- Kolejny raz w meczu ligowym zachowaliśmy się bardzo naiwnie przy straconych bramkach. Oglądając tę ostatnią sytuację, powiedziałbym, że nawet frajersko - tłumaczył po meczu z Legią sfrustrowany trener Lecha Dariusz Żuraw. Trafił w sedno. Nie ma się co pastwić nad Lechem, ale też trzeba szczerze powiedzieć, że ostatnio nikt w polskim futbolu nie był aż tak zagłaskiwany jak właśnie drużyna z Poznania.
Chwalono ją nawet za porażki z meczach Ligi Europy, bo "Kolejorz" grał w tych przegranych meczach z polotem i odważnie. To jest dowód na to, jak bardzo tęsknimy, żeby polski klub był w stanie pokazać, w konfrontacji z silnym rywalem, trochę prawdziwego futbolu, a nie tylko murowanie bramki.
I kiedy w końcu Lech w pucharach pierwszy raz wygrał (3:1 ze Standardem Liege w czwartek), to już w ogóle narracja zrobiła się jednostronna. Głosiła ona dominację Lecha w Ekstraklasie i to na całe lata, bo klub z Poznania dostanie mnóstwo kasy z UEFA i dopiero wtedy odjedzie krajowej konkurencji. Ten hurraoptymizm pozwolił rozkosznie nie zauważyć, że na razie Lech ma olbrzymie problemy na krajowym podwórku i nijak nie potrafi łączyć gry na dwóch frontach. To ta sama choroba, która trawiła w ostatnich latach Legię, duszącą i krztuszącą się na początku każdego sezonu, próbującą - nieudanie - łączyć grę w lidze i pucharach.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zwariowana akcja na wagę 3 pkt.! Najpierw trafił kolegę w pośladki, a potem...
Dziś Lech jest dopiero 12. w tabeli (do Legii traci już 10 punktów, do Rakowa 11), a Ekstraklasa w tym sezonie gra krócej, tylko 30 kolejek (w ostatnich po 30. kolejce grano jeszcze rundę finałową - było 7 dodatkowych meczów). Czasu na odrabianie coraz mniej. Lech - jak pięknie by nie grał - na hegemona na razie nie wygląda. A opowieści o przyszłej, wielkiej przewadze ekonomicznej klubu z Poznania przyjmuję z daleko posuniętą rezerwą. Bo nie ma takiej kasy, której nie udałoby się "przepalić" zarządzającym w naszych klubach.
Legia jeszcze niedawno grała w Lidze Mistrzów, potrafiła nawet zremisować z Realem Madryt i to w sezonie, gdy "Królewscy" wygrali te rozgrywki. I co z tego zostało oprócz wspomnień? Ani pod względem sportowym, ani ekonomicznym Legia nie odjechała rywalom w Ekstraklasie. Gdyby właściciel stale nie dosypywał kasy z własnej kieszeni, klub z Łazienkowskiej 3 byłby teraz takim samym średniakiem jak Legia z lat 80., czyli co sezon jakieś wicemistrzostwo, Puchar Polski albo... Puchar Wielkiego Muru.
Żaden polski klub nie potrafił w ostatnich latach wykorzystać sukcesów sportowych do zbudowania potęgi ekonomicznej. Tak to u nas nie działa. Nawet Wisła Kraków, w jej najlepszym okresie była budowana z pieniędzy Bogusława Cupiała, a nie ze środków z UEFA.
Dlatego fundamenty finansowe klubów są tak ważne i muszą być w polskich realiach - niestety - niezależne od sukcesów sportowych. Nasze kluby żyją z kontraktów telewizyjnych i sprzedaży utalentowanej młodzieży, czemu sprzyja koniunktura w Europie na polskich piłkarzy. Ale jak tylko ktoś chce osiągnąć coś więcej, gdy zamarzy mu się jakiś sukces, to musi własną kasę dosypywać i... dosypywać. Mogliby o tym sporo opowiedzieć np. Janusz Filipiak z Cracovii czy teraz Michał Świerczewski z Rakowa Częstochowa.
I właśnie temat dosypywania (a w zasadzie niedosypywania) własnej kasy był najciekawszym wątkiem wywiadu, jakiego Dariusz Mioduski udzielił WP SportoweFakty. Calość TUTAJ. Prezes Legii urażony wcześniejszymi wypowiedziami Bogusława Leśnodorskiego, odpalił rakietę w kierunku swojego byłego wspólnika.
- Dla mnie Bogusław Leśnodorski jest jak huba. Przyczepia się do drzewa, na początku wygląda to nawet ładnie, ale potem zaczyna się drenaż i po jakimś czasie takie drzewo obumiera. Przecież on nigdy nie zainwestował w żaden klub swoich pieniędzy, nie ponosił żadnego ryzyka, a raczej głównym celem było i jest zarabianie. Legia jest tego najlepszym przykładem, ale nie tylko Legia, w kolejnych klubach, przy których się pojawiał było podobnie. Dlatego jego publiczne wypowiedzi na temat Legii i jej finansów są żenujące, szczególnie, że wiele można by powiedzieć o tym, na co szły pieniądze klubu za czasów jego prezesury. Rozumiem oczywiście, że teraz robi wszystko, żeby znowu zaistnieć w polskiej piłce, bo poza nią nie ma żadnej pozycji - mówił.
Ale Leśnodorskiego nie można bezkarnie szarpać za uszy. Były prezes Legii mocno walnął na Twitterze: "Zszedłem z gór i piję piwko, przeglądam Twittera i widzę, że miałem wspólnika takiego gamonia, że nawet się wk*** nie potrafi. No i w końcu został Mistrzem... kompromitacji".
Mocne tym bardziej, że obie strony długo przestrzegały paktu o nieagresji. Teraz każdy z nich pokazał, że pistolet ma nabity, ale walka w przestrzeni publicznej będzie rujnująca wizerunek obu stron. Leśnodorski buduje teraz potęgę Motoru Lublin, doradzając biznesmenowi Zbigniewowi Jakubasowi. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby w efekcie udało się zbudować silnego rywala dla Legii i Lecha, bo nic nie zapewnia takiego rozwoju jak konkurencja. A że to potrwa? Nic nie szkodzi. Wszelkie projekty w futbolu obliczone na szybki efekt jakoś się nie sprawdziły. Zamiast trofeów były zgliszcza i pusta kasa. Bo pieniądze, jakie były na starcie, najczęściej zdążyły już zmienić właściciela. Historia projektów hubopodobnych ma w futbolu długą tradycję.