Miał zadatki na obrońcę wielkiego formatu. Miał 17 lat, kiedy na MŚ U-20 w 1979 roku potrafił wybić z rytmu samego Diego Maradonę. Rok poźniej, zadebiutował w pierwszej reprezentacji Polski, a na mundialu w Hiszpanii (1982) był najmłodszym członkiem kadry Antoniego Piechniczka.
Jego kariera rozwijała się w zawrotnym tempie, ale po zdobyciu srebrnego medalu mistrzostw świata brutalnie wyhamowała. Po mundialu w kadrze zagrał tylko raz. Wszystko przez kontuzje. A gdy uporał się z urazami, otarł się o śmierć i wypadł z gry na półtora roku.
- Gdyby nie interwencja żony, może bym umarł w szpitalu - przyznaje 60-letni dziś Skrobowski, który po zakończeniu kariery dał się poznać jako sprawny przedsiębiorca. W połowie lat 90. uratował przed niechybnym upadkiem Wisłę Kraków.
ZOBACZ WIDEO: Kto zostanie nowym selekcjonerem reprezentacji Polski? Listkiewicz zdradza swoje typy
Jaromir Kruk, "Piłka Nożna": Cały czas jest pan kojarzony z Maradoną?
Piotr Skrobowski, 15-krotny reprezentant Polski, były piłkarz Wisły Kraków i Lecha Poznań: Tak, ale wcale mi to nie przeszkadza. Trzykrotnie rywalizowałem z genialnym Diego, raz na mundialu U-20, dwukrotnie na pułapie pierwszej reprezentacji. Wspaniałą Argentynę potrafiliśmy pokonać na jej terenie 2:1, to był powód do dumy. Na mistrzostwach U-20 chwalono mnie za grę przeciwko Maradonie, co z tego jednak, skoro wbił nam trzy gole z wolnych. To wydaje się nierealne, ale Diego wyczyniał z piłką cuda. Na turnieju w Japonii inni stanowili dodatek do Maradony, wokół niego wszystko się kręciło.
Mnóstwo dziennikarzy oglądało treningi Argentyny, śledzono każdy krok wschodzącej gwiazdy światowego futbolu. Maradona powoli przyzwyczajał się do tego zgiełku, szumu, z którymi sobie ostatecznie nie poradził. Przed przyjazdem do Japonii tylko słyszeliśmy o klasie Argentyńczyków, a już na miejscu przekonaliśmy się, że opowieści o ich umiejętnościach nie są przesadzone. Oni już grali wtedy piłkę seniorską, my juniorską. Technicznie Argentyna prowadzona przez wielkiego Cesara Luisa Menottiego prezentowała nieprawdopodobny poziom. Sam Maradona chciał udowodnić selekcjonerowi, że błędem było pominięcie go w kadrze na seniorski mundial w 1978 roku.
I Piotr Skrobowski sobie z Maradoną radził...
Radził sobie, powstało pewnie na ten temat wiele anegdot. Koledzy mi gratulowali świetnej gry, choć Maradona popisał się hat-trickiem. Tylko Messi może mu dorównać w tej kwestii, ale pamiętajmy, że wówczas boiska były dużo gorsze. Pamiętam obrazki z Neapolu i bramkarza po kostki w błocie. Teraz to nie do pomyślenia. Czasami zastanawiam się, jaką karierę zrobiłby Maradona w obecnych czasach. A może by nie zrobił, bo ciężko byłoby mu poradzić sobie w dobie internetu, social mediów? Fenomenalnej klasy Diego nie można jednak odmówić, był geniuszem.
Gdy oglądał pan finały mistrzostw świata w Meksyku 1986, przypomniały się boje przeciw Maradonie?
Jasne. Cały czas dziennikarze dzwonią do mnie pogadać o moich przygodach z Maradoną. Diego w 1986 roku osiągnął top, był królem zagłaskanym przez otoczenie, już przestawał z tym sobie radzić. Maradonę nie sposób porównać z kimkolwiek. Grałem choćby przeciwko Karlowi-Heinzowi Rummeniggemu, Paulowi Breitnerowi, Hansiemu Muellerowi, każdy z nich był wspaniały, ale to Maradona miał wszystko - technikę, spryt, siłę, wyczucie czasu i przestrzeni. Gdy myślę piłkarz kompletny, łączę to określenie z Diego.
Zagrał pan w mundialu U-20, tam zajął czwarte miejsce. Nie ma pan wrażenia, że trochę zapomniano o wicemistrzach Europy U-18 z 1980 roku?
Powinniśmy byli zostać mistrzami. W finale prowadziliśmy z Anglią 1:0, ale Paul Allen zaskoczył Roberta Gaszyńskiego uderzeniem z około czterdziestu metrów. To podcięło nam skrzydła, a pod koniec Anglicy strzelili zwycięskiego gola. Nie mieliśmy prawa tego finału przegrać. Tworzyliśmy wyśmienitą pakę. Większość z nas grała regularnie w lidze, nie ze względu na przepis o młodzieżowcach, tylko jakość. Mirek Pękala zapowiadał się na zawodnika najwyższej światowej klasy, do tego Waldek Matysik, Zbyszek Kaczmarek, Piotrek Rzepka, Darek Dziekanowski, oj, nie chciałbym nikogo pomijać. Ograliśmy RFN, Włochów i wracaliśmy wkurzeni po przegranym finale z Anglią. Potencjał polskiego futbolu wtedy był olbrzymi, w juniorskich i młodzieżowych kadrach biliśmy się o najwyższe cele. Teraz rzadko kiedy Polska kwalifikuje się do mistrzowskich turniejów.
Pokolenie Piotra Skrobowskiego można uznać za zmarnowane?
Po srebrze juniorów w 1980 roku nikt nie mówił - jak potem za Janusza Wójcika - zmieniamy szyld i jedziemy dalej. Małolaty, które dopominały się o swoje, nie mogły ot tak sobie zastąpić zawodników pokroju Władka Żmudy, Pawła Janasa, Antka Szymanowskiego, który dopominał się o swoje. Selekcjonerzy w złotym okresie mieli w kim wybierać.
Trzecie miejsce w Hiszpanii w 1982 roku uznaje pan za sukces czy porażkę?
Jako całość w tak trudnym dla Polski okresie osiągnęliśmy spektakularny sukces. Przed mistrzostwami nie dawano nam szans na dobry wynik, bo byliśmy bojkotowani przez inne kraje. Do tego istniało ryzyko, że piłkarze mogą opuszczać zagraniczne zgrupowania kadry, co chwila wybuchały afery ucieczkowe.
Niestety, hiszpański mundial wiąże się z moim pechem. Trzy tygodnie przed imprezą pękła mi kość strzałkowa, a uraz został źle zdiagnozowany. Obecnie takie coś zostałoby wyleczone w moment, ale wtedy było inaczej. Trenowałem z kontuzją i byłem nawet przymierzany do pierwszego składu na mundialu. Okazało się, że nie dam rady i potem koledzy mogli sobie pozwolić na szyderę, że Skrobowski pojechał do Hiszpanii na wczasy. Z wiślaków Andrzej Iwan doznał kontuzji w pierwszym meczu turnieju, Jan Jałocha w kolejnym, do tego ja wcześniej, aż dziwne...
Bolało mnie to, że mundial tylko obserwowałem w roli kibica, bo miałem dobre notowania u selekcjonera. W sumie zaliczyłem w pierwszej reprezentacji tylko 15 meczów, a dużo przeszło mi koło nosa wskutek kontuzji i stanu wojennego, bo Polska została piłkarsko wyalienowana. Kiedyś pojechaliśmy do Rumunii w poniedziałek i czekaliśmy na powrót do piątku, bo dopiero wtedy leciał samolot do naszego kraju.
Po mundialu w Hiszpanii zaliczył pan ledwie jeden występ w drużynie narodowej...
Gdyby nie interwencja żony, może bym umarł w szpitalu. Na zgrupowaniu Lecha Poznań miałem atak wyrostka robaczkowego, a lekarz powiedział, że zatrułem się rybą. Potem doszło do zapalenia otrzewnej, żółtaczka, ocierałem się o tamten świat. Teraz zarobiłbym miliony na wygranych sprawach, wtedy niby znajdowałem się pod najlepszą opieką, ale z naciskiem na niby. Po trzech miesiącach spędzonych w szpitalnym łóżku dostałem brawa od innych pacjentów, gdy się podniosłem. A jeśli chodzi o kadrę, fajnie, że chociaż na chwilę do niej wróciłem.
Nie spóźnił się pan na najlepszy okres Wisły Kraków?
Trafiłem do wspaniałej drużyny mistrzów Polski i jeszcze się załapałem na wicemistrzostwo. W Wiśle roiło się od reprezentantów kraju, w jednym ze spotkań na tournee w Ameryce Południowej w podstawowej jedenastce kadry wyszło trzech przedstawicieli Białej Gwiazdy, potem weszło dwóch. Lipka, ja, Motyka, Kmiecik, Nawałka – selekcjoner mógł na nas liczyć. Sytuację diametralnie zmienił stan wojenny. Orest Lenczyk oczyścił Wisłę, w której najwięcej do powiedzenia miał Jerzy Gruba, gość, który stał za pacyfikacją kopalni Wujek. Frekwencja na stadionie spadła z 20 do 5 tysięcy, kibice bojkotowali klub. Andrzej Iwan osiągał sukcesy w Górniku Zabrze, Krzysiek Budka w Legii, ja w Lechu Poznań, do Wisły już piłkarze nie szli tak chętnie jak wcześniej.
Gdyby nie pan w latach 90-tych, dziś Wisła mogłaby nie grać w Ekstraklasie.
Z Ryszardem Ściborowskim wyciągnęliśmy Białą Gwiazdę z tarapatów i to nowatorskimi metodami, bo z policyjnego klubu została przekształcona w spółkę akcyjną. Udało się stworzyć solidne fundamenty i klub funkcjonował na niezłym poziomie. Na stulecie Wisły nie zostałem nawet zaproszony, zapomniano, że coś zrobiłem. Za pani Sarapaty wymazywano z historii niektóre zasłużone postacie, tradycje przestały się liczyć, a tak się nie da. Teraz też mi się wiele nie podoba i nie boję się mówić o tym otwarcie. Wisła ściągnęła trenera Adriana Gulę i gra piach - aż oczy bolały, gdy patrzyłem na jej starcie z Bruk-Betem Nieciecza. W spotkaniu dwóch beznadziejnych zespołów wygrał ten, co strzelił gola. Smuci mnie to, co dzieje się w Wiśle, brak koncepcji na klub.
Działa pan w piłce?
Działa to niekoniecznie pozytywne określenie. Funkcjonuję w Małopolskim Związku Piłki Nożnej w wydziale szkolenia młodzieży. Gdy słucham, jak chwalą się nasi trenerzy, osoby związane z piłką, to pytam: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Futbol to prosta gra, trzeba strzelać gole, bronić bramki, a nie filozofować. Trenerów mamy chyba najwięcej w Europie średnio na jeden kilometr kwadratowy. Problem tkwi w tym, że raczej nie umieją nauczać grać w piłkę. Na stan dyscypliny wpływ ma zbyt duża liczba przypadkowych osób przy niej funkcjonujących. Po przyjeździe do Szwecji musiałem poznać historię mojego nowego klubu i szybko nauczyć się języka. Czy w Polsce tego się wymaga? Przyjeżdżają całe tabuny zagranicznych zawodników i nie wiedzą, o co i dla kogo grają. Najważniejsze, że kasują niezłe pieniążki. Nie szanujemy siebie sami i zamiast produkować porządnych piłkarzy, wypuszczamy kolejnych celebrytów, którym się wydaje, że są wspaniali. Ogólnie za dużo się w polskiej piłce wydaje. Mógłbym się rozwodzić na ten temat, ale to nie ma sensu. Podsumowując, w Polsce brak czytelnych reguł i określenia kierunków, w jakich ma podążać nasz futbol.
Nadal prowadzi pan pizzerię?
W latach 90. wstrzeliliśmy się z pizzami wspaniale. Obok serwowano klientom trzy rodzaje pizzy - z pieczarkami, kiełbasą, szynką, my mieliśmy 50. Dobrze to prażyło przez 12 lat, ale w trzynastym roku biznes się popsuł, więc zrezygnowałem. Teraz zajmuje się projektami deweloperskimi, a także rewitalizacji, na przykład kamienic. Na brak zajęć nie narzekam. Serce jednak boli, że w Wiśle nie ma miejsca dla wielu osób, którzy oddaliby za nią bardzo wiele. Obecna ekipa działaczy uważa, że wszystko wie najlepiej, tabela Ekstraklasy pokazuje co innego.