Liga Mistrzów. Legia Warszawa - Linfield FC. Maciej Kmita: Koszmary wróciły [KOMENTARZ]

PAP / Leszek Szymański / Na zdjęciu: Bartosz Slisz (z lewej) i Bastien Hery (z prawej)
PAP / Leszek Szymański / Na zdjęciu: Bartosz Slisz (z lewej) i Bastien Hery (z prawej)

"Zwycięzców się nie sądzi" - brzmi popularne powiedzenie. Do występu Legii Warszawa przeciwko mistrzowi półamatorskiej ligi pasuje jednak bardziej to o tym, że "leżącego się nie kopie". Cieszy tylko to, że golem kibiców pozdrowił Jose Kante.

W I rundzie eliminacji Ligi Mistrzów Legia pokonała Linfield FC (1:0) i przeszła dalej. Zespół Aleksandara Vukovicia wykonał plan i zameldował się w następnej rundzie rozgrywek. Wojskowi dalej liczą się w grze o awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów. "Zwycięzców się nie sądzi" - ktoś powie. Nie słyszałem większego absurdu.

Legia na tle mistrza Irlandii Północnej zaprezentowała się (pozdrawiam Michała Kucharczyka) fatalnie. Najstraszniejsze koszmary polskich klubów w europucharach już stały u bram Łazienkowskiej 3. Teraz udało się je odgonić, ale z taką grą mistrz Polski może drżeć przed kolejnym rywalem bez względu na to, czy to będzie Ararat-Armenia Erywań czy Ominia Nikozja.

Dwa lata temu Legia odpadła z Ligi Mistrzów z klubem, który malował trawę na zielono. Teraz już w I rundzie niemiłosiernie męczyła się z rywalami, którzy - jak przytomnie zauważył ktoś na Twitterze - nie mają nawet zdjęć na TransferMarkcie. Z mistrzem ligi półamatorskiej, której poziom w rozmowie z nami lokalny dziennikarz Gareth Fullerton porównał do League Two - angielskiej III ligi. Więcej TUTAJ. Z drużyną, która od 7 marca do 8 sierpnia, przez pięć miesięcy, nie rozegrała ani jednego spotkania o stawkę - po wybuchu pandemii jej liga została zakończona.

ZOBACZ WIDEO: Liga Mistrzów. Bayern Monachium wielkim faworytem po pokonaniu Barcelony. "Wjeżdżają na trzypasmową autostradę"

Owszem, Legia miała miażdżącą przewagę w posiadaniu piłki, ale nie było to efektem jej dążenia do dominacji. Wręcz przeciwnie, rywal zmusił warszawian do gry w ataku pozycyjnym, a oni - jak przerażająca większość drużyn PKO Ekstraklasy - w takiej sytuacji cierpią.

Dość powiedzieć, że jako pierwszy między słupkami musiał się napocić Artur Boruc, a przecież to był mecz z gatunku tych, w których król Artur powinien wynudzić się na linii bramkowej. W końcówce nawet Boruc by nie pomógł, gdyby Connor Pepper uderzył nieco niżej. Na szczęście dla Legii, rywal jedynie ostemplował poprzeczkę jego bramki.

Wraz z piłkarzami Legii cierpieli telewidzowie. Legioniści mieli szczęście, że UEFA zadecydowała, że wszystkie mecze pierwszych rund kwalifikacji do europejskich pucharów zostaną rozegrane bez udziału publiczności, bo w trakcie meczu nasłuchaliby się, że "Legia ma grać", a po końcowym gwizdku, mimo zwycięstwa, żegnałaby ich porcja gwizdów.

Z drugiej strony żałuję, że kibiców Legii jednak nie było na stadionie. Chciałbym zobaczyć ich miny po zwycięskim golu Jose Kante w 81. minucie. W końcu mistrza Polski kolanem do następnej rundy przepchnął piłkarz, którego jeszcze kilka tygodni temu "Żyleta" lżyła i domagała się jego wyrzucenia z klubu za to, że w złości rzucił koszulką o ziemię. Więcej TUTAJ.

Kante kajał się, przepraszał, a klub starał się zrobić wokół niego dobry PR. Gwinejczyk ramię w ramię z Arturem Jędrzejczykiem umieszczał w gablocie trofeum za wygranie ligi. Do tego skrupulatnie relacjonowano jego rehabilitację, by podkreślić, że zrezygnował z urlopu, by szybko wrócić do gry. Te zabiegi nie przynosiły efektu, więc Kante odpowiedział kibicom tym samym kanałem komunikacyjnym, w którym wszystko się zaczęło - na boisku. Pozdrowił ich i zamknął temat.

Mecz z Linfield, rywalem z poziomu League Two, brutalnie pokazał, jak duży dystans może dzielić Legię od Champions League. Nadzieja w tym, że Vuković widział, co się dzieje. Jego reakcja na bramkę Kante mówi wszystko. Z ulgą opadł na fotel, a huk spadającego mu z serca kamienia długo niósł się po pustym stadionie.

Maciej Kmita

Źródło artykułu: