Radosław Kałużny w kadrze narodowej zagrał 41 spotkań, był asem drużyny Jerzego Engela. Miał ogromny wkład w sukcesy pierwszego polskiego zespołu, który po latach posuchy awansował do dużego turnieju (mundial w 2002 r.). Powrót na piłkarskie salony zajął Polsce dokładnie 16 lat.
W swoim CV ma także występy w ligach zagranicznych, grał przez kilka w Niemczech, także przez jeden sezon na Cyprze.
W rozmowie z "Przeglądem Sportowym" wraca do czasów występów w Rot-Weiss Essen. Okazuje się, że klub miał bardzo fanatycznych kibiców, którzy sami wymierzali zawodnikom kary. Co prawda Kałużnemu się nie dostało, ale inni tyle szczęścia nie mieli.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: niesamowity pocisk! Bramkarz stał jak zamurowany
- Po prostu lali w pysk. Tłumaczyli, że dla wielu z nich wydatek na bilet jest ważną częścią domowego budżetu, dlatego nie zamierzają oglądać spacerujących piłkarzy po boisku. Po porażce, która przesądziła o naszym spadku do 2. Bundesligi, pod stadionem czekało już z pięć tysięcy fanów. Szefostwo kibiców weszło do szatni i każdemu wypłaciło "lepę" w twarz. Mnie się upiekło, bo w tym meczu nie grałem, na dodatek fani doceniali mnie, że zawsze grałem na 100 procent - powiedział Kałużny.
Były reprezentant Polski - tymi słowami - nawiązuje po części do sytuacji w Legii Warszawa, która po rozegraniu 13 kolejek ma na swoim koncie zaledwie 9 punktów i jest w strefie spadkowej. W niedzielę w Zabrzu legioniści przegrali siódme spotkanie z rzędu.
- Nie dziwi mnie zdenerwowanie kibiców, bo kontrakty zawodników w Legii są potężne. Pensją wielu legionistów można byłoby obskoczyć 3-4 graczy w innych klubach. Drużyna Legii istnieje dzisiaj tylko teoretycznie. Nie ma w niej duszy - zaznaczył w rozmowie z "PS".
Czytaj także:
- Bez niego nie było zwycięstw. Piłkarz Widzewa Łódź wraca do zdrowia
- Znamy prawie komplet uczestników 1/8 finału Pucharu Polski. Hit się nie odbył