[b]
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Uczestniczył pan w mocarstwowym projekcie - budowie RB Lipsk. To dziś bardzo dumnie brzmi. [/b]
Adrian Mrowiec, były zawodnik RB Lipsk: Latem 2012 roku zadzwonił agent i powiedział: "słuchaj Adrian, jest dla ciebie niesamowita oferta, ale to czwarta liga". Parsknąłem śmiechem. "Faktycznie, niesamowita" - nabijałem się.
Ale długo się pan nie zastanawiał.
Pojechałem do Lipska na trzy dni, przeszedłem badania, zjedliśmy obiad z przedstawicielami klubu, zobaczyłem stadion w centrum miasta na 40 tysięcy kibiców, pięć boisk trawiastych w bazie treningowej, jedno ze sztuczną nawierzchnią, kolejne trzy w budowie. Obok murawy duże baraki, a w nich: siłownia, sauna, jacuzzi, basen. Na "dzień dobry" dostałem torbę wypchaną sprzętem adidasa. Kurtka, bluza, dres, osiem par butów. Nikt nigdy tak mnie nie przywitał.
ZOBACZ WIDEO: Menadżer Kamila Grosickiego zdradza kulisy transferu. Potwierdził, że były dwie inne ciekawe oferty
Wtedy koncern Red Bulla zapowiedział, że zainwestuje w czwartoligową drużynę 100 milionów euro.
Prezesi przedstawili mi swoją wizję. Plan był prosty: w trzy lata trzy awanse i gra o mistrzostwo Bundesligi. Mogło to brzmieć zabawnie, ale po tym, co zobaczyłem na własne oczy, uwierzyłem. Ludzie zarządzający klubem pomylili się o rok, do niemieckiej ekstraklasy RB Lipsk dostał się po czterech sezonach. Od razu był wicemistrzem Niemiec, trafił do Ligi Mistrzów. A ja otrzymałem tam kontrakt życia.
Który rozwiązał pan po dwóch miesiącach.
Potrenowałem jakieś 2-3 tygodnie, załapałem się jeszcze na urlop, trener Peter Pacult oglądał moje mecze na DVD i widział mnie w składzie. Ale szybko zmienił się dyrektor sportowy, a później szkoleniowiec. Ralf Rangnick wszedł z jasną wizją stawiania na młodych graczy. Ja miałem 28 lat i byłem najmłodszym z najstarszych, którzy musieli odejść. Była nas piątka "weteranów", którym klub bardzo elegancko, ale jednak podziękował.
Jak pan zareagował?
Żałowałem, bo wiązałem z tym miejscem spore nadzieje. Byłem wtedy po dwóch sezonach w szkockiej ekstraklasie, z Heart of Midlothian zdobyliśmy puchar kraju, dostałem kilka ciekawych ofert, między innymi z Kazachstanu, Szkocji czy Azerbejdżanu. Bardzo chciałem wyjechać do Azerbejdżanu zobaczyć ten kraj, ale żona wybiła mi ten pomysł z głowy. Z Lipska do rodzinnego Wałbrzycha mieliśmy 300 kilometrów, w zasadzie czuliśmy się w Niemczech jak w domu. Chciałem zostać w Lipsku dłużej, umowę miałem na trzy lata z opcją przedłużenia o kolejny sezon, a otoczka robiła wrażenie. Na mecze RB Lipsk przychodziło 30 tysięcy widzów. W czwartej lidze! W zespole mieliśmy konkretnych zawodników, na przykład Timo Rosta, który zagrał ponad dwieście meczów w Bundeslidze. Mi się udało wystąpić tylko w dwóch sparingach, niestety nie otrzymałem koszulki ze swoim nazwiskiem, żeby wziąć ją na pamiątkę.
Mówi pan o "eleganckim pożegnaniu". To znaczy?
Niemcy zachowali się z klasą. Miałem opłacony hotel w centrum miasta na długi czas. Dostałem też pismo z informacją, że mam możliwość treningów z zespołem juniorów albo mogę równie dobrze nie robić nic, po prostu siedzieć w domu. I tak sobie kursowaliśmy z żoną między Lipskiem a Wałbrzychem. Trenowałem z tamtejszym Górnikiem, żeby być w formie. Tomkowi Wisio, który trafił do Lipska rok przede mną, też podziękowano. On został tam jednak prawie rok. Kupił sobie karnet na siłownię, biegał po parku i siedział na miejscu. Nikt się niczym nie przejmował. Jestem pod wrażeniem, że nikt nie robił nam na złość. Nie było żadnych "Klubów Kokosa", biegania po schodach do porzygu. Klub podjął pochopną decyzję zatrudniając nas, ale zachował się fair, poszedł nam na rękę.
A pan wyszedł na tym wszystkim znakomicie.
Zależało mi, żeby rozwiązać kontrakt z Lipskiem przed zamknięciem letniego okna transferowego. Udało się, doszliśmy do porozumienia, klub wypłacił mi 70 procent pensji, którą zarobiłbym w ciągu trzech lat. Pozostałe 30 procent otrzymałem w premiach, za awanse drużyny do wyższej ligi. Nie ukrywam, trzymałem za chłopaków kciuki - umowę miałem tak skonstruowaną, że zarobię dodatkowe pieniądze po każdym awansie. Chłopcy zagrali idealnie pode mnie. Ja w tym samym sezonie pograłem jeszcze w trzeciej lidze, w Chemnitzer FC. Później wróciłem do polskiej ekstraklasy.
RB Lipsk gra dziś tak, jak zakładano osiem lat temu?
Ówczesny trener Alexander Zorniger bardzo chciał grać piłką, rozgrywać jak Barcelona, podobała mu się tiki-taka. Wprowadzał też coś, co dzisiaj jest wizytówką niemieckiej piłki, ale też Lipska. Czyli pewien styl: szybki odbiór, błyskawiczne wyprowadzenie i strzał na bramkę. Już wtedy bardzo mi się to podobało. Oglądam mecze Lipska w telewizji, widziałem też spotkanie z Tottenhamem w Lidze Mistrzów i przyznam, że klub rozwinął się tak, jak zaplanował.
A pan gra jeszcze w piłkę?
Oj, kolano nie pozwala. Miałem sześć operacji, lekarz powiedział, żebym odpuścił występy na poziomie zawodowym, ale nawet po zwykłym kopaniu na orliku raz w tygodniu dochodzę do siebie 2-3 dni. Dałem sobie z tym spokój, czasem pomogę Górnikowi w A-klasie, jestem "na telefon", jak trener nie ma zawodników. I tak czeka mnie wszczepienie do kolana endoprotezy, pytanie, jak długo się jeszcze uchowam. Teraz pracuje jako zastępca menadżera w siłowni "City Fit". Żona prowadzi swój salon kosmetyczny. Żyjemy, nie narzekamy.
Pewnie do dziś pewien napój energetyczny budzi wspomnienia.
Gdybym był tam dłużej, to mieszkanie miałbym pewnie całe w Red Bullach. Wiem, że później każdy zawodnik dostawał do domu lodówkę i zapas energetyków na całe życie. Mi zostały dresy i kurtka. W butach z klubu pograłem jeszcze kilka lat. W końcu muszę tam na mecz pojechać. Wybieram się już tyle czasu, dalej mam do tego klubu sentyment.
Bundesliga. Borussia i Łukasz Piszczek rozmawiają o kontrakcie