Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Anna Zając

To nie był zły sen

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Anna Zając

Nie znamy się, ale widzę cię każdej nocy. Pewnie też przeżywasz koszmar. Nie martw się, nie mam żalu. Przecież nie chciałeś mi zrobić krzywdy. Czasem wyobrażam sobie tylko, że córka, zamiast do szpitala, przychodzi do mnie na cmentarz.

Jak wygląda twój dzień?

Ja zaczynam od pięciu kroplówek. Najpierw te nawadniające, później antybiotyki i przeciwbólowe. Bez nich nie mogłabym funkcjonować.

Potem mnie stabilizują. W sensie – stawiają na nogi. Ostatnio udało się nawet przejść kilka kroków z balkonikiem, ale to bardzo obciążało kręgosłup. Nie jestem w stanie samodzielnie żyć, nawet do toalety nie potrafię dojść. Robię pod siebie. Ruszam rękami i nogami. Cieszę się, ale właściwie do tego ogranicza się moja aktywność.

Myśli bolą jak ciało 

Najgorzej jest nocą. Biorę trzy leki naraz, bo ból staje się nie do zniesienia. Lekarze zwykle podają mi pyralginę, ketonal i coś na "t", nie pamiętam nazwy. Mocny zestaw, ale i tak wyję, nie mogąc zmrużyć oka. Boli dosłownie każdy mięsień. No i głowa, za uchem zdarłam skórę do czaszki. Zresztą, plecy też mam całe zdarte. Założono mi opatrunki, ale przy tych temperaturach na zewnątrz wszystko się w środku gotuje i piecze. Kiedy próbuję zasnąć, nie mogę nawet położyć się na boku. Poturbowane żebra mi na to nie pozwalają, więc od trzynastu dni leżę na plecach.

Nocą myśli stają się równie bolesne, krążą po głowie coraz szybciej. Zadaję sobie milion pytań, na które nie znam odpowiedzi. Czy nie mogłam przejechać trochę wcześniej? Czy ty nie mogłeś tego zrobić? Dlaczego padło akurat na mnie? Co ze mną będzie? Lekarz powiedział: Pani Aniu, wpadła pani pod ciężarówkę. To cud, że pani przeżyła.

Tak, cud się wydarzył, ale mój świat legł w gruzach. Stałam się rośliną, po prostu mnie zmiotło. Zaczęło się zupełnie nowe życie.

Tamto, którego już nie ma, przeleciało mi przed oczami w kilka sekund.

Anna Zając (fot. archiwum prywatne).
Anna Zając (fot. archiwum prywatne).


Anna Zając prowadzi zbiórkę na rehabilitację. Jeśli chcesz pomóc, więcej informacji znajdziesz TUTAJ
Krzyk, a potem ciemność

To był dzień jak każdy. Czwartek, 17 czerwca, jakoś przed dziewiątą. Szykowałam się do pracy, mąż już wyjechał. Córka została w domu, bo była końcówka roku szkolnego, oceny i tak miała wystawione. Przed pracą chciałam zajrzeć do 90-letniej cioci, którą się opiekuję  – przywieźć jej drobne zakupy i zapytać, czego potrzebuje. Znam tę trasę jak własną kieszeń, pokonałam na niej setki kilometrów. Najpierw jechałam ścieżką, potem chodnikiem.

Zjeżdżałeś akurat do bazy i nie zauważyłeś roweru. Zawinęłam się pod maskę przy prawym przednim kole. Ciągnąłeś mnie jakieś dziesięć metrów, a ja trzymałam się kurczowo kierownicy i myślałam:

"Boże, to się nie dzieje naprawdę! To wszystko na pewno się śni!".

Ale nie budziłam się i zrozumiałam, że to rzeczywistość. Mijały sekundy, a twój tir ciągle mnie taranował. Nie miałam już sił. Wydobyłam z siebie rozpaczliwy krzyk, jakby ktoś obdzierał mnie ze skóry.

A potem zapadła ciemność.

Boże, baby przyjechały! 

Przez ułamek sekundy dostrzegłam, że jesteś mężczyzną, poza tym nic o tobie nie wiem. Zresztą, ty też mnie przecież nie znasz.

Nazywam się Ania Zając. Zdziwisz się, ale przez lata byłam sędzią piłkarską.

Nie miałam na ścianach plakatów piłkarzy, jednak zawsze kochałam ruch. W podstawówce wychowawczyni mówiła do mamy: "Pani Marysiu, niech pani porozmawia z Anią, bo codziennie przychodzi czyściutka, a wychodzi brudna!". No a jakże inaczej? Wtedy nie było orlików, grało się na błotnistym boisku, więc fartuszek cierpiał. Wracałam ze szkoły i znowu pędem na dwór uprawiać sport! Bieganie, piłka nożna, siatkówka przez ogrodzenie…

Ukończyłam Akademię Wychowania Fizycznego w Warszawie, potem trafiłam do Radomia jako nauczycielka WF-u. Dwudziestka siódemka koło elektronika, przepracowałam tu już 27 lat. Pewnie nie wrócę od września, może uda się od listopada…

Kolega, też wuefista, namówił mnie na kurs sędziowski. Mówiłam: "daj mi spokój, nie nadaję się", ale w końcu uległam. W 2001 roku jeździłam już na szczebel centralny. Wtedy kobieta z gwizdkiem była sensacją, na trybunach robiło się automatycznie kulturalniej i trochę ciszej. Wyobraź sobie, że kiedyś usłyszałam fragment rozmowy kibiców:

- Ty, jak sędziuje facet, to krzyczy się "sędzia ch**?". A na kobietę jak się drzeć? 
- Nie mam pojęcia, stary.

Dobrze pamiętam swój pierwszy mecz. B-klasa, stałam na linii jak kołek i nie wiedziałam, co się dzieje. Ale szybko przywykłam. Jak jeździłyśmy z koleżankami na Centralną Ligę Juniorów, piłkarze od razu się gotowali. "Boże, baby przyjechały! Już po meczu!". A potem się okazywało, że te baby mogą świetnie sędziować. Wymiatałyśmy, więc po końcowym gwizdku zawodnicy zmieniali nastawienie. Rączka, uśmieszek, gratulacje. Prosimy wpadać częściej, zapraszamy!

Zdarzały się też głupie odzywki. "Zostaw tę chorągiewkę i chodź się napić wódki!" Albo: "zwolnij, bo ci się mleko zważy!". Trochę poniżej pasa, ale trzeba było wziąć to na klatę. Raz pijany gość biegał za mną cały mecz i krzyczał: "trzymaj linię!". Nigdy jednak nie wracałam do domu przybita, z poczuciem, że zachowanie kibiców naprawdę mnie zabolało. Dawałam radę, miałam mocną psychikę. Nie narzekałam, zwłaszcza że widziałam, co spotyka kolegów. Nieraz wściekli kibice mało co nie powybijali im szyb w samochodzie. Ja nie przeżyłam tak skrajnych sytuacji.

Miałam bogatą karierę, zwiedziłam całą Polskę. Otrzymałam nawet nominację na sędzię międzynarodową, ale wybrałam macierzyństwo. Pamiętam to jak dziś. Wigilia sędziowska, 2002 rok. Prezes Jerzy Figas powiedział mi, że zostałam mianowana międzynarodową, a ja mu na to, że jestem w drugim miesiącu ciąży. Załamał się, bo dla okręgu byłby to ogromny prestiż. Zresztą ja też miałam poczucie, że przechodzi mi koło nosa ogromna szansa. Ale nigdy nie żałowałam swojego wyboru, rodzina była dla mnie priorytetem.

Urodziła się Agnieszka.

Po wypadku nie potrafię uwolnić się od myśli, że mogłam ją tak nagle zostawić.

Anna Zając jako sędzia (z prawej) (fot. archiwum prywatne).
Anna Zając jako sędzia (z prawej) (fot. archiwum prywatne).

Jedna wielka rana 

Ciemność.

Ocknęłam się na drodze i usłyszałam rozmowę.

- Żyje? 
- Tak, ale ciężki stan.

Potem sygnał karetki. Ból, kiedy mnie w niej umieszczają. Jedziemy. OIOM. Długa lista obrażeń: złamanie kręgu piersiowego, żeber (nie wiem nawet, czy trzech, czy czterech), poważna rana głowy (skóra zdarta na betonie do czaszki), rany na nogach, rękach i plecach. Było jeszcze podejrzenie odmy płucnej, ale na szczęście się nie potwierdziło. Nie dowierzałam, że jestem w takim stanie, więc poprosiłam w szpitalu, by zrobili mi zdjęcia.

Przykro patrzeć. Moje ciało to jedna wielka rana.

Nie przypuszczałam, że się nie zatrzymasz. Widocznie byłam w tzw. martwej strefie i w momencie zjazdu nie miałeś szans mnie zobaczyć. Wszystko stało się tak szybko… Za późno zauważyłam, że jedziesz prosto na mnie, nie mogłam już nic zrobić. Gdybym przyspieszyła, znalazłabym się centralnie między kołami i pewnie bym nie przeżyła. Tymczasem kierownica zaklinowała się pod zderzakiem, tylko dzięki temu nie zostałam rozjechana. Z roweru nie ma co zbierać. Mocny, stary model, gdybym jechała na jakimś trupie, zostałaby ze mnie plama.

Wiesz… bardzo często wracam do tamtego dnia. Chciałabym iść naprzód, ale nie potrafię.

Nie martw się, nie mam do ciebie żalu. Nie obwiniam cię. To historia, jakich w Polsce setki. Może myślisz, że nazywam cię teraz baranem albo głupkiem, ale to nieprawda. Nie zrobiłeś tego celowo i nie jechałeś z ogromną prędkością. Po prostu byłam w złym miejscu i czasie.

Podejrzewam, że też bardzo mocno przeżywasz to, co się stało. Jechałeś z trasy, mogłeś pokonać kilkaset kilometrów. Może cieszyłeś się, że zaraz będziesz w domu z rodziną, a tu coś takiego.... Dla ciebie to też musi być koszmar. Pewnie bijesz się z myślami, że o mały włos mnie nie zabiłeś. Nie przejmuj się, każdy popełnia błędy.

Nie rozmawialiśmy, ale nie czuj presji, nie oczekuję takiego kontaktu. Może kiedyś będzie nam to dane.


Byłam głupia 

Z sędziowaniem skończyłam cztery lata temu, jestem teraz obserwatorem. Żałuję tylko jednego – w 2008 roku miałam propozycję z Polskiego Związku Piłki Nożnej, żeby zostać asystentką międzynarodową. Odpowiedziałam: "Jestem stara, po co mnie wysyłać na eksport w wieku 38 lat?".

Głupia byłam.

Tłumaczyłam to sobie wiekiem, ale tak naprawdę się przestraszyłam. Włączyły mi się myśli, że zawiodę. Że nie dam rady z językiem angielskim, że nie zdam egzaminów. Guzik prawda, wszystko by się pewnie ułożyło. A zamiast iść do przodu, wycofałam się i do dziś nie mogę tego przeboleć.

Z drugiej strony przeżyłam na boisku wspaniałą przygodę. Robiłam to z pasji, bo kobieta z sędziowania nie wyżyje. W moim przypadku to była praca sezonowa, mogłam liczyć tylko na dietę, zwrot za benzynę i to wszystko. Faceci mieli konkretne stawki, ale kobiety dostawały jedynie na waciki. Nie narzekam, po prostu takie były realia. Zarobić się na tym nie dało.

Jestem dumna, bo nigdy nie schodziłam z boiska z poczuciem odwalonej fuszerki. Działacze wiedzieli, że nie pójdę na żadne układy jak niektórzy koledzy, więc nawet nie proponowali przekrętów. Na linii zawsze byłam sobą. To najważniejsze.

Ciągle odczuwam satysfakcję z tej pracy. Jak trzeba jechać na drugą ligę dwieście kilometrów, żeby ocenić pracę innego sędziego, siadam za kółko i jadę.

A przyjaźnie, które rozpoczęły się na murawie, przetrwały do dziś.

Fot. archiwum prywatne Anny Zając.
Fot. archiwum prywatne Anny Zając.


Osiemnastka 

Ci przyjaciele mówią teraz: Zajączku, nie martw się, potrzeba ci tylko czasu. Wyzdrowiejesz.

Wreszcie zrozumiałam, że cierpienie, które przeżywam, to nic w porównaniu z tym, co mogło się zdarzyć. Nocą wyobrażam sobie czasem, jak córka zapala znicz na moim grobie. 8 lipca Agnieszka kończy osiemnaście lat, a ja zrobiłam jej taką niespodziankę… Bardzo zależy mi, by jak najlepiej spędziła ten dzień. Planowałam już imprezę, miał być rodzinny grill na ogródku. Zaprosiłam rodzinę, ale wszystko legło w gruzach. Cóż, poboli i przestanie. Natomiast ciągle nie mogę poradzić sobie z myślą, że córka zostałaby bez matki.

Nawet nie miałabym jak się pożegnać.
 
Agnieszka zadzwoniła zaraz po wypadku. Powiedziała tylko: "Cześć, mamo. Dobrze, że żyjesz". A potem obie zaczęłyśmy płakać i nie padło już ani jedno słowo. Mąż był trochę twardszy.

- Jak się czujesz? 
- Jak człowiek, który ledwo uszedł z życiem.

Najgorsze za mną, ale to jeszcze nie koniec. Lekarz ostrzega, że mogą nastąpić powikłania, więc liczę się z tym, że jedynym rozwiązaniem będzie prywatna rehabilitacja.

Nie boję się już przyszłości, jakoś to będzie.

Wiem, że muszę trzymać głowę w górze i iść dalej. Najbardziej marzę, by stanąć na nogi. Iść do kuchni, zrobić sobie kawę, samodzielnie pokonać drogę do toalety. Wiem, że prędzej czy później to nastąpi.

Dostałam drugie życie.

Jednocześnie cały czas zadaję sobie pytanie, co złego zrobiłam, że los tak mnie pokarał. A może to nie los, tylko Bóg? Zawsze byłam wierząca, przed pandemią regularnie chodziliśmy do kościoła. Trochę się między nami popsuło, nie rozmawiam już z Bogiem tak jak kiedyś. Gdyby doszło do takiej rozmowy, powiedziałabym mu tylko jedno:

Dziękuję. Ale jeśli chciałeś dać mi znak, mogłeś potraktować mnie łagodniej.

Komentarze (2)
avatar
Ablafaka
4.07.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Właśnie dlatego drogie dzieci przez przejście dla pieszych rower się przeprowadza a nie przejeżdża przez nie, przed samym przejściem należy się też zatrzymać i rozejrzeć. Nie chce oceniać, wyda Czytaj całość
avatar
MONIKA L.
4.07.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Kiedy w końcu polski rząd zrobi porządek z tymi tirami?Prawie każdy wypadek z udziałem tirów!!!Kierowcy tych dużych aut to zwyczajni bandyci pędzący jak szaleni,wpychający się na siłę i pogania Czytaj całość