#DziałoSięWSporcie. Koszmar, który stał się rzeczywistością

Getty Images / Na zdjęciu: kibice Liverpoolu stłoczeni na trybunie Hillsborough
Getty Images / Na zdjęciu: kibice Liverpoolu stłoczeni na trybunie Hillsborough

To była największa stadionowa tragedia w historii Wielkiej Brytanii. 15 kwietnia 1989 roku na Hillsborough zginęło 96 osób. I choć od koszmaru mija 31 lat, nikt do tej pory nie odpowiedział za śmierć niewinnych osób.

Miała iść na swój sektor. W ostatniej chwili odwróciła się do swojej mamy i ją przytuliła.

To był w ostatni moment, w którym Jenny Hicks widziała swoją córkę Sarę. Już po wszystkim poszła pod kiosk, gdzie miała się z nią spotkać po meczu, tak jak ze swoją drugą córką Vicky i mężem Trevorem. W tłumie kibiców wypatrywała znajome twarze. Nerwy ściskały żołądek tym mocniej, im potok fanów wychodzących ze stadionu robił się węższy.

W końcu wyszli wszyscy. Wszyscy ci, którym udało się przeżyć. Sary i Vicky Hicks wśród nich nie było. Wkrótce mąż przekazał jej, że nie żyją. 15 kwietnia 1989 roku, podczas największej stadionowej tragedii w historii Wielkiej Brytanii.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

- Razem z innym mężczyzną nieśliśmy rannego, próbowaliśmy przerzucić go przez płot. Gdy go podnosiliśmy próbowałem go ocucić, by się obudził, żeby już po drugiej stronie spadł na nogi. Gdy nie zareagował poczułem, że nie żyje. Przerzuciliśmy go, spadł na beton jak kamień - wspomina kibic The Reds Neil Fitzmaurice.

On miał ogromne szczęście. I choć był w samym epicentrum tragicznych wydarzeń, udało mu się przeżyć. Nadludzkim wysiłkiem dostał się w końcu na płot i spadł po drugiej stronie, tej bezpiecznej. - Padłem na boisko z wycieńczenia. Po chwili popatrzyłem w błękitne niebo. Pomyślałem, że to niemożliwe, że taka tragedia nie mogła się wydarzyć w tak piękny dzień. Po sekundzie doszło do mnie, że ten koszmar to po prostu rzeczywistość.

- Byliśmy już obok boiska. Czekaliśmy na jakieś informacje. Wiedzieliśmy, że ktoś zginął, ale nie było potwierdzenia. Nagle usłyszeliśmy wiadomość, że potwierdzono już śmierć 30 osób. Trzydziestu. Nie mogliśmy uwierzyć, to był jakiś koszmar - wspomina John Aldridge, były obrońca Liverpoolu.

A to był dopiero początek hiobowych wieści. Ostatecznie 15 kwietnia 1989 roku na stadionie Hillsborough, w trakcie półfinałowego meczu Pucharu Anglii z Nottingham Forest śmierć poniosło 96 kibiców The Reds, setki innych zostało rannych. Najmłodszą ofiarą był zaledwie 10-letni Jon-Paul Gilhooley, kuzyn legendarnego później kapitana Liverpoolu Stevena Gerrarda.

- Do naszych drzwi zapukał dziadek i powiedział, że Jon-Paul nie wrócił z meczu. I już nigdy nie wróci. Te słowa będą mnie prześladować już zawsze i wywoływać u mnie dreszcze. Nawet teraz - pisał w swojej biografii były reprezentant Anglii.
96 oddzielnych tragedii, każda wywołująca równie ogromny ból. I każdej z nich można było uniknąć.

Tragedia wisiała w powietrzu

Ten stadion nie był bezpieczny. Już osiem lat wcześniej było o krok od tragedii, w trakcie meczu Tottenham - Wolverhampton. Brak wyobraźni to delikatna ocena decyzji policji, która znacznie liczniejszą grupę fanów Kogutów skierowała na mniejszą trybunę przy Leppings Lane. W końcu wytworzył się tam taki tłok, że 37 osób zostało rannych, cudem nikt nie zginął.

Po tym spotkaniu Angielska Federacja Piłkarska wydała zakaz organizacji meczów Pucharu Anglii na Hillsborough. Zakaz przetrwał sześć lat, jednak warunki na trybunie nie zostały w żaden sposób poprawione. Z kolei certyfikat bezpieczeństwa stadionu był już nieważny od 1979 roku, a kibiców wpuszczano przede wszystkim jednym wejściem na środkowy sektor.

Na kilkanaście dni przed meczem Liverpoolu z Nottingham Forest na posterunku w południowym Yorkshire doszło do zmian. Dowództwo przejął David Duckenfield. 45-latek nie miał wtedy żadnego doświadczenia w zabezpieczeniu meczów piłkarskich, ale to jemu przyszło decydować o bezpieczeństwie 10 tysięcy fanów.

Tylu bowiem fanów The Reds kupiło bilety na trybunę Leppings Lane. Sama decyzja o skierowaniu właśnie tam kibiców LFC była zła - druga trybuna zabramkowa na Hillsborough była bardziej pojemna. Postanowiono jednak, że tam zasiądą sympatycy drużyny z Nottingham, których było znacznie mniej.

Na dodatek dla fanów The Reds otwarto tylko siedem bramek wejściowych. Gdy do meczu pozostawały mniej więcej trzy kwadranse, blisko połowa z nich wciąż stała pod stadionem i napierała na wejście. Na dodatek tych kibiców, którzy już przeszli przez bramkę, kierowano do tego samego wejścia na trybunę, na środkowe sektory 3 i 4. I choć wejścia na inne sektory były otwarte, żaden z policjantów o tym nie informował.

O godzinie 14:52, gdy do rozpoczęcia meczu pozostawało już osiem minut, Duckenfield postanowił otworzyć bramki ewakuacyjne. Tym samym dziesiątki fanów jednocześnie weszły na stadion. I gdzie się skierowali? Do sektorów 3 i 4, które już były zapełnione. Pierwszy gwizdek sędziego sprawił, że stłoczony w prowadzącym na trybunę tunelu tłum zaczął napierać jeszcze mocniej.

Setki kibiców znalazły się w pułapce. Choć pozostałe sektory nie były tak szczelnie wypełnione, będący już na trybunie ludzie nie mogli rozejść się na boki - każdy z sektorów był od siebie odrodzony wysokim płotem. Ścisk był niesamowity, a ludzie na samym dole trybuny byli wręcz wgniatani w metalowy płot odgradzający od boiska.

- Widziałem twarze wciśnięte między kraty. Ludzie krzyczeli żebym im pomógł, bo nie mogą oddychać. Pobiegłem do sędziego i kazałem mu skończyć mecz - wspomina Bruce Grobelaar, były bramkarz Liverpoolu, wówczas będący kilka metrów od tragicznych wydarzeń. Arbiter Ray Lewis dostał po chwili informacje od policji i o godz. 15:06 przerwał mecz. Dla dziesiątek kibiców było już jednak za późno.

- Musiałem uważać, jednak wiem, że nie stąpałem wtedy po betonie - przekonuje Neil Fitzmaurice. Bo gdy na Lennings Lane ktoś się przewrócił, natychmiast był tratowany przez innych. - Mogłem ruszać tylko głową, niczym innym. Kilka osób obok już wtedy nie oddychało, twarze innych zmieniały kolory. Stawały się niebieskie, a usta fioletowe. Oni nie żyli - tak wspomina te wydarzenia inny fan LFC, Adrian Tempany, dziś dziennikarz. Miał wtedy 19 lat i cudem uniknął śmierci.

Na Hillsborough wezwano 42 karetki, jednak na boisko, gdzie z trybun znoszono ciężko rannych ludzi... nie wjechała żadna z nich. Nie otrzymali zgody od policji, bo ta była po prostu nieświadoma tragedii. Krótkofalówka dowodzącego Duckenfielda milczała, sanitariusze otrzymali po prostu wezwanie do zamieszek. Nie wiedzieli, że kilkadziesiąt metrów dalej giną ludzie.

Nie było więc nawet noszy. Te budowali sami kibice z band reklamowych. Znosili ludzi z trybun i układali na boisku. Rannych było kilkuset z nich, 96 nie udało się już pomóc.

Skandal

Rozmiar tragedii był olbrzymi, jednak policja i władze miejskie nie wzięły za nią odpowiedzialności. Szybko podjęto decyzję, że winę za śmierć blisko 100 osób trzeba zrzucić na fanów Liverpoolu. Pijani chuligani doprowadzili do tragedii - taki miał być wydźwięk przekazów płynących z miejskiego ratusza i komisariatu policji.

Do tego posłużyli się prasą. Kilka dni po tragedii na Hillsborough tabloid "The Sun" opublikował serię artykułów szkalujących kibiców The Reds. Z okładki wołał duży napis "Prawda". Pisano, że fani LFC byli pijani, że oddawali mocz na zmarłych i okradali ich. Przedstawiono ich w najgorszym możliwym świetle, obwiniając za śmierć 96 osób.

Oczywiście wersja przedstawiona w gazecie została zmyślona, a sami dziennikarze mieli nie godzić się na wydrukowanie tekstów szkalujących zmarłych oraz haniebną okładkę. Decyzja została jednak podjęta bez konsultacji, przez kierującego wówczas redakcją Kelvina MacKenziego.

I choć dla tysięcy tego dnia "The Sun" sięgnął dna, a gazeta do dziś jest bojkotowana przez fanów Liverpoolu, cel został osiągnięty. W myśl zasady "100-krotnie powtarzane kłamstwo staje się prawdą", w głowach setek ludzi zakiełkowała myśl, że policja zrobiła co mogła. Z kolei w 1991 roku sąd, po najdłuższym dochodzeniu w historii brytyjskiego prawa, uznał tragedię za "przypadkową śmierć", a winą obarczył - podobnie jak brytyjska prasa - niewłaściwie zachowujących się fanów.

Prawda

Dopiero wszczęte w 2012 roku śledztwo udowodniło, że przez ponad 20 lat policja prowadziła świadomą dezinformację, by ukryć swoją winę za śmierć 96 osób i 766 rannych. Z niezależnego raportu wynikało, że można było uniknąć śmierci nawet 41 kibiców, gdyby tylko akcję ratunkową przeprowadzono profesjonalnie i w zorganizowany sposób.

Po latach premier Wielkiej Brytanii David Cameron przeprosił rodziny ofiar za "podwójną niesprawiedliwość". Ujawnił także, że w celu ukrycia prawdy 164 policjantów zmieniało swoje zeznania. W 2012 roku "The Sun" przeprosił też rodziny ofiar i kibiców LFC, prosząc z okładki o wybaczenie.

Polski tenisista wyleczył koronawirusa. Czytaj więcej--->>>
Jest plan na odmrożenie polskiego sportu. Czytaj więcej--->>>

W maju 2019 roku sąd w Preston wydał pierwszy wyrok sądowy w sprawie tragedii i uznał, że były sekretarz Sheffield Wednesday Graham Mackrell, "nie dopełnił swoich obowiązków". Sędzia Sir Peter Openshaw postanowił wymierzyć karę grzywny w wysokości... 6500 funtów. Wysokość kary oburzyła rodziny zmarłych, a ich zdaniem sąd wycenił życie każdej z ofiar na 68 funtów. Kilka miesięcy później ten sam sąd uniewinnił też Duckenfielda, któremu wcześniej postawiono zarzut niedopełnienia obowiązków.

Choć od tragedii mija dzisiaj dokładnie 31 lat, wciąż nikt tak naprawdę za nią nie odpowiedział. Regularnie traci tylko wydawca "The Sun" - gazeta do dziś jest bojkotowana, sprzedawcy odmawiają nawet przyjmowania brukowca, a jego dziennikarze mają zakaz wstępu na mecze Liverpoolu i Evertonu.

Już nigdy też 15 kwietnia piłkarze The Reds nie wyszli na boisko, a fani spotykają się tylko pod Anfield Road i w Sheffield, by złożyć hołd tragicznie zmarłym kolegom.

Źródło artykułu: