Marcin Ziach: Patrząc w historię, zarówno tę dalszą jak i najbliższą nie można oprzeć się wrażeniu, że Orły Górskiego w Górniku nie mają szczęścia. Pan, przed trzydziestoma laty właśnie w Zabrzu przeżył swoją największą klęskę w karierze zawodniczej spadając z Górnikiem z ekstraklasy.
Jerzy Gorgoń: Był to taki okres, że po serii świetnych wyników, dwóch mistrzostw Polski, pięciu Pucharów Polski i grze w finale Pucharu Zdobywców Pucharów dopadł nas niemiłosierny kryzys. Upłynęło od tego wydarzenia wiele lat, ale pewnie wielu z nas w dalszym ciągu nie wie jak właściwie się to stało, że silny Górnik ze świetnym trenerem Hubertem Kostką na ławce spadł z ekstraklasy. Dopadła nas niemoc. Robiliśmy wszystko, żeby się z dołka wydostać. Niestety było to niemożliwe i Górnik po raz pierwszy w historii spadł z ekstraklasy. Po roku wróciliśmy do elity, ale była to dla nas świetna lekcja.
Inny z byłych reprezentantów Polski pod wodzą Kazimierza Górskiego, Henryk Kasperczak po upływie kolejnych trzech dekad nie zdołał utrzymać zabrzańskiej drużyny w ekstraklasie.
- Kiedy myśli się o budowie silnej drużyny zawsze trzeba postawić przy każdej decyzji duży znak zapytania. Górnikowi nie udało się utrzymać w ekstraklasie i na pewno dla wszystkich związanych emocjonalnie z tym klubem jest to bardzo przykre. Nie można jednak za tę klęskę obwiniać tylko i wyłącznie trenera. Żeby drużyna odnosiła sukcesy, musi być silna nic porozumienia na linii drużyna - trener. Nie byłem w drużynie i nie znam problemu od środka, ale można domniemać, że tego porozumienia zabrakło. Nie do końca drużyna i trener ciągnęli ten wózek w jednym kierunku.
Mimo wszystko spadek z ekstraklasy z najbardziej utytułowanym polskim klubem grubym drukiem wpisze się w bogatą karierę trenerską trenera Kasperczaka.
- Tak też będzie, ale moim zdaniem nie można tego rozpatrywać w ten sposób. W mojej opinii Heniu Kasperczak to świetny szkoleniowiec. Potrafi on z niezwykłą łatwością trafić do drużyny. Niestety z zawodem trenera powiązane jest pewne ryzyko. Często jest bowiem tak, że kiedy drużyna pod wodzą jakiegoś szkoleniowca zdobędzie znaczące trofeum trener jest wynoszony pod niebiosa. Po roku jednak staje się tak, że drużyna traci swojego ducha i przegrywa mecz za meczem, a winnym tego według wszystkich jest ten sam trener, którego do niedawna wychwalali wniebogłosy. Tak więc, w zawodzie trenera bardzo łatwo wspiąć się na wyżyny, lecz równie łatwo też po kilku miesiącach spaść na samo dno.
Pana dawni koledzy z boiska jak wcześniej wspomniany Henryk Kasperczak czy Władysław Żmuda podjęli się pracy szkoleniowca i poszerzali polską myśl szkoleniową, której twórcą był Kazimierz Górski. Pan nie żałuje, że nigdy na poważnie nie spróbował pracy w tej roli?
- Jak wspomniałem na samym początku naszej rozmowy, w Szwajcarii krótko po zakończeniu kariery prowadziłem małe klubiki. Tam jednak szybko poznałem, że do roli trenera się po prostu nie nadaje. Ten zawód ma swoją specyfikę. Jest to ciągła presja wyniku, bo trener jest według opinii publicznej tak dobry, jak jego ostatni mecz. Poza tym jest to ciągłe życie na walizkach. Wręcz życie cygańskie, bo jednego dnia jesteś tu, innego tysiąc kilometrów dalej. Ja po zakończeniu kariery szukałem przede wszystkim stabilizacji. Tego by mi praca w roli szkoleniowca nie dawała, bo jeżeli osiągniesz sukces, zostaniesz rok czy dwa. Jeżeli nie, w jednej chwili musisz zostawić wszystko i szukać innego wyzwania. To nie jest zabawa dla mnie.
Miał pan swój udział we wszystkich największych w historii sukcesach reprezentacji Polski. Kadra z panem w składzie sięgała po medale na największych imprezach. Teraz jest o to ciężko, bo nasze występy w wielkich imprezach kończą się zazwyczaj na fazie grupowej. Czym w pana opinii spowodowana jest degradacja formy ze świetnej - eliminacyjnej, do tej słabej - w trakcie samego turnieju?
- Wydaje mi się, że wiele zależy od klasy przeciwnika. W eliminacjach potyka się z zespołami tej niższej klasy jak Armenia czy Azerbejdżan. Wówczas presja jest zdecydowanie mniejsza, bo spotkania te przyciągają mniejszą uwagę czy to mediów czy kibiców. Podczas samych Mistrzostw Świata jest już zupełnie inaczej. Tam grają drużyny z najwyższej półki, które wcześniej udowodniły swoją siłę w meczach eliminacyjnych i na sam turniej jadą po to, by osiągnąć sukces. Cała otoczka wokół finałów czy to Mistrzostw Świata czy Europy jest naprawdę niesamowita. To wielkie przeżycie i wielka odpowiedzialność, bo gra się na arenie międzynarodowej reprezentując biało-czerwone barwy. Do tego trzeba dojrzeć, bo nie każdy zawodnik jest w stanie podołać takiemu wyzwaniu.
Podczas eliminacji do Euro 2008 polska reprezentacja dwukrotnie urwała punkty zawsze silnej Portugalii, a w trakcie samego turnieju przegrała w słabym stylu z Niemcami i dosyć pechowo zremisowała z Austrią.
- To jest piłka nożna. Tutaj nic nie da się przewidzieć. Najmniej przewidywane aspekty mają niejednokrotnie kluczowe znaczenie dla wyniku meczu. Niekiedy o tym, czy drużyna wygra czy przegra zadecyduje forma dnia, niekiedy łut szczęścia czy pomyłka sędziowska. Dlatego też piłka nożna jest tak piękna. Tutaj nie da się przewidzieć przed meczem wyniku spotkania. Żadna drużyna nie może być przed pierwszym gwizdkiem sędziego pewna zwycięstwa. Nie ma na świecie jeszcze takiego mądrego, który byłby w stanie bezbłędnie wytypować przebieg meczu, kiedy ten jeszcze się nie odbył. To jest właśnie w piłce fascynujące i to kochają w tym sporcie kibice.
W reprezentacji Polski rozegrał pan 55 różnej rangi spotkań. Próżno jednak szukać pana nazwiska w polskiej reprezentacji oldbojów, kiedy Orły Górskiego znów się jednoczą i wychodzą jak za najlepszych czasów na boisko. Czym jest to spowodowane?
- Pamiętam taką sytuację, w której reprezentacja Polski oldbojów przyjechała do Lucerny w Szwajcarii, aby tam rozegrać mecz pokazowy. Ja także się tam pojawiłem i miałem przygotowany cały sprzęt. Wystarczyło tylko się przebrać i wyjść na boisko w biało-czerwonej koszulce. Do końca toczyłem w sobie wewnętrzną walkę o to czy mam zagrać w tym meczu czy też nie. Wszelkie wątpliwości rozwiał sam początek spotkania. Kiedy zobaczyłem jak chłopcy poruszają się pomimo upływu lat na boisku, zaniechałem występu. Nie byłem po prostu godzien gry w tej koszulce.
Dlaczego?
- Być może, gdyby mecz rozgrywany był w Polsce, zdecydowałbym się w nim wystąpić. Gdyby była możliwość pokopania piłki z dawnymi kolegami z boiska to byłoby coś fantastycznego. Tam jednak, na obczyźnie nie mogłem sobie na to pozwolić, bo ciężko było mi znaleźć partnera do treningu. Chłopcy w Polsce spotykali się regularnie i razem trenowali, a mnie w Szwajcarii przybyło kilka kilo, coraz częściej dawały o sobie też znać kostki czy plecy. Nie było mnie stać na grę w piłkę i rehabilitowałem sobie to grą w tenisa. Jest to świetny sport, bo tam także jesteś w ruchu, możesz czerpać satysfakcję z każdej udanej akcji. Najfajniejsze jest jednak to, że nie masz tam obaw, że ktoś cię kopnie, a na boisku to jest bardzo częsty obrazek (śmiech).
Dzisiaj odważyłby pan się znów założyć strój Górnika i zagrać w piłkę na tym stadionie?
- Raczej nie. Najpierw musiałbym nauczyć się biegać (śmiech). Prawda jest taka, że jeżeli zawodnik po zakończeniu kariery zrobi sobie kilka lat przerwy od treningów, żeby znowu wybiec na boisko i prezentować, chociaż cień swojej formy z dawnych lat musi solidnie popracować. Powtórzenie pewnych aspektów gry po tak długiej przerwie jest niemalże niemożliwe. Patrząc na mecz, można poznać, który zawodnik gra w piłkę, a który się stara udawać, że gra. Poznaje się to po stylu biegania, poruszania się po boisku. Ja po tylu latach przerwy zapomniałem naprawdę dużo i do takiego spotkania musiałbym się przygotowywać dłuższy czas.
Mimo wszystko wielokrotnie podkreślał pan swoje przywiązanie do Górnika. W pana domu, w Szwajcarii wisi gdzieś szal zabrzańskiej drużyny?
- Nie, nie mam szalika Górnika. Macie teraz jakieś nowe szaliki? (śmiech). Poważnie rzecz biorąc w moim domu wisi szal reprezentacji Polski. Szala Górnika jednak nie mam z prostej przyczyny, kiedy wyjeżdżałem z Zabrza takich gadżetów po prostu nie było. Dzisiaj widać, że to nie problem. Można bez problemów kupić sobie klubowe pamiątki. Na pewno kupię szal Górnika, a może do kompletu dołożę jeszcze czapkę i rękawiczki, żeby było ładniej (śmiech).
Pana koledzy z boiska wypowiadają się o panu jako zawodniku, który raczej stronił od ciężkiej pracy, a mimo to i tak był w świetnej formie.
- Tak, to prawda. Wielkim pracusiem nigdy nie byłem. Stasiu Oślizło śmiał się, że Bóg obdarzył mnie tak wielkim talentem, że on rehabilituje mi godziny spędzone poza treningiem. Może spowodowane było to tym, że jako środkowy obrońca nie musiałem prezentować specjalnej kondycji. Mieliśmy silną drużynę, która zazwyczaj stawiała na ofensywę i przeciwnik rzadko się zapędzał pod naszą bramkę. Jeżeli już jednak się mu udało wedrzeć w nasze szyki obronne braki kondycyjne mogłem nadrabiać przewagą fizyczną. Mój wzrost był dla wielu powodem do respektu i przeciwnicy raczej się w strefę boiska gdzie ja grałem nie zapędzali.
Ze wspomnianym przez pana Stanisławem Oślizło tworzyliście na środku defensywy niemalże mur, którego przejście graniczyło z cudem.
- Mój wkład w to był bardzo niewielki. Stasiu Oślizło był moim mentorem od pierwszego treningu w Górniku. Pamiętam chwilę, w której wszedłem do szatni, jako bardzo młody zawodnik, patrzę Włodek Lubański, Staszek Oślizło - zawodnicy, których znałem dotychczas tylko z telewizji. Stasiu był człowiekiem, na którym się wzorowałem w całej mojej piłkarskiej karierze. Jego wygrane pojedynki jeden na jeden, świetna gra głową, zwrotność – to był majstersztyk. Od Stasia się naprawdę dużo, dużo, dużo nauczyłem i jemu zawdzięczam wszystko to, co osiągnąłem i w Górniku i w reprezentacji Polski.
Obu panów dzieliła dosyć duża różnica wieku, sięgająca 12 lat. Jak pan, jako młody zawodnik czuł się przy takim weteranie jak Stanisław Oślizło?
- Przede wszystkim czułem się bezpieczny. Wiedziałem, że mogę sobie pozwolić na to, by wyjść trochę przed pole karne, podryblować, przeprowadzić akcję ofensywną, bo Stasiu tam był i zabezpieczał tyły. Wiedziałem też, że nawet jeżeli się pomylę i stracę piłkę to mogę liczyć na mojego partnera ze środka obrony, który zawsze to naprawi. Dla tak młodego zawodnika była jak ja była to świetna sprawa. Mogłem się uczyć na błędach, bo widziałem jak się je po profesorsku naprawia. Pozwala to też na większy komfort psychiczny, bo gra się bez tak dużej presji, kiedy ma się świadomość, że twój ewentualny błąd nie skończy się dla drużyny stratą bramki, bo ktoś czuwa. To jest w mojej opinii modelowy sposób na wprowadzanie młodych zawodników. Bezstresowo, stawiając młodemu zawodnikowi świetny wzór do naśladowania. Tak właśnie wychowywało się młodych zawodników w czasach, kiedy polska piłka liczyła się w Europie. Dzisiaj model jest inny i z przykrością muszę stwierdzić, w zdecydowanej większości nieskuteczny.
Uważa pan, że w tym mogą leżeć przyczyny spadku wartości polskiej piłki w światowej hierarchii?
- Wydaje mi się, że przed trzydziestoma-czterdziestoma laty podejście zawodników do swoich obowiązków było inne. Wiadomą rzeczą było, że nawet jeżeli coś nie wyszło za pierwszym razem warto poświęcić temu trochę pracy i na pewno za drugim czy trzecim razem się już uda. Do samych spotkań podchodziło się z większym poświęceniem. Na boisku zostawiało się serce, pot, niekiedy nawet krew. Dzisiaj zawodnik boi się dostawić nogę, żeby odebrać przeciwnikowi piłkę. Boi się zaryzykować, bo od razu wmawia sobie, że mu się nie uda. Jest to błędny tok myślenia.
Kiedy obserwuje pan zawodników, którzy obecnie reprezentują barwy Górnika widzi pan w nich jakieś podobieństwo do tej drużyny sprzed lat?
- Oglądałem w poprzednim sezonie ten zespół często i akurat w tych spotkaniach nie można mu było odmówić ambicji i waleczności. To na pewno jest bardzo ważne, bo bez nastawienia na walkę nie warto w ogóle opuszczać szatni. Trzeba być w pełni odpowiedzialnym za to, co się robi. Jeżeli obecna drużyna czuje się odpowiedzialna za spadek Górnika do pierwszej ligi, powinna już od pierwszej kolejki nowego sezonu z ambicją walczyć o powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej. Powinna pokazać śląski charakter, bo tego się zawsze od Górnika wymagało i to się na przestrzeni lat nie zmieniło.
W III części rozmowy z naszym portalem Jerzy Gorgoń opowie m.in. o pamiętnych starciach z AS Romą i Manchesterem City w półfinale i finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Otwarcie po latach przyzna, czego zabrakło zabrzańskiej drużynie do pełni szczęścia i wyjawi, jaki związek z porażką w finale europejskich rozgrywek mają żony piłkarzy i... bimber. Trzecia odsłona rozmowy już w sobotni poranek.