- Po śmierci męża przechodziłam depresję, ale musiałam się podnieść. Żyłam życiem Mileny i Roberta. Syn uciekł w sport, byłam na każde jego zawołanie. Dziś rozumiemy się bez słów - mówi w rozmowie WP SportoweFakty Iwona Lewandowska, mama Roberta.
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
- - Czuję niepokój, bo ta kadra jest nieobliczalna. Sukces z reprezentacją byłby dla Roberta wisienką na torcie - mówi nam Iwona Lewandowska.
- - Wiedziałam, że poradzi sobie w piłce. Ale że zrobi taką karierę? W życiu! Wpoiliśmy mu skromność. Gdyby był bardziej bezczelny, szybciej wywalczyłby sobie pozycję - ocenia mama kapitana Biało-Czerwonych.
- Wraca też wspomnieniami do mundialu w Rosji sprzed czterech lat. - Wszyscy przeżyliśmy szok. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co się wydarzyło.
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Pani Iwono, jakim składem wyjdziemy na Meksyk?
Iwona Lewandowska, mama Roberta Lewandowskiego: Na pewno z Robertem jako kapitanem! Pozostałych nazwisk nie wskażę, bo reprezentacja jest w przebudowie, a sytuacja szybko się zmienia. Przykład? Selekcjoner Michniewicz był nie tak dawno na meczu Lecha Poznań, który ograł Villarreal 3:0, na pewno miał ciekawy materiał do analizy. Cieszę się, że Arek Milik strzela w Juventusie, może w kadrze też złapie formę. Krzysiek Piątek trafia teraz trochę rzadziej, ale spokojnie. Mamy też Piotrka Zielińskiego i Kamila Glika, więc są nazwiska. Do tego dochodzi zdolna młodzież, chociażby z włoskich klubów. Naprawdę jest kim grać.
Sytuacja jest lepsza niż wtedy, gdy wszyscy patrzyli tylko na trio z Dortmundu. Natomiast przed mundialem jestem lekko zaniepokojona, bo nasza drużyna narodowa jest nieobliczalna. Przed meczami Barcelony nie znam wyniku, ale wiem, czego się spodziewać po zespole. Tak samo było wcześniej z Bayernem. W przypadku kadry nie mogę tego powiedzieć. Reprezentacja lubi zaskoczyć.
Usłyszałem od kilku osób, że bardzo śledzi pani piłkę. Faktycznie jest pani na bieżąco.
Kiedy w weekend ktoś zaprasza mnie na imieniny, od razu uspokaja: będziemy oglądać mecz. A przecież nie stawiam warunków, że jak nie puszczą Roberta, to nie przyjdę! W razie czego zaglądam dyskretnie w ekran telefonu, żeby sprawdzić wynik. Robert wywalczył sobie taką pozycję, że zawsze gra od początku. W pierwszym roku w Dortmundzie był dodatkowy stres, czy nie usiądzie na ławce. Pierwszy rok w Monachium też był stresujący. Na szczęście od dłuższego czasu nie patrzę już, czy gra, tylko czy strzelił.
Przed naszym spotkaniem jedna z osób powiedziała mi o pani: kobieta-dynamit. Nigdy nie rozbiła pani telewizora po przegranym meczu?
Jestem zbyt oszczędna! Ale emocje zawsze są ogromne.
Mama skoczka narciarskiego Piotra Żyły opowiadała mi, że kiedy w pewnym konkursie syn skakał z najwyższej belki, uciekła do lasu, bo nie chciała na to patrzeć. Boi się pani o zdrowie Roberta?
Ach, oczywiście! Patrzę, jak leży na murawie i się zastanawiam, "co autor ma na myśli". Boli go? Odniósł kontuzję? A może chce urwać trochę czasu, bo wygrywają 1:0? Nieraz sam schodzi, jak poczuje dyskomfort, a przed sobą ma bardzo ważne spotkanie. Natomiast podczas każdego meczu Roberta jest z tyłu głowy obawa. Przecież obrońcy koszą go niemiłosiernie!
Proszę wskazać najlepsze wspomnienie związane z grą Roberta w reprezentacji.
Pamiętam euforię na Narodowym po awansie na Euro 2016. Gdy syn strzeli w meczu kadry, wiem, że przynajmniej nie będą się go czepiać. Ale to niełatwe, bo zawsze ma wokół trzech rywali. Cofa się, ściąga obrońców i robi miejsce dla kolegów.Wspomniała pani Euro 2016. Półfinał był na wyciągnięcie ręki.
Byłam w Marsylii na meczu z Portugalczykami. Podczas serii rzutów karnych największy ciężar dźwigali Robert i Kuba Błaszczykowski, bo jeden podchodził jako pierwszy, a drugi jako ostatni. Mój lot powrotny to była udręka. Przeżywam każdą porażkę Roberta, te w reprezentacji szczególnie. Wtedy wszystko skupia się na nim, bo jest kapitanem i autorytetem.
Od razu pojawiają się pytania, czy zrobił wszystko, jak należy. Jestem zaniepokojona mentalnością części kibiców i dziennikarzy, którzy po nieudanym meczu lubią znaleźć kozła ofiarnego. Robert w kadrze jest postrzegany jako ten, który przenosi góry. To miłe, ale czasem obraca się przeciwko niemu.
Krytyka mediów i hejt po porażkach ze strony kibiców to nie tylko polska domena. Nie jest tak wszędzie?
Tego typu rzeczy rzeczywiście zdarzają się na całym świecie i z mediami bywa różnie. W Niemczech gazetom też się zdarzało wypisywać głupoty. Natomiast polska mentalność chyba bierze się trochę z historii: często byliśmy tłamszonym narodem. Dlatego brakuje nam poczucia własnej wartości. Może dlatego czasem za bardzo zazdrościmy innym. "Masz milion? To dlaczego się ze mną nie podzielisz?!". Jak się chce coś mieć, to trzeba na to zapracować.
Gdy Robert zaczął grać w Niemczech, słyszałam w swojej szkole: "Iwona, po co ty pracujesz? Mogłabyś leżeć na Bahamach". Tak, mogłabym przejść na emeryturę, ale pracuję, bo to lubię.
Jakie jeszcze ma pani wspomnienia z meczów kadry?
Przypomina mi się Euro 2012 i decydujący mecz fazy grupowej z Czechami we Wrocławiu. Przed pierwszym gwizdkiem ówczesny menedżer Roberta mówi mi: "Słuchaj, jak Smuda zacznie mieszać w składzie, to będzie źle". Wskazał swoją. jedenastkę. Potem siedzę na stadionie, patrzę na skład - zupełnie inny. No i faktycznie nie udało się awansować. Choć trafiliśmy przecież w słupek, poprzeczkę, Robert uderzył głową nad bramką. Piłka za nic nie chciała wpaść do siatki!
Skoro przeszliśmy do porażek - ostatni mundial w naszym wykonaniu to była katastrofa.
Wszyscy przeżyliśmy szok: sam Robert, ale też my jako jego rodzina. Mówił mi po turnieju: "mamo, nie wiem, jak to się stało". Pierwszy mecz z Senegalem przeleciał niesamowicie szybko. Ledwie się zaczął, a sędzia już zagwizdał po raz ostatni. Nie mogliśmy uwierzyć w to, co się wydarzyło. Robert często powtarza mi: "nie czytaj komentarzy". Ale sam przyznał w maju 2021, że przed ostatnią kolejką Bundesligi, w której bił rekord Gerda Muellera, śledził doniesienia mediów. "Zacząłem czytać te głupie komentarze i siedziały z tyłu głowy".
Pamięta pani pierwszy mundial syna przed telewizorem?
Kiedy zaczynał grać w Varsovii, nie miał jeszcze dużej piłkarskiej wiedzy. W trzeciej albo czwartej klasie szkoły podstawowej w Boże Narodzenie Krzysiek życzył Robertowi, żeby trafił do Juventusu. Trudno się dziwić, pamiętał czasy Bońka i Platiniego. Pod choinką leżały korki i sportowe koszulki, bo przecież Milena grała w siatkówkę. Natomiast nie pamiętam, byśmy się szczególnie emocjonowali mundialami przed telewizorem. Na meczach drużyn młodzieżowych niektórzy rodzice szaleli, chcieli zdejmować z boiska sędziego, czasem wściekali się na trenera. My z mężem siedzieliśmy spokojnie. Pamiętam nawet, że raz trener wskazał nas jako przykład w rozmowie z innymi rodzicami. "Zobaczcie na Lewandowskich. Nie wariują tak jak wy!".
Nie należeli zatem państwo do tzw. Komitetu Oszalałych Rodziców. Za to kiedyś powiedziała pani, że byliście szalonym małżeństwem. Co to znaczy?
Mąż był bardzo charyzmatyczną postacią, wręcz wodzirejem. Mikrofon szukał go jak piłka Roberta w polu karnym. Kiedyś prezes klubu Partyzant, nasz dobry kolega, zaprosił na festyn do Leszna Kazimierza Górskiego i jego Orły. Pojawiło się wiele piłkarskich znakomitości. Krzysiek wskazywał na Roberta, który biegał między stołami, i mówił Górskiemu: "zobaczy pan, to będzie piłkarz!". Spotkanie z Orłami Górskiego prowadził Bohdan Łazuka. W pewnym momencie podszedł do męża.
- Panie Krzysiu, ja wychylę kieliszeczek, a pan niech chwilę poprowadzi! Ja najwyżej tylko zaśpiewam.
- Dobrze, poprowadzę! Ale przecież zaśpiewać też mogę.
Żałuję, że nikt nie zrobił nam zdjęcia. Malutki Robert na kolanach Kazimierza Górskiego - ależ to byłaby pamiątka!Kiedy uświadomiła sobie pani, że syn może zostać jednym z najlepszych piłkarzy na świecie?
Nie myślałam nawet o tym, że może zajść tak daleko. W młodzieżowych reprezentacjach różnie bywało. Zdarzało się, że dziwnym trafem najwięcej zawodników było powołanych z klubu, w którym pracował dany trener. Wkurzało mnie to. Ale nie zrażaliśmy się, sport był naszą pasją. Kiedy nie rozgrywano żadnego meczu, nie mogliśmy sobie znaleźć miejsca. Mecz to była świętość! Robert siadał z tyłu, bo najpierw jechaliśmy z Leszna do Pruszkowa, żeby zawieźć Milenę. A potem zostawiałam Roberta na Varsovii. Kiedy odstawiłam syna, wracałam do Pruszkowa, bo byłam drugą trenerką zespołu Mileny.
Cytat z Roberta: "Kiedy wracałem do domu po bójce, tata mnie nie ganił, tylko cieszył się, że sobie poradziłem. Od martwienia się była mama".
Krzysiek zawsze mówił Robertowi: "jak się mama dowie...". A ja go pytałam: "czemu straszysz mną dziecko?!". Mąż jako judoka pokazywał Robertowi na dywanie chwyty, pady, duszenia... Lubił się z nim droczyć. "Bobek! Czemu tak podałeś w tej akcji!?". Oczywiście w ramach żartu. To lepsze niż powtarzanie dziecku, że jest najlepsze i nieomylne.
Jak pani sobie poradziła, gdy mąż zmarł wskutek wylewu? Została pani sama z nastoletnimi dziećmi.
Początkowo żyłam życiem Roberta i Mileny, a nie własnym. Musiałam się podnieść, nie miałam wyjścia. Milena była na pierwszym roku studiów, pojechała na studencki wyjazd na Florydę. Miałam mieszane uczucia, ale powiedziałam jej na lotnisku: "Dziecko, poradzisz sobie!". Byłam z niej dumna. Robert miał w tym czasie obozy piłkarskie. Wydaje mi się, że sport był dla niego ucieczką po śmierci taty. I pomógł mu przetrwać.
A co z panią?
Podnoszenie się było procesem. Z perspektywy czasu uważam, że byłam w depresji, choć wtedy o tym nie wiedziałam. Po trzech latach rozmawiałam z koleżanką psychologiem.
- Ty dopiero wychodzisz z depresji.
- Słucham?! Z jakiej depresji?!
Teraz mamy inne czasy: są psychologowie, psychiatrzy, dużo się o tym mówi. Wtedy trzeba było radzić sobie samemu. Mogłam uciec w religię albo alkohol, ale najbardziej znów pomógł mi sport. Pracowałam z młodzieżą, organizowałam turnieje, byłam w biegu. Wiedziałam, że muszę wesprzeć dzieci, pomóc im.
Trudno nastolatkowi zastąpić ojca.
Byłam na każde zawołanie Roberta. "Mamo, odbierzesz mnie z Zachodniego?". Wsiadałam do samochodu i jechałam. Spokojnie mógł wrócić sam albo z kolegą, ale oboje tego potrzebowaliśmy. Cieszyłam się, że mogę mu pomóc. Najgorzej jest, gdy człowiek czuje się niepotrzebny.
Robert przypomina swojego tatę?
Odziedziczył po nim dyplomację i intuicję do ludzi. Często powtarza:
- Mamo, nie opowiadaj tyle, przecież nie znasz tych ludzi.
- Ale przecież oni są tacy mili!
Niedługo po śmierci ojca Robert dostał kolejny cios. Został skreślony przez Legię.
To był najtrudniejszy moment w jego karierze. Temat Legii zaczął się zresztą dużo wcześniej. Mąż zaszczepił Robertowi we krwi klub z Łazienkowskiej, jeździli razem na mecze. Dlatego syn marzył o Legii, nie o Varsovii. Pojechali z Krzyśkiem na stadion, a znajomy z klubu mówi:
- Niech przyjdzie za rok, bo nie mamy jeszcze rocznika Roberta.
Mąż się wkurzył.
- Zobaczysz, kiedyś będziesz żałował!
Nie chcieliśmy tracić czasu na dojazdy, więc wybraliśmy Varsovię. Dochodziło do śmiesznych sytuacji. Pamiętam, jak raz trener rywali i obrońca krzyczeli do siebie:
- Zabierz mu piłkę!
- Ale nie mogę go dogonić!
Albo inna historia. Kolega z drużyny krzyczy na treningu: "Bobek mnie przewrócił!". A chłopak dwa razy cięższy od niego! Chyba się wywalił o własne nogi! Robert od najmłodszych lat budził u kolegów szacunek. Potem, już w swoim roczniku, był najlepszy. Bardzo dużo zawdzięczamy trenerowi Markowi Krzywickiemu. Pamiętam to jak dziś - przełom stycznia i lutego 2005, turniej na Białołęce. Nie wiedzieliśmy, czy Robert ma zostać w Varsovii, czy zmienić klub. Krzywicki rzuca: "słuchajcie, jest za dobry, musi iść dalej". Robert poszedł do Delty. W marcu Krzysiek zmarł, a kilka miesięcy później syn zadebiutował w drużynie seniorów. Szkoda, że jego tata tego nie doczekał.
Kiedyś powiedziała pani, że gdyby nie pani, po odrzuceniu przez Legię syn mógłby przestać grać w piłkę.
Kiedy wezwali Roberta do klubu, nie wiedziałam, czego od niego chcą. Siedzę w samochodzie, syn wraca ze spuszczoną głową i mówi, co się stało. Wkurzyłam się!
- Idę tam!
- Mamo, tam już nikogo nie ma. Będziesz rozmawiać z sekretarką?
Wróciliśmy do domu, ugotowałam rosół, zrobiłam buraczki z marchewką. "Musisz zjeść obiad, potem będziemy myśleć". Robert dzióbie w talerzu, a ja wiszę na telefonie z trenerem Krzywickim. Odkładam słuchawkę:
- Pakuj korki do torby i wrzucaj do bagażnika.
- Po co?!
- Może się przydadzą.
Co się działo później?
Spotkaliśmy się z Krzywickim, zaczęliśmy rozmawiać o klubach. Wymyśliliśmy, że Znicz Pruszków ma młodą, rozwojową drużynę. Dzwonię tam i okazuje się, że mają za dwie godziny trening. Jedziemy! Weszliśmy do klubu. "Przywiozłam wam prawdziwy skarb!". Opowiadam o przebojach z Legią, tłumaczę, że wywiązali się tylko z leczenia ostatniej kontuzji. A trener Andrzej Blacha rzuca do Roberta.
- Bobek, na co ty czekasz?! Idź się przebieraj.
Do szatni schodziło się po schodach. Robert przeskoczył chyba cztery stopnie, tak był szczęśliwy. Ledwo wyszłam z gabinetu, a Blacha:
- Robert jedzie z nami na obóz. Tutaj są dokumenty do podpisania.
Szybko poszło.
Nikt ze Znicza nigdy nie powiedział w żadnym wywiadzie, że to ja przywiozłam do nich syna. Ubolewam nad tym. Natomiast w tym klubie zrobiło się już poważnie. Robert został królem strzelców trzeciej ligi, potem drugiej. Był zbyt skromny, bo tak go wychowaliśmy. Wpoiliśmy mu, żeby się nie wywyższał. Gdyby był trochę bardziej bezczelny, szybciej zyskałby mocniejszą pozycję. Sam powiedział, że przez skromność nie wywalczył sobie wcześniej tego, co mógłby.Lech był przełomem?
Mieli wtedy mocny skład, a trener Smuda lepiej radził sobie w Lechu, niż później w reprezentacji. Poznań oszalał na punkcie Roberta, ale nie od razu. Pamiętam, jak syn się pakował w Lesznie, bo Kucharski zabierał go do Lecha. Dostał na drogę klopsiki dietetyczne, wałówa pełną gębą! A gdy z "Peszkinem" odchodzili, na stadionie wisiał transparent: "nie odchodźcie, kochamy was!". Wtedy już wiedziałam, że Robert poradzi sobie w piłce. Ale że zrobi taką karierę? W życiu!
I że zdobędzie Ligę Mistrzów.
Mógł ją wygrać już wcześniej. Przecież w 2013 roku w finale przeciwko Bayernowi Monachium niewiele zabrakło. Poleciałam na Wembley. Nie pamiętam szczegółów, ale tamten mecz był do wygrania. Niewiele wcześniej Borussia pogoniła Bayern w finale Pucharu Niemiec. Zresztą na Stadionie Olimpijskim w Berlinie też byłam, trybuny były bardziej żółte niż czerwone. Po meczu fani Dortmundu i Bayernu poszli razem na piwo. Chciałabym zobaczyć w Polsce podobne obrazki.
Robert był już wtedy gwiazdą. Adam Małysz opowiadał swego czasu, jak pod jego dom zaczęły przyjeżdżać autobusy z turystami. Z wami było tak samo?
Czasem zatrzymywały się samochody, ludzie robili zdjęcia, ale sąsiedzi ich przeganiali. "Przestańcie! Po co to robicie?!". W małych miejscowościach sąsiedzi się bronią. Jak tylko robiło się jakieś zamieszanie, dostawałam telefon.
- Słuchaj, coś się dzieje pod twoim domem!
Po chwili drugi telefon, że sytuacja opanowana. Natomiast Robert cały czas był w biegu. Nieraz zapraszał na mecz do Monachium, a po chwili przypominał sobie, że w dany weekend grają przecież na wyjeździe.
Podobno bardzo się pani denerwowała, kiedy Barcelona negocjowała z Bayernem przejście Roberta na Camp Nou.
Wiedziałam, że transfer dojdzie do skutku, nie panikowałam. Poprosiłam tylko Roberta:
- Jak już będzie po wszystkim, daj mi znać, nawet jeśli będzie środek nocy.
- Wiem, wiem. I tak nie będziesz spała.
- No a co?! Mam się od sąsiadów dowiedzieć, że syn przeszedł do Barcelony?!
No i dowiedziałam się błyskawicznie. Kiedy dzieje się coś ważnego, nie naciskam na Roberta, nie wydzwaniam do niego co chwilę, tylko proszę, by dał znać, jak będzie mógł. Tak samo było z narodzinami Klary. Wiedzieliśmy, że to będzie bardzo ciężki poród. W nocy syn sam do mnie pisał. Północ: "Mamo, jeszcze potrwa". Druga w nocy: "jeszcze nie". Odpisałam, że bardzo ich kocham i trzymam kciuki. Aż o 9:15 przyszła wiadomość: "To już". Bardzo mnie cieszy, że mogę liczyć na Roberta, a on na mnie. Rozumiemy się bez słów, ufamy sobie. Co chwilę wysyła mi sygnały, że jestem potrzebna. Jestem mu za to wdzięczna.
Gdy syn był prezentowany na Camp Nou, stała pani tuż obok. Jak się rozmawiało z prezydentem klubu Joanem Laportą?
Nieźle rozumiem angielski, sama też coś powiem, ale trudno mi swobodnie prowadzić rozmowę. Tyle że przy Laporcie nie mogłam już wytrzymać! Robert był tłumaczem. Opowiedziałam tę znaną już historię: Pojechałam z młodzieżą do Barcelony jako opiekunka. Muzea, Sagrada Familia, no i przede wszystkim Camp Nou! Powiedziałam do córki: "Milena, mam nadzieję, że będziemy tu kiedyś przyjeżdżały na mecze Roberta". Zresztą później dotknęłam na szczęście murawy Camp Nou i powtórzyłam: "Robert będzie tu grał!". Laporta wspomniał o tym na konferencji prasowej. To było miłe.
Z trenerami Roberta też zdarza się pani pogadać?
Raczej nie, choć przypomina się od razu spotkanie z Juergenem Kloppem. Bardzo otwarty człowiek, który od razu wyczuł, że jestem taka sama. Wyściskaliśmy się, a Klopp rzucił: "nie dziwię się, że Robert tak sobie radzi, skoro ma taką mamę!".Liga Mistrzów wygrana, transfer do La Liga Robert też może odhaczyć. Teraz czas na sukces z kadrą.
Bardzo bym tego chciała, podobnie jak Robert. Sukces z reprezentacją Polski byłby wisienką na torcie przed zakończeniem kariery. Z drugiej strony trzeba też realnie patrzeć na nasze możliwości i nie mieć zbyt dużych oczekiwań. Nigdy nie wiadomo, może czeka nas jakaś niespodzianka.Oglądaj mecze reprezentacji Polski w Pilocie WP (link sponsorowany)