Podobno w graniu w loteriach nie chodzi o to, że naprawdę liczy się na zwycięstwo. Chodzi o czas między zakupieniem losu, a losowaniem. Przez trzy, cztery dni, można wydawać w głowie dziesięć milionów złotych, mieć nowy dom, nowy samochód, piękne wakacje. Albo nie: dwa domy, trzy samochody, a wakacje to dopiero za rok, bo jeszcze kino domowe się przyda. Później przychodzi rozczarowanie, bo szóstkę trafił ktoś inny - niby człowiek wiedział, że szanse są niewielkie, ale się łudził.
Podobnie było z reprezentacją Polski i jej awansami na mundiale i mistrzostwa Europy. Po każdym losowaniu finałowych grup wielkiej imprezy w XXI wieku byliśmy wniebowzięci i przeliczaliśmy premie milowe za dobre samopoczucie na bilety do kolejnej rundy. Nie skompromitowaliśmy się tylko raz, kiedy na Euro 2016 skromnie kłując po 1:0 potrafiliśmy udowodnić, że od Irlandii Północnej i Ukrainy jesteśmy lepsi nie tylko na papierze. W każdym innym przypadku dopisywaliśmy akapit do rozdziału durnych piłkarskich porzekadeł udowadniających anomalia - nikogo nie można lekceważyć, nie ma już słabych drużyn, mundial rządzi się swoimi prawami, a euro jest trudniejsze od mundialu.
Czas między początkiem grudnia, kiedy los przydzielał nam rywali łatwych do pokonania w wyobraźni, do połowy czerwca następnego roku, kiedy przychodziła brutalna weryfikacja w rzeczywistości, był pięknym, jeśli nie najpiękniejszym okresem dla polskiego kibica. Marzył. Koreańczycy byli wtedy naprawdę za niscy, Portugalczycy mieli nas lekceważyć, Ekwadorczycy dopiero kilka temu pierwszy raz zobaczyli piłkę, Senegalczycy mieli tylko Sadio Mane, a Niemców trzeba przecież w końcu kiedyś pokonać. To zawsze był czas "Jeśli nie my, to kto" i "Kiedy, jeśli nie teraz".
ZOBACZ WIDEO: Losowanie Euro 2020. Wyjście z grupy obowiązkiem Polaków. "Większość mówi, że awansujemy"
Zobacz także: Losowanie EURO 2020. Marek Wawrzynowski: Wyjście z grupy będzie dla nas sukcesem (felieton)
Marzenia o wygranym turnieju kończyły się najczęściej po pierwszym meczu grupowym. W naszym czekaniu na szóstkę los nie dbał o emocje - maszyna losująca już jako pierwszą wypluwała kulkę, na którą nie postawiliśmy. Nie było sensu czekać dalej.
Losowanie finałów Euro 2020 było dla nas tak trudne, że nikt nie odpalił fajerwerków. Mam wrażenie, że nasze szanse w wyobraźniach kibiców nie wzrosły nawet po sobotnich imprezach. Po pierwsze zadbała o to kadra Jerzego Brzęczka, która mimo zwycięstw w ośmiu meczach, nie wygrała najważniejszego - zaufania u kibiców. Po drugie - Hiszpanie, Szwedzi i którakolwiek z drużyn, która przejdzie baraże - to znacznie trudniejsza przeszkoda niż te z eliminacji, których i tak nie przeskakiwaliśmy przecież jak koty. Trzeba pamiętać, że jeśli baraże wygrają Irlandczycy, to tym razem aż dwa z trzech meczów zagramy przeciwko gospodarzom turnieju - w Bilbao i Dublinie, a takich spotkań w historii graliśmy wiele, a nie wygraliśmy jeszcze ani razu - ani na Euro w 2008 z Austrią, ani dwa lata wcześniej na mundialu z Niemcami, ani nawet w 1974 roku z Niemcami i cztery lata później z Argentyną.
Zobacz także: Losowanie Euro 2020. Jan Tomaszewski: Drugie miejsce jest w zasięgu
Jeśli na Euro 2020 wyjdziemy z grupy, to tylko dlatego, że nasi piłkarze nie interesują się loteriami, a stawiają na swój talent i pracę. Nie uwierzą, że jednym losem są w stanie zmienić historię polskiej piłki, nawet jeśli przekonywaliby ich do tego pan, wójt i pleban. Teraz są w lepszej sytuacji niż przez poprzednimi turniejami, bo nikt nie traktuje ich jako faworytów. Mogą zmienić historię i udowodnić, jak bardzo kibice nie znają się na futbolu.