Dariusz Tuzimek: Michał Probierz, czyli co siedzi w głowie trenera [KOMENTARZ]

WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Michał Probierz
WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: Michał Probierz

U Michała Probierza emocje są na wierzchu. Nerwy napięte jak postronki, widać wszystko jak na lekcji anatomii. W tym facecie ciągle coś się gotuje. Wewnętrzne wzburzenie często znajduje swoje ujście w sposób gwałtowny. Nie inaczej było tym razem.

Ludzie się dziwią, co to w ogóle za historia z dymisją Michała Probierza i jej odwołaniem, i co się tak naprawdę dzieje z tym trenerem? Padają pytania, czy jest stabilny emocjonalnie, czy z tak rozchwianym człowiekiem da się w ogóle współpracować.

Apeluję o trochę wstrzemięźliwości, o powstrzymanie się z pochopnym wystawianien ocen. Bycie trenerem to trudna robota, taka, która spala. Szczególnie trenerów, którzy - tak jak Probierz - wchodzą w to całym sobą. Bez reszty. I podporządkowują pracy całe swoje życie. Jeśli ktoś jest gotów - i deklaruje to publicznie, tak jak trener Cracovii - zrezygnować z 2,5 roku gwarantowanego kontraktu, to sprawa jest poważna i nie można jej bagatelizować.

Michał Probierz potrzebował urlopu tu i teraz, potrzebował więcej czasu na sprawy osobiste i zajęcie się rodziną. Że to nie ten moment? Kryzys mentalny jest jak choroba, po prostu przychodzi, nie wybiera mniej lub bardziej właściwej chwili.

ZOBACZ WIDEO: Piłka nożna. Czy psycholog jest potrzebny na zgrupowaniach kadry? "To zależy od oczekiwań każdej strony"

Sprawa z dymisją Probierza jest dobrą okazją do tego, by zastanowić się, co się dzieje w głowach trenerów, z jakimi wyzwaniami się mierzą, jakie frustracje ich trawią. Często nie zdajemy sobie z tego sprawy, jak skomplikowanym procesem jest prowadzenie zespołu. To nie tylko przygotowanie drużyny, selekcja zawodników, nakreślenie planu taktycznego, ale przede wszystkim relacje. Z zawodnikami, ze sztabem, prezesami, kibicami, mediami itd. Sporo tego - potwierdzi to każdy, kto miał w życiu okazję zarządzać jakąkolwiek grupą ludzi.

Warto więc pochylić się nad presją, z jaką na co dzień zmagają się nasi trenerzy. I z postępującym w Polsce procesem utraty szacunku, jaki dotyka ten zawód. Hejt na trenerów leje się z sieci, a internauci nie biorą jeńców. I nie szczędzą ciosów. Każdy sukces trenerski ma znaczenie tylko przez chwilę. Jakby miał termin przydatności do spożycia.

Łatwo podważa się zasługi trenerów, bagatelizuje osiągnięcia, kwestionuje kompetencje. Niestety, dotyczy to również dziennikarzy i sam też tu biję się w piersi. Długotrwałego szacunku nie daje ani zdobycie Pucharu Polski jak w przypadku Probierza, ani nawet mistrzostwa kraju, o czym boleśnie przekonał się Aleksandar Vuković.

Nie każdy ze szkoleniowców jest w stanie to napięcie i takie ataki wytrzymać, a już w ogóle mało który z nich jest do takich wyzwań przygotowany. Mentalnie, nie merytorycznie. Tak, żeby być w stanie odeprzeć lub zbagatelizować atak, tak żeby umieć poradzić sobie z presją, nie załamać się i rozbroić tę wewnętrzną bombę, która w każdej chwili może doprowadzić do autodestrukcji.

Mimo pozornego spokoju, z jakim Michał Probierz mówił o swojej dymisji na konferencji prasowej po meczu Warty z Cracovią, widać było, że w środku tego człowieka coś pękło, coś się przełamało na pół. Że stało się coś, co podważyło sens dalszej pracy, że on się nad tym zastanawia i dotarł do takiego momentu, kiedy musi powiedzieć: stop!

Sytuacja każe się zastanowić, z jakiej skali presją mierzą się trenerzy. W tym fachu weryfikacja przychodzi co tydzień. Każdego weekendu trener ligowy staje do egzaminu i nie wie, czy go zda, bo przecież futbol to cholernie nieprzewidywalny sport i o sukcesie, lub jego braku, decyduje wiele czynników.

Ktoś powie: trenerzy zarabiają ciężką kasę, to muszą sobie radzić z presją. A ktoś inny przypomni słynne zdanie, że prawdziwą presję to ma pani, która pracuje w supermarkecie na kasie, bo ona nie wie, czy wyżywi rodzinę. To wszystko prawda. Ale nie zmienia to faktu, że szkoleniowcy różnie sobie z tą kwestią radzą.

Najlepszy przykład to eks-selekcjoner Jerzy Brzęczek. On co prawda nie grał meczów co tydzień, ale w tym przypadku ważniejsza była skala wyzwania, z jakim się zderzył. I kompletnie nie był na nie, od strony mentalnej, przygotowany. Machina medialna chwyciła go za nogi, przemieliła i wypluła. A Brzęczek wcale nie był wyjątkiem. Dotyczyło to większości selekcjonerów. Każdy z nich płacił wielki, emocjonalny rachunek za przywilej pracy z kadrą.

Inaczej to było widać po Adamie Nawałce, który pod koniec kadencji udał się na wewnętrzną emigrację, odpłynął, powoli tracąc kontakt z otaczającym go, realnym światem. Inaczej po zepchniętym do defensywy Waldemarze Fornaliku, a jeszcze inaczej po sparaliżowanym, wręcz zamrożonym stresem (tuż przed Euro 2012 i już na samym turnieju) Franciszku Smudzie.

Ktoś powie, że to nic nowego, że także Leo Beenhakker i wszyscy jego poprzednicy też dostawali po głowie. To prawda, tyle że dzisiaj - wraz z rozwojem Internetu - machina medialna rozrosła się do gigantycznej postaci. Stała się niewidzialnym, ale śmiertelnie groźnym potworem.

Tę machinę tworzą dzisiaj nie tylko dziennikarze, których są przecież teraz setki, ale i kibice, używający mediów społecznościowych. Nadawcą komunikatu może być każdy i każdy ma prawo głosu w dyskusji. Nawet jeśli o temacie, o którym się wypowiada, ma mgliste pojęcie. I nawet jeśli nie przestrzega elementarnych zasad kultury. Byle było ostro, byle było brutalnie i byle zostać zauważonym. Wszystko to zebrane do kupy ma siłę bomby atomowej: zdmuchuje ludzi, łamie kariery, wpędza w depresję. Anonimowość, jaką zapewnia Internet, dodaje odwagi. Można walić w trenera bez konsekwencji. Na pewno nie odda.

Internet i media społecznościowe to otchłań. Probierz tam niestety zaglądał. Niepotrzebnie czytał to wszystko, zagłębiał się i brnął, jakby płynął rzeką pełną mułu i wodorostów. Było nieprzyjemnie. Co gorsza, bywało, że trener Cracovii wdawał się w ostrą polemikę z kibicami, używając ich języka i ich retoryki. Co było jedynie dostarczaniem paliwa do konfliktu i nakręcało tych ludzi by się z nim dalej boksować.

Odpowiadając na zaczepki, jakby tych hejterów autoryzował, jakby uznawał, że mają mandat, żeby wejść w polemikę na grube słowa, że mają przyzwolenie żeby obrażać. Z merytoryczną dyskusją nie miało to nic wspólnego.

Nie twierdzę, że piątkowe podanie się do dymisji Michała Probierza było spowodowane hejtem, bo przyczyny tej desperackiej decyzji na pewno były złożone. Na kwestie osobiste nałożyło się zmęczenie, wypalenie, stres i takie czynniki, o których jeszcze nie wiemy. Przegrany mecz z Wartą, to była tylko ta kropla, która przelała czarę goryczy.

Teraz - gdy ogłosił, że jednak zostaje na stanowisku - Probierz będzie się musiał mierzyć z opinią, że jest raptusem. Że tak się nie robi: że mógł inaczej; że nie po pierwszej kolejce rundy wiosennej; że nie na konferencji; że powinien się wcześniej spotkać z właścicielem, a w ogóle to najpierw powinien przyłożyć sobie lodu do głowy zanim coś powie.

Wszystko to prawda. A jednak bateria się wyczerpała tu i teraz. Tu i teraz się trenerowi ulało. Miał dość. Także przypominania kibicom, że zdobycie Pucharu Polski i Superpucharu to dla Cracovii wielkie sukcesy, bo przecież do gabloty trofeów tego zasłużonego klubu w ostatnich 70 latach trafiał jedynie kurz.

Teraz Probierza czeka ten moment, który zawsze najbardziej lubię w opowieściach o prawdziwych mężczyznach: podnoszenie się z kolan i wracanie do równowagi.

I wiem, że go na to stać.

Dariusz Tuzimek

Źródło artykułu: