Można go tytułować legendą Bundesligi. Jako piłkarz z Borussią Moenchengladbach zdobył mistrzostwo Niemiec i Puchar UEFA, a z Kickers Offenbach sięgnął po Puchar Niemiec. W pracy szkoleniowej zrobił furorę w Karlsruher SC. Po wyjeździe z ojczyzny pracował w klubach z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Ostatnio był trenerem katarskiego Al-Khor SC (2021).
Sprawdził się jednak przede wszystkim w roli selekcjonera reprezentacji Kamerunu i Jamajki. Tę pierwszą prowadził na MŚ 2002 w Japonii i Korei Południowej, zdobył z nią też Puchar Narodów Afryki (2002). Z Jamajką 72-letni dziś szkoleniowiec triumfował m.in. w Pucharze Karaibów (2014).
Jaromir Kruk, "Piłka Nożna": Chciał pan być selekcjonerem reprezentacji Polski?
Winfried Schaefer: Trzy, cztery lata temu przez agenta zgłosiłem chęć prowadzenia waszej kadry narodowej. Dla wielu szkoleniowców praca z Robertem Lewandowskim i innymi bardzo dobrymi zawodnikami z reprezentacji Polski to niezwykle ekscytujące wyzwanie. Sam się wielokrotnie zastanawiałem, dlaczego mając tylu klasowych piłkarzy, nie udaje wam się stworzyć kolektywu, teamu na miarę waszych ambicji. Nie pojmuję, że nie udało się wam wyjść z grupy na mundialu w 2018 roku i na Euro 2020. Macie najlepszego napastnika świata i chyba problem z wykorzystaniem jego potencjału.
Można sprawić tak, że Polska będzie funkcjonować lepiej. To już jednak zadanie dla nowego trenera. Śledzę na bieżąco, co się dzieje w futbolu i wiem, że po odejściu Paulo Sousy znów macie selekcjonera z Polski. Kibicuję wam w barażach. Z Lewym nie musicie się nikogo bać. Sentyment do Polski mam od 1974 roku, bo byłem pod wrażeniem klasy słynnego zespołu prowadzonego przez Kazimierza Górskiego.
ZOBACZ WIDEO: Lewandowski zrezygnował z olbrzymich pieniędzy. "Od razu rozpętała się burza"
Polacy często zadają sobie pytanie, czy kadra Górskiego w 1974 roku mogła zdobyć złoto na mundialu. Pan jak uważa?
Doskonale pamiętam mecz na wodzie we Frankfurcie. To był wielki bój, w którym moi rodacy znaleźli się w niesamowitych opałach, a wspaniale bronił Sepp Maier. Wygrała mentalność zwycięzców, bo wasi piłkarze mogli się czuć jakby nasyceni, czegoś zabrakło. Polska dysponowała wtedy wybitnym składem, przy innych uwarunkowaniach politycznych wielu waszych zawodników trafiłoby do największych europejskich klubów.
To była drużyna gwiazd, a mnie najbardziej imponował Kazimierz Deyna, genialny rozgrywający o niesamowitej wizji gry, artysta futbolu. Lubię wasz kraj i kiedyś niewiele brakowało bym został szkoleniowcem Wisły Kraków. Niestety, przez jednego niemieckiego menedżera temat padł. Bardzo tego żałowałem.
Z Borussią Moenchengladbach w sezonie 1978-79 wygrał pan Puchar UEFA, po drodze eliminując między innymi Śląsk Wrocław. Rywal z Polski był trudną przeszkodą?
W Polsce wygraliśmy 4:2, a klasę pokazał u nas świetny Duńczyk - Allan Simonsen, który popisał się hat-trickiem. Prawdę mówiąc, nie kojarzę za dużo szczegółów tego meczu. Po nim spotkałem się w hotelu ze swoimi przyjaciółmi z Polski, pogadaliśmy przy piwku w fajnej atmosferze. Było co świętować.
Tamta Borussia uchodzi za najlepszy zespół w historii klubu z Moenchengladbach. Kto był jej największą gwiazdą?
Mieliśmy w zespole wiele gwiazd, które tworzyły kolektyw. Cechowała nas też mentalność zwycięzców, co posiadał też prowadzony przeze mnie Karlsruher SC. W tym klubie jako trener spędziłem 11 pięknych lat, staliśmy się nawet poważną przeszkodą dla Bayernu Monachium i jego zimnego dyrektora, Uliego Hoenessa - osoby, dla której najważniejsze w piłce są pieniądze. Bawarczycy sprowadzali od nas najlepszych - choćby Kahna, Scholla, Finka, na dłuższą metę nie mieliśmy szans w tej rywalizacji.
Mnie pozostała satysfakcja, że potrafiliśmy ogrywać wielki Bayern i to w szalonych okolicznościach. Moją drużynę kochali kibice nie tylko z Niemiec, bo dawała spektakle i grała do przodu, z polotem. KSC było w stanie zdemolować Valencię 7:0, Romę 3:0, pokonać Girondins Bordeaux z Zidanem. W sezonie 1993/94 nie doszliśmy do finałów Pucharu UEFA, bo nasza przygoda na szczeblu półfinału zakończyła się tylko dzięki przepisowi o wyjazdowych golach, który został już zniesiony. Z Salzburgiem padły dwa remisy - 0:0 i 1:1 - ale to Austriacy zmierzyli się o trofeum z Interem Mediolan. Wciąż jestem dumny z tamtej drużyny i nie zapomnę nigdy jej wielkich meczów, nawet przegranych. Zdarza się, że siadam przed komputerem i oglądam indywidualny popis Okochy w starciu z nami. Nigeryjczyk wtedy po kapitalnej akcji pokonał Kahna i nie tylko mi się chciało bić brawa. Warto docenić klasę rywali i artyzm piłkarzy, a Okocha akurat był wybitnym dryblerem.
Ma pan kontakt z Kahnem?
Oczywiście. Oliver wie, że po tym jak postawiłem na niego w bramce KSC i przegraliśmy z 1.FC Koeln 0:4, domagano się, bym posadził go na ławce. Miałem inne zdanie, on mnie pytał dlaczego, więc odpowiedziałem, że dopiero zaczyna pisać swoją książkę. Kolejne strony były pełne spektakularnych występów i sukcesów. Często rozmawiam z Kahnem, wracamy też do finałów mistrzostw świata 2002, kiedy wspaniałymi paradami zatrzymał prowadzony przeze mnie Kamerun. Bez Kahna Niemcy nie ograliby mojego zespołu, nie dotarliby do finału turnieju. Olli pozostał człowiekiem z klasą, jestem z niego dumny.
Kadra Kamerunu z 2002 roku nie powinna była zajść daleko w mundialu?
Siedem dni przed rozpoczęciem mistrzostw moi podopieczni dostali zaległe premie za awans, a musieli na nie poczekać kilka miesięcy. Minister sportu Kamerunu miał załatwić tę kwestię wcześniej, ale zwlekał i doszło do niesnasek, które zakłóciły przygotowania. Na miejscu imprezy pojawiliśmy się cztery dni przed premierowym spotkaniem, co było niedopuszczalne. Moi piłkarze potrafili się jednak zmobilizować. Szkoda, że tylko zremisowaliśmy z Irlandią, a potem tylko 1:0 wygraliśmy z Arabią Saudyjską. Trzeba było pokonać Niemców i mając wyjątkowo mocny zespół, byliśmy w stanie tego dokonać. Tyle że nieskuteczność i Kahn zamknęły nam drogę do 1/8 finału.
Czuliśmy wielką gorycz, udało się to po części powetować rok później na Pucharze Konfederacji we Francji. Tam wygraliśmy z Brazylią, ówczesnym mistrzem świata, 1:0 po trafieniu Samuela Eto'o i Kamerun ogarnęło szaleństwo. Niestety, przydarzyła się też tragedia w trakcie półfinału z Kolumbią, bo atak serca spowodował śmierć Marca-Viviena Foe. To najsmutniejsze, co przydarzyło mi się w przygodzie z futbolem. Do mnie to jakby nie dotarło do dziś, gdy o tym mówię, nie przychodzi mi to łatwo. To był dramat całego piłkarskiego świata, nikt sobie nie wyobrażał, że do czegoś takiego może dojść.
Nie miał pan problemów z zapanowaniem nad charakterami gwiazd Kamerunu?
Szybko dogadałem się z piłkarzami, a miałem grupę ludzi z ambicjami, którzy chcieli coś osiągnąć z drużyną narodową - dyscyplina, zasady im nie przeszkadzały. Po tym jak w 2000 roku Kamerun sięgnął po złoto na igrzyskach w Sydney, byli głodni sukcesów. Przed moim przyjściem do Nieposkromionych Lwów miano pretensje, że tracą zbyt wiele goli, ale szybko po analizie znalazłem przyczyny. Zmieniliśmy nieco taktykę, dokonaliśmy korekt, a pierwsza próba nastąpiła w sparingowym meczu z Polską w Poznaniu. Było wtedy zimno, Polacy mieli silny zespół, a w naszej konfrontacji padł bezbramkowy remis. Potem na Pucharze Narodów Afryki w 2002 roku nie straciliśmy żadnej bramki, finał z Senegalem wygrywając po konkursie karnych. Piłkarze mi zaufali, nasza współpraca przebiegała znakomicie. Dogadywałem się z każdym - Eto'o, Mboma, Geremi, Song, każdy z nich to potwierdzi. Siłą drużyny był kolektyw i atmosfera. Widziałem jak chłopaki przeżywali mundial w Korei Południowej i Japonii, bo czuli, że są mocni i mogą dojść bardzo daleko.
Pan chyba był stworzony do prowadzenia reprezentacji na wielkich turniejach.
Kocham turnieje, z Jamajką zaliczyłem dwa w ciągu czterech tygodni. Byłem w swoim żywiole. W półfinale Gold Cup CONCACAF ograliśmy Stany Zjednoczone 2:1, co uważam za jedną z najwspanialszych wiktorii mojej szkoleniowej kariery. W finale postawiliśmy się Meksykowi, przegraliśmy 1:3, ale srebro uznano za wielki sukces. Liderem drużyny był Wes Morgan, superchłopak, wspaniały obrońca, który z Leicester City sensacyjnie wygrał Premier League w 2016 roku. Takich piłkarzy, z takim podejściem i charakterem chciałby mieć chyba każdy trener.
Moje zespoły zawsze cechowała wiara w zwycięstwo. Na Copa America 2015 Jamajka postraszyła wielką Argentynę, a w ostatnich dwudziestu minutach marnowaliśmy wyborne okazje. Z Reggae Boyz w 2014 roku triumfowałem w Pucharze Karaibów i to też była cudowna przygoda. W ogóle jestem szczęśliwy, że jako piłkarz i trener tyle przeżyłem i poznałem tylu wspaniałych ludzi. To jednak nie jest czas na podsumowania, mam dopiero 72 lata i ochotę, by jeszcze podjąć pracę w jakiejś reprezentacji lub klubie. Winnie Schaefer jest wciąż do wzięcia.
Jak ocenia pan tegoroczny Puchar Narodów Afryki w Kamerunie?
Niepotrzebnie ogranicza się inwencję afrykańskich piłkarzy. Za dużo taktyki, zachowawczej gry spowodowało, że padło strasznie mało goli. Czarny Ląd stać na atrakcyjniejszy futbol, bo nie brakuje tam wspaniałych piłkarzy.
Finały mistrzostw świata powinny się odbywać co cztery, czy co dwa lata?
Mundial tylko co cztery lata, niech pozostanie świętem. Nie wolno kombinować przy tym co dobrze funkcjonuje, na pewno jednak trzeba uporządkować kalendarz rozgrywek. Grając zbyt często w niektórych okresach, niszczymy wielu młodych, utalentowanych zawodników. Współczesna piłka potrzebuje nowych rozwiązań, ale trzeba zachować jej charakter.