Piotr Tomasik: Jak piłkarz, który grał w Serbii, Portugalii i Hiszpanii, ocenia poziom naszej ligi?
Ivan Djurdjević: Przez dwa lata, które jestem już w Polsce, poziom poszedł w górę. Myślę, że ekstraklasa nie odbiega zbytnio od Portugalii. Według mnie, w przyszłości będzie jeszcze lepiej. Zwłaszcza, że w 2012 roku organizujecie Mistrzostwa Europy. Ale w tej chwili źle to nie wygląda, bo spójrzmy na Lecha, który dobrze sobie radził w Pucharze UEFA. Nie odbiegaliśmy poziomem od Hiszpanów czy Holendrów.
Tylko, że z pucharami pożegnała się już Wisła Kraków. Porażki z Estończykami chyba nie spodziewał się nikt.
- Ja też nie. Uważam jednak, że Wisła - mimo tej przegranej - jest dobrą drużyną. W Lidze Europejskiej są jeszcze trzy polskie drużyny, nie wiadomo jak daleko zajdą. My dopiero co rozgromiliśmy Norwegów. Oby tak dalej!
Trener Dan Petrescu, który pracował w Polsce, stwierdził, że nasi piłkarze są bardzo leniwi. Ty, jako obcokrajowiec, który grał w kilku krajach, podzielasz tę opinię?
- Petrescu był w innym klubie, nie pracował ze mną, więc ciężko mi coś powiedzieć. Z tego, co zaobserwowałem w Poznaniu, polscy piłkarze są dość pracowici i zdyscyplinowani. Spójrzmy choćby na Rafała Murawskiego czy Bartka Bosackiego. A Petrescu? Ma swoje zdanie, nie widzę w tym nic złego. Ja o Lechu mam dobrą opinię, pokazaliśmy klasę w zeszłym sezonie.
Niewielu kibiców o tym wie, ale kilka lat temu dwukrotnie zagrałeś przeciwko Barcelonie. Jak wspominasz tamte spotkania?
- To było wielkie przeżycie. Zwłaszcza dla mnie, 23-letniego zawodnika. Niesamowity mecz, niesamowite wrażenia. Wyszliśmy na Camp Nou i zatrzymaliśmy wielką Barcę, bo skończyło się 0:0. W ich składzie Figo i Rivaldo, a naprzeciwko ja - piłkarz CD Ourense. Niestety, wcześniej przegraliśmy u siebie 1:2 i odpadliśmy w Pucharze Króla. Ale wspomnienia pozostaną na zawsze. Zagrać przeciwko takim gwiazdom? Rewelacja!
Grałeś w różnych klubach, ale w żadnym z nich nie zdobyłeś ważniejszego trofeum. Miałeś kiedyś możliwość przejścia do naprawdę solidnej drużyny?
- Jak byłem młodszy, sytuacja w moim kraju nie była zbyt ciekawa (jugosłowiańska wojna domowa w latach 1991-95 - przyp.PT). Wiele się wtedy działo, wszystko przebiegało bardzo szybko. Chciałem wtedy wyjechać, miałem ku temu szanse, ale powiedziano mi, żebym został w ojczyźnie. Była propozycja przeprowadzki do Schalke Gelsenkirchen, które o mnie zabiegało. Do Niemiec ostatecznie nie trafiłem, widocznie nie było mi to przeznaczone. Potem pojawiła się jeszcze propozycja z Leeds United, ale z przyczyn formalnych do transferu nie doszło. Moja kariera potoczyła się nieco inaczej, niż mogła, ale niczego nie żałuję.
Jesteś w Polsce już od dwóch lat. Jak ci się podoba w naszym kraju?
- Bardzo fajnie. Przede wszystkim poznałem tutaj kobietę, która jest obecnie moją narzeczoną. Jesteśmy bardzo szczęśliwi.
A do Poznania przyjeżdżałeś jako kawaler. Widać, że Polki zrobiły na tobie duże wrażenie...
- Oj, zrobiły, zrobiły (śmiech).
Bardzo szybko zostałeś zaakceptowany przez fanów Lecha. To chyba pomogło ci w aklimatyzacji w Polsce?
- Zgadza się. Pochodzę z Bałkanów, mam swój charakter i styl gry. Cieszę się, że kibicom Kolejorza on odpowiada. To dla mnie wiele znaczy. Myślę, że przez dwa lata występów w Poznaniu zasłużyłem na pewien szacunek. A przecież u was w kraju krąży opinia, że fani Lecha są bardzo wymagający względem piłkarzy. Liczę, że przy pomocy wspaniałej publiczności będziemy osiągali jak najlepsze wyniki.
Zaimponowałeś kibicom swoją ambicją, zadziornością. O odstawianiu nogi nie może być mowy.
- Od razu zaznaczam, że na co dzień jestem spokojną osobą. Ale gdy wychodzę na murawę, muszę dać z siebie wszystko. Nie znoszę przegrywać. Jakbym miał odpuszczać na boisku, nie darowałbym sobie. Jedni piłkarze są lepsi technicznie, inni gorsi. Ale biegać i walczyć może każdy. Ja zawsze byłem takim wojownikiem.
Franciszek Smuda wiele wyciągnął przede wszystkim z ciebie i Manuela Arboledy. Z waszą pomocą udało mu się stworzyć prawdziwy zespół z charakterem.
- Wiadomo, że trener Smuda też ma swój charakter i jest bardzo wymagający. U niego obijać się nie można. Na pewno zapamiętam go jako świetnego szkoleniowca i wspaniałego człowieka. Wiele mu zawdzięczam... Myślę, iż pod jego wodzą prezentowaliśmy się naprawdę dobrze. Były pewne sukcesy w europejskich pucharach, zawiedliśmy trochę w lidze. Mistrzostwo mieliśmy na wyciągnięcie ręki, ale nie wykorzystaliśmy tego. Szkoda, naprawdę.
Ktoś kiedyś powiedział, że gdybyś urodził się w Poznaniu, mógłbyś zostać ikoną Lecha, drugim Piotrem Reissem.
- Reiss jest tylko jeden, ja go nie zamierzam zastępować. Na pewno jest mi bardzo miło słyszeć takie opinie, ale żebym był ikoną Kolejorza? Nie przesadzajmy. Ja dla Lecha chcę jak najlepiej, daję z siebie wszystko, bo to mój pracodawca. Kibicom jesteśmy jeszcze winni mistrzostwo, na które już dość długo czekają.
Wystąpiłeś pięć razy w reprezentacji młodzieżowej Jugosławii. Żadnego meczu w kadrze seniorów nie zanotowałeś. Czujesz się niedoceniany w swojej ojczyźnie?
- Każdy marzy o tym, żeby grać dla swojej reprezentacji. Czasem dzwonią do mnie dziennikarze z Serbii dowiedzieć się, co u mnie słychać. Mówię im wtedy, że najgorsze jest to, iż nigdy nie dostałem prawdziwej szansy, aby się pokazać. W Polsce o powołanie do kadry nie jest trudno. Nie to, co u nas. Albo grasz w tamtejszej lidze, albo w jakimś wielkim europejskim klubie. Nawet jak byłem w dobrej formie w Portugalii, to nikt nie przyjechał, żeby mnie zobaczyć na własne oczy. A wtedy w Vitorii Guimaraes grałem cały czas, prezentowałem się naprawdę nieźle, zajęliśmy czwarte miejsce Nasi trenerzy nie jeżdżą po całym świecie za piłkarzami. Nie będę się teraz wypłakiwał na łamach mediów, chciałem tylko dostać szansę. Chociaż jedną w sparingu... Teraz na reprezentację jest już raczej za późno, skupiam się na Lechu.
Kolejorz kupił - i to wcale nie za małe pieniądze - Seweryna Gancarczyka, z którym rywalizujesz na lewej obronie.
- Ale nie patrzmy na pieniążki, bo one nie grają. Nie zapominajmy, że oprócz naszej dwójki jest reprezentant Panamy Luis Henriquez. W drużynie jest też całkiem niezły junior Marcin Kamiński. Gancarczyk jest moim kolegą, czeka nas zdrowa rywalizacja o pierwszy skład. Niech wygra lepszy.
Waszym nadrzędnym celem na ten sezon jest mistrzostwo Polski. Może tym razem się uda?
- Dobrze by było. W krajach wschodnich, jak Polska, Ukraina czy Czechy panuje taka sama mentalność i wszyscy chcą od razu sukcesów. Przychodzi trener i na dzień dobry ma wygrać wszystko, co jest do wygrania. A to błędne rozumowanie, bo żeby osiągnąć sukces, potrzeba czasu. Jak przyjechałem do Poznania, Lech był na szóstym miejscu. Potem na czwartym, teraz na trzecim i w dodatku z Pucharem Polski. Wszystko zmierza w dobrym kierunku, jesteśmy coraz bliżej mistrzostwa.
Masz 32 lata, myślisz o zawieszeniu butów na kołku czy jeszcze nie? Jeśli koniec kariery to w Lechu czy niekoniecznie?
- Na dzień dzisiejszy nie widzę siebie w innej drużynie. Niczego jednak obiecać nie mogę, bo życie pisze różne scenariusze. Pojawił się temat, żebym w przyszłości pracował w klubie, ale nie chcę wybiegać tak daleko w przyszłość. U was 32-letni piłkarz to piłkarz stary. W innych ligach zawodnicy o pięć lat starsi grają regularnie w całkiem niezłych zespołach. Zapewniam, że jeśli poczuję, iż brakuje mi sił, to zakończę karierę. Ale na razie mi nie spieszno.