to bez sensu, kiedy jestem wyrzucany na trybuny, bo nie mam możliwości normalnej pracy. No to się uspokoiłem. Ale nie znaczy to, że jestem inną osobą, wciąż potrafię pokazać swój temperament, bo chcę być naturalny - jednak na tyle mądry, żeby wstydu i szkody sobie nie robić.

Życia z dziennikarzami też musiał się pan uczyć?

To było ważne, bo moja pierwsza próba była nieudana. Wtedy szedłem na zwarcie i niepotrzebnie zawsze wchodziłem w dyskusję. To było bez sensu. Jeszcze jako piłkarz zrozumiałem, że lepiej się z wami normalnie porozumiewać i nigdy nie narzekałem na dziennikarzy. Szanuję was, bo macie pasję. O piłce wiecie często więcej niż ci, którzy z niej żyją, a lekceważąco podchodzą do swoich obowiązków, albo interesują się od czasu do czasu, jako kibice. A poza tym to nic trudnego domyślić się, że jako trener Legii muszę być gotowy na krytykę i szum po porażce.

Poczuł pan kiedyś w Legii spokój, że teraz jest chwila na normalną pracę?

Mimo małego doświadczenia wiem, że w tej pracy w ogóle nie jest to wskazane. Nie można pozwolić sobie na rozluźnienie, myślenie w kategoriach: „teraz to wszystko pójdzie jak po maśle”. W jednym momencie wszystko może się zmienić i zacząć pędzić w odwrotnym kierunku. Cały czas trzeba być czujnym. Wiadomo, że po kilku zwycięstwach z rzędu można poczuć się pewniej, ale to może natychmiast zniknąć.

To już jest pana drużyna? Ta Legia ma pana pieczęć?

Tak, teraz to jest moja drużyna. Na pewno będzie ulepszana, ale będą to już bardziej kosmetyczne prace, inne od tych zmian, jakich dokonaliśmy latem. Pamiętam, co mówiłem po zakończeniu poprzedniego sezonu o tym, czego potrzebujemy. Uważam, że udało nam się zrealizować obietnicę. Pamiętam nawet, że mówiłem, że w najgorszym wypadku z przeprowadzonych przeze mnie zmian skorzysta ktoś inny. Na szczęście zrobiłem, co było niezbędne, i nadal jestem trenerem. Teraz jest to drużyna zbilansowana, zbudowana na zdrowych zasadach, w większości ukierunkowana na pracę i rozwój. Tylko takie zasady mają prawo istnieć w tak zorganizowanym i mającym tyle do zaoferowania klubie jak Legia. Ale mówienie o naszym klubie jak o hegemonie mającym nieograniczone możliwości jest błędem. Nie kupujemy zawodników, którzy wpuszczeni na boisko z autobusu gwarantują zwycięstwa, ale stwarzamy takie warunki, że kto jest ambity, głodny sukcesu i chce się poczuć dowartościowany jako piłkarz, będzie miał szanse na sukces. Dla takich ludzi to najlepsze miejsce w Polsce.

Zobacz także: Losowanie Euro 2020. Michał Kołodziejczyk: Jak nie my, to kto (komentarz)

Pod koniec ubiegłego sezonu zatrudniono pana na próbę. Kiedy poczuł pan pełne zaufanie prezesa Dariusza Mioduskiego?

Czułem od początku, kiedy usłyszałem, że zostaję na stałe niezależnie od tego, jak poprzedni sezon się skończy. Wiadomo, że z tyłu głowy cały czas była świadomość, że deklaracja to jedno, a później i tak można usłyszeć informację o zwolnieniu, ale ani razu nie znalazłem realnego powodu, by poczuć niepewność. Uzgodniliśmy, że razem zaczynamy budowę drużyny w inny sposób i wszyscy w klubie uważamy, że wybrany przez nas kierunek jest słuszny. Od tego momentu nic się nie zmieniło. Bardzo chwalę sobie taką sytuację - wiele się dzieje dokoła, a w klubie czuję wsparcie i zrozumienie, dla tych nieuniknionych zakrętów przez jakie przejeżdżamy. Przy tak dużych zmianach to nieuniknione.

Trochę mi się nie chce wierzyć w to pełne zrozumienie.

Okres, w którym prowadziłem drużynę pod koniec ubiegłego sezonu, był wystarczająco długi, by sprawdzić mnie jako człowieka i trenera - zobaczyć, jak ja reaguję i jak reaguje na mnie drużyna. To wystarczająco dużo czasu, żeby ludzie odpowiedzialni za rozwój klubu, mogli mnie ocenić. Poza tym od początku postawiłem jasno jedną sprawę: jeżeli nie będę pracował w Legii, nie będzie dla mnie koniec świata, ale jeśli decydujecie się, że mam być tu trenerem, to tylko na moich zasadach.

Odważnie.

Mogłem przyjść i modlić się do prezesa Mioduskiego, żeby dał mi szansę. Ale ja tak nie umiem. Zrozumiałbym, jeśli szukano by kogoś bardziej doświadczonego, z większym nazwiskiem trenerskim. Naprawdę nie miałbym żadnych pretensji. Ale jeśli postawiono na mnie, to ja mam wizję - wiem, co chcę zrobić z tą drużyną, ale musi się to odbyć na moich zasadach. Na szczęście moja wizja pokrywała się z wizją kierownictwa. Liczyło się również to, że na liście moich priorytetów nie było kilkunastu transferów, z których mógłbym mieć jakąś korzyść. Patrzyłem na klub, jako całość, także pod względem ekonomiczno-gospodarczym.

Jaka to ma być Legia? Jak Atletico Diego Simeone? Jak drużyny Juergena Kloppa z natychmiastowym pressingiem?

Podaje pan dobre przykłady, ale nie ma co iść w kopiowanie, bo to się przeważnie źle kończy. Mam trudność w ubieraniu w słowa filozofii piłkarskiej. Najprościej byłoby powiedzieć, że chcę Legii wygrywającej, takiej by kibice chcieli nas oglądać. Mam nadzieję, że będą przychodzić na nasz stadion i jeździć na wyjazdy, bo będą odbierać nas, jak swoich ludzi. Musi być nić porozumienia między piłkarzami a trybunami, ludźmi zainteresowanymi Legią, których jest bardzo dużo. A żeby taką nić nawiązać, drużyna musi być tego godna - nie zawsze musi wygrywać, ale zawsze dawać z siebie wszystko, mieć w sobie chęć i wiarę.

Jak pan określi fakt, że Legii trzeci sezon z rzędu nie ma w fazie grupowej europejskich pucharów? Wstyd? Kompromitacja?

Pana słowa są za mocne, ale rozumiem, że kibice mają prawo ich używać. Byłem w tym klubie, kiedy wchodziliśmy do Ligi Mistrzów i w niej graliśmy. Kiedy udało się to nam po ponad dwudziestu latach przerwy wielu ludzi czuło niezadowolenie ze stylu, w jaki tego dokonaliśmy. Byłem też świadkiem, kiedy kibicom nie pasowało, że co roku nie wychodzimy z grupy Ligi Europy do fazy pucharowej. Mam z tym problem.

To znaczy?

Nie znoszę, kiedy ludzie nie szanują sukcesów, lekceważą je, kiedy wszystko się deprecjonuje. Takie podejście prowadzi do problemu, jaki mamy teraz. Od trzech lat nie ma nas w Europie, a zaczęło się to przecież zaraz po sezonie, w którym graliśmy w Lidze Mistrzów. To, co się dzieje, nie jest efektem tego, co wydarzyło się w klubie ostatnio, ale kilka lat wstecz. Awansowaliśmy do Ligi Mistrzów dzięki naszej pracy przez kilka wcześniejszych sezonów i dzięki temu, że trafiliśmy na jedynego rywala, którego w tamtym momencie mogliśmy wyeliminować. Z grupy Ligi Mistrzów wyszliśmy do wiosennej fazy Ligi Europy i to był moment, którego w klubie nie wykorzystano, żeby zbudować coś stałego, coś, co nie będzie obciachem. Kiedy z boiska podnosi się dwadzieścia milionów euro, a mimo to podejmuje decyzję o sprzedaży Nikolicia i Prijovicia, szukając w zamian piłkarzy z kartą na ręku, to coś jest nie tak. Przez dwa okienka transferowe osłabiano drużynę, która coś osiągnęła i zaczynała się tworzyć, doprowadzano do coraz trudniejszej sytuacji. Tak naprawdę to ciągle walczymy teraz - od początku, od podstaw - by znaleźć się w miejscu, w którym byliśmy w grudniu 2016 roku. To nowy początek i wszystko idzie w dobrym kierunku. Nie zakwalifikowaliśmy się do Ligi Europy po meczach z Glasgow Rangers - nie pamiętam, kiedy przeszkodzą nie do przejścia był dopiero rywal na tym poziomie. Z mojej perspektywy, Legia pokazała w tym starciu bardzo dużo.

Słyszał pan na pewno, że Rangersi byli słabi i że Legia powinna ich przejść?

Takie mówienie to dopiero jest obciach. Z jednej strony - kibic świadomie śmieje się z ekstraklasy i jej poziomu, z drugiej - przychodzi Europa i pojawia się lekceważące podejście do rywala, niezależnie z kim by się grało. Z fińskim FC Kups wygraliśmy u siebie tylko 1:0, w rewanżu nie wykorzystaliśmy rzutu karnego i trzeba było się martwić. Krytyka zmiotła nas z powierzchni, a cztery tygodnie później Kups świętowało mistrzostwo Finlandii zostawiając za sobą Helsinki - klub z dużo lepszymi wynikami w ostatnich sezonach w Europie, niż nasze. Tak jak nie rozumiem, że jako Legia mielibyśmy się bać Rangersów, tak moglibyśmy lekceważyć Finów. Oba uczucia są mi zupełnie obce. Kiedy wylosowaliśmy klub z Glasgow, wiedziałem, że przyjdzie nam się zmierzyć z kimś naprawdę mocnym. Steven Gerrard na samym początku swojej pracy nie brałby się za ekipę ogórków. Zaczął pracę z Rangersami, bo wiedział, co sobą reprezentują. Widziałem, co zrobili z Midtiyland, i wiedziałem, że czeka nas ciężkie zadanie, po pierwszym meczu byłem pełen podziwu dla Legii, że pokazała tak wiele. Przypominam, że rok wcześniej odpadaliśmy po dwumeczu z luksemburskim Dudelange.

Pamięta pan, co wtedy czuł?

Wiedziałem, że to żaden przypadek, ale efekt wielu wydarzeń - niewykorzystania swojego momentu. W przeddzień walki o Ligę Mistrzów w 2016 roku dostaliśmy takich zawodników jak Vadis Odidja-Ofoe czy Thibault Moulin, którzy trafili do Legii tylko dlatego, że namówił ich na to trener, który akurat wtedy był w Legii. W lidze niby dominowaliśmy, a jednak mistrzostwo zapewnialiśmy sobie w ostatnich kolejkach. To było oczywiste, że los się kiedyś odmieni, że taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Zamiast grzecznie podziękować, wykorzystać szansę, wzmocnić się i w kolejnych latach wygrywać ligę bez patrzenia na zegarek w ostatnim meczu, przegapiliśmy okazję i doszliśmy do momentu, kiedy - tak jak z Dundalk - jeden strzał decydował o naszym awansie, tak z Sheriffem Tyraspol - jeden strzał decydował o awansie rywala.

To było rok wcześniej. A z Dudelange było jeszcze gorzej?

W pierwszym meczu prowadziłem Legię tymczasowo. Pamiętam to podejście - ciągle słyszałem, że gramy z kelnerami. Podszedłem do tego spotkania jak do każdego innego - zrobiłem dokładną analizę, nie patrzyłem, skąd jest ta drużyna, ale co prezentuje. Nigdy nikogo nie skazuję po nazwie - nie stwierdzam, że ktoś jest super, albo beznadziejny, tylko po tym, jakie ma logo. Dudelange nieszczęśliwie odpadło z walki o Ligę Mistrzów po meczach z Videotonem, nie miałem wątpliwości, że to bardzo dobra drużyna i starałem się to przekazać zawodnikom. Mówiłem im, że tam jest facet, który zagrał w Borussii Dortmund ponad sto meczów, a żaden z moich zawodników w Borussii nie wystąpił ani razu. Po tym meczu załamały mnie jednak wypowiedzi zawodników. „Wstyd, hańba, przegraliśmy z kelnerami” - mówili. A to oznaczało, że nikt mnie w szatni nie słuchał, albo nie było go na odprawie. Dałem głośno do zrozumienia, jak żenujące jest to dla mnie zachowanie, jak niewytłumaczalne jest budowanie własnego poczucia wyższości na takim kłamstwie. Cztery dni później wygraliśmy z przyszłym mistrzem Polski, Piastem Gliwice 3:1, ale w rewanżu nie prowadziłem już drużyny.

Teraz ma pan już inną szatnię?

Tak, czuję ją. Oczywiście trzeba pamiętać, że nigdy nie będzie idealnie, ale w dużym stopniu jest zapełniona ambitnymi zawodnikami, którzy chcą się rozwijać. Byłem w tym klubie jako piłkarz i asystent trenera i wiem, że nie jesteśmy w stanie sprowadzać wielkich gwiazd, które zagwarantują nam gole i punkty. Musimy być solidną, ciężko pracującą drużyną.

Ten etos pracy wyniósł pan z domu?

Rodzice mieli na mnie olbrzymi wpływ, zawsze im dziękuję za zasady, jakie mi przekazali. Wyjechałem z domu jako piętnastolatek, do wielkiego Belgradu, bo w Bania-Luce nie było za wesoło. W 1995 roku toczyła się jeszcze wojna i ojciec widział, że nie ma szans, abym normalnie trenował piłkę nożną, a bardzo tego chciałem. Pojechaliśmy na testy do Partizana i zostałem przyjęty. W Belgradzie byłem sam, ale dzięki rodzicom gotowy na życie w dużym mieście. Dochodziło do takich sytuacji, że dyrektor akademii Partizana następnych młodych piłkarzy, którzy trafiali do klubu, wysyłał do mnie i kazał im mnie słuchać.

Zobacz także: Przemysław Świercz: czułem się jak źródło energii (wywiad)

Jak to możliwe, że był pan tak dojrzały?

Wyszedłem z domu pełnego miłości i zasad. Czasami swoje dostałem, to nie były czasy, kiedy dziecka nie można było tknąć - pamiętam, jak ojciec złapał mnie, jak grałem na automatach. Szybko mnie z tego wyleczył. A ci, którymi rodzice się wtedy nie interesowali, grają tam do dziś. Był też taki moment, kiedy dużo wagarowałem, mogłem nawet nie zdać z klasy do klasy. Marzyłem wtedy o takich sportowych butach, ale wiedziałem, że moich rodziców na nie nie stać. Któregoś dnia wróciłem do domu i zobaczyłem, że na mnie czekają. Jakoś do mnie dotarło, że rodzice tyle dla mnie poświęcają, a ja nie potrafię im się odwdzięczyć choćby chodząc do szkoły. Obudzili we mnie prawidłową reakcję, przyłożyłem się do nauki. W kwestii piłki od początku miałem duże wsparcie od ojca, zrozumiał, że nie będę Einsteinem. Nikt nie wymagał ode mnie piątek, ale chciano, żebym chociaż zaliczył minimum.

Skoro dorastał pan w latach wojennych, łatwiej docenić panu spokojną codzienność?

Dziwne, ale mimo wszystko wspominam moje dzieciństwo jako radosne. Wyrastałem w innych warunkach, niż moje dzieci, ale zawsze byłem szczęśliwy. Byłem młody, nie kwalifikowałem się na wojnę. Może nie było to wymarzone dzieciństwo, ale normalne - z rodzicami, którzy kochają i dają jak najwięcej, ze szkołą, z piłką. Wszystko odbywało się normalnie poza tym, że tata znikał na wojnę. Byłem na tyle kumaty, że wiedziałem, że skoro go nie ma miesiąc, a potem wraca tylko na kilka dni, by znowu wyjechać, to znaczy, że walczy. To było najtrudniejsze w moim dorastaniu, to czekanie. Męcząca była też codzienna rywalizacja - na Bałkanach jest tyle różnorodności, tak wiele narodów, że z głębokiego poczucia własnej dumy uczestniczy się w pełnym napięcia wyścigu.

W Bania-Luce było niebezpiecznie?

Nie zdarzały się walki. Do strzelanin dochodziło najbliżej 40-50 kilometrów od miasta. Słyszało się jakieś wybuchy. Ale wojna, to wojna, dotyka wszystkich. Co roku całą zimę spędzałem u ciotki - siostry mojego ojca - w Sarajewie. To miasto dotknęła później prawdziwa tragedia. Ciotka przez prawie trzy lata patrzyła na część miasta ostrzeliwaną przez wojska, a tam mieszkała jej córka z mężem. Też Serbka. Bez kontaktu, bo po drugiej stronie rzeki. Nie mieli o sobie żadnych informacji, nie wiedzieli czy żyją. Ciotka patrzyła tylko, jak granaty lecą na stronę gdzie jest jej dziecko. Sarajewo przed wojną miało swój urok, wywodziło się stamtąd bardzo wielu artystów. Miało swój styl, tam mówi się "szmek", było wyjątkowe pod wieloma względami. Teraz brakuje tam 200 tysięcy Serbów, wielu ludzi zmieniło swoje nastawienie do świata, nigdy nie będzie już tak samo.

Wojna i podziały miały wpływ także na pana najbliższe otoczenie?

W mojej szkole była większość Serbów, ale kiedy ktoś rzucał się do naszych kolegów muzułmanów, byłem pierwszy, który go zatrzymywał. To nie była ich wina, to byli nasi znajomi. Ale cała sytuacja była bardzo skomplikowana. Wychowałem się jako Jugosłowianin, miałem w głowie, że nie liczy się wyznanie, że nieważne czy Chorwat czy Serb, albo muzułmanin - wszyscy jesteśmy z tego narodu, szczególnie w Bośni. Zdziwiło mnie to, że wszyscy chcą nagle z tej Jugosławii uciekać. To była dla mnie zdrada. Pamiętam, że na zakończenie podstawówki śpiewało się taki hymn, że jako „Titowi Pionierzy” obiecujemy służyć naszej Jugosławii, a później każdy chciał być już sam, a Jugosławii bronili tylko Serbowie. Nie wiem po co to było. Nie wnikam w chorwacką politykę, ale teraz Dalmacja może mieć większy problem z Zagrzebiem niż miała przez lata z Belgradem. Hajduk Split często bywał mistrzem Jugosławii, a Chorwacji ostatnio bardzo dawno temu.

Jest pan Serbem, ale z racji urodzenia mógłby pan być Bośniakiem, a z racji obywatelstwa - jest także Polakiem. Kim pan się czuje?

Serbem, od kiedy zrozumiałem, że to ważne. Dla mnie idea Jugosławii była super i tak byłem wychowany. Nie rozumiem sytuacji, kiedy dzielimy Jugosławię, ale Bośni już nie, bo wszyscy chcemy, by była wspólna. Dla mnie to nielogiczne. Z niektórymi faktami z historii nie wolno też dyskutować - w czasie drugiej wojny światowej to Serbowie byli siłą napędową walki z faszyzmem, czego nie można powiedzieć o Chorwatach, albo muzułmanach z Bośni. Po zakończeniu wojny Serbowie mieli różne możliwości, niekoniecznie tworzenie wspólnoty, bo ta była raczej w interesie innych. A później, jak tylko nadarzyła się okazja, wszyscy o tym zapomnieli, poszli na swoje i otworzyli nowe etapy. O Serbach się zapomniało, na szczyty antyfaszystowskie zaprasza się Chorwatów. A co z nami? Na zasadzie: "Dziękujemy, że się poświęcaliście, ale już was nie potrzebujemy". To tak jakby na dwudziestolecie finału Ligi Mistrzów między Manchesterem United a Bayernem Monachium nie zaprosić Ole Gunnara Solskjeara, bo jest Norwegiem, a Manchester to angielski klub. Rozpad Jugosławii popchnął mnie w kierunku dumy z mojego pochodzenia i historii. Skazą nie do zmazania jest dla nas to, co miało miejsce w Srebrenicy, ale nie można przez to oceniać całej naszej historii.

Polacy i Serbowie to pokrewne dusze?

To jest ten sam naród, tylko my poszliśmy trochę bardziej na południe. Nie mam wątpliwości, że wypływamy z tego samego źródła. Uważam, że historie naszych krajów też są podobne. Nie docenia się naszej walki po właściwej stronie. Mieliśmy duże straty w ludziach, ale później nie zapraszano nas już na defilady. Kiedy patrzę na Polskę, to widzę mój kraj numer dwa, podobną sytuację i podobne obawy. Kiedyś to my w Jugosławii mieliśmy coś, czego Polacy nam zazdrościli, teraz sytuacja się odwróciła. Myślę, że jesteśmy wielkimi narodami, którym nikt nie pozwoli się rozwinąć na tyle, na ile mamy możliwości, bo stalibyśmy się za mocni. Moim zdaniem Jugosławia także rozpadła się dlatego, że była za mocna, a nie wszystkim się to podobało.

Tak samo w piłce? Zgodzi się pan, że polskim klubom do odniesienia sukcesu brakuje tylko pieniędzy?

Jeżeli to ma być szybka ścieżka do sukcesu, to trzeba być Rinatem Achmetowem. Chybisz jeden, drugi transfer, jak nie trafiasz, to trafisz z trzecim i szóstym, a na każdy przeznaczysz po dwadzieścia milionów euro. W Polsce można jednak zrobić dużo więcej niż teraz. Można doprowadzić do naszej stałej obecności w fazie grupowej europejskich pucharów - czasami tylko jako dodatek, czasami jako kogoś, kto może zamieszać. Możemy zbudować coś trwałego, może nie jak Dinamo Zagrzeb, bo tam wszystko może się wydarzyć, ale raczej jak Basel. Żebyśmy nikogo w elicie nie szokowali, żeby wiedzieli, że stać nas na podjęcie rywalizacji. Ale też ze świadomością, że pewnych barier się nie przeskoczy.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×