Maciej Wojs: Po zakończeniu sezonu 99/00 dość niespodziewanie zdecydował się pan na wyjazd do Francji. Jakie były powody takiego kroku?
Krzysztof Chrabota: Powodów było kilka. Pierwszy wynikał niejako z naturalnej kolei rzeczy obecnej w sporcie. Po kilku "tłustych" latach, czyli sukcesach w postaci dwóch mistrzostw i pucharu należało spodziewać się przestoju. To taka niepisana reguła, która bardzo często się sprawdza. Wynika ona z pewnego przesycenia, które często owocuje rozpadem drużyny. Częściowo i nas dotknął ten problem. Innym powodem był aspekt finansowy. W tamtych latach piłka ręczna nie była tak dobrze finansowana jak dzisiaj. Wyjazd do klubu zagranicznego, nawet występującego na niższym szczeblu rozgrywek niż odpowiednik naszej ekstraklasy, był po prostu opłacalny. Wielu zawodników chciało zagrać za granicą. Ale nie tylko dla wyższych apanaży. Również z chęci poznania innego kraju, języka, kultury, odkrycia czegoś dotąd nieznanego. Młodzi ludzie są ciekawi świata.
Nie obawiał się pan wyjazdu? Nie uważał pan, że kariera może stanąć w martwym punkcie?
- Nie miałem w sobie takiej obawy, gdyż zawsze zdawałem sobie sprawę ze swoich możliwości. Wiedziałem, że, jak to się kolokwialnie w sporcie określa, "nie mam papierów" na bycie zawodnikiem światowego formatu i szans na dalszy, dynamiczny rozwój swoich umiejętności. Jako zawodnik miałem swoje mocniejsze i słabsze strony. I to był właśnie czas, aby z takimi umiejętnościami wyjechać w świat i tam jak najlepiej je sprzedać.
We Francji występował pan w aż trzech klubach. Proszę zdradzić trochę szczegółów z występów w tych drużynach. Jaki był poziom tych zespołów w porównaniu z polskimi klubami?
- Wszystkie zespoły, w których występowałem, grały na poziomie Division 2 czyli odpowiedniku polskiej pierwszej ligi. Każdy z nich miał poważne aspiracje do gry na najwyższym szczeblu rozgrywek, czego dowodem były liczne wygrane z zespołami Division 1 w meczach turniejowych czy sparingowych. W lidze zawsze jednak brakowało trochę szczęścia i nigdy nie udało mi się awansować z żadnym z nich do elity. Trochę oczywiście tego żałuję ze względów ambicjonalnych, ale nie jestem życiowym malkontentem i dawno pogodziłem się z takim przebiegiem mojej kariery. Co do poziomu piłki ręcznej we francuskiej drugiej lidze to myślę, iż jej górna połowa z powodzeniem mogłaby rywalizować z zespołami polskiej ekstraklasy wyłączając z tego grona pierwsze trzy, może cztery zespoły.
Jak wspomina pan ten epizod we Francji?
- Z wielkim sentymentem. Mało jest takich dni w kalendarzu, kiedy nie wracam myślami do tamtych lat, do miejsc, w których spędziłem kilka ładnych lat swojego życia. Dość dobrze poznałem ten ciekawy kraj. Kraj, który obecnie jest mieszanką wielu kultur. Zaprzyjaźniłem się z wieloma osobami różnych narodowości, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt. Śmiało mogę stwierdzić, że pobyt w tym kraju na trwałe zapisał się w moim życiorysie.
W 2007 roku zdecydował się pan na powrót do Polski i ostatecznie wylądował w Bochni. Jak trafił pan do zespołu BKS Stalprodukt i kto namówił pana na grę w tym zespole?
- Podczas pobytu za granicą utrzymywałem stały kontakt z Polską. W szczególności zaś z kilkoma kolegami z boiska sprzed lat, m.in. Tomkiem Wróblem. On wiedział o moim powrocie do kraju, wiedział też, że planuję jeszcze trochę pograć na polskich parkietach. Umówiliśmy się na spotkanie, na którym opowiedział mi o BKS-ie i planach związanych z odbudową sekcji. Pomimo faktu, że była to druga liga, postanowiłem pomóc klubowi w realizacji tych planów.
W bocheńskiej drużynie Krzysztof Chrabota był etatowym egzekutorem rzutów karnych
Nie chciał pan jeszcze spróbować swoich sił w Ekstraklasie? Miał pan jakieś inne oferty?
- Owszem, miałem bodaj dwie propozycje z klubów ekstraklasowych. Zdawałem sobie jednak sprawę, że na najwyższym poziomie rozgrywek mogę już sobie nie poradzić. Lata młodości i pełni sił miałem już przecież za sobą. A nie chciałem być zapchajdziurą czy siedzieć na ławce rezerwowych. Wybrałem wariant ligi niższej, gdzie mogłem jeszcze coś do gry wnieść, komuś realnie pomóc. Poza tym dość miałem już tułaczki z dala od rodzinnego Krakowa, do którego zawsze planowałem wrócić.
W pierwszym sezonie w Bochni przegraliście rywalizację o awans do pierwszej ligi zaledwie jedną bramką. Jak wspomina pan ten feralny pojedynek z Unią Tarnów?
- To był mecz z gatunku tych, których się szybko nie zapomina. Jego dramaturgią można by obdarzyć kilka spotkań. To był mecz o wszystko i dobrze się dla nas układał. Zarówno w pierwszej połowie jak i pod koniec drugiej. I gdy wydawało się, że jedną nogą mamy ten awans, nastąpił kolejny niezrozumiały zwrot akcji. Wkradła się nerwowość i po kilku kontrowersyjnych gwizdkach pary sędziowskiej wszystko prysło jak bańka mydlana. Przegraliśmy jedną bramką, która padła z rzutu karnego wykonywanego po zakończeniu regulaminowego czasu gry. Bardzo długo nie mogłem się pozbierać po tej porażce szczególnie rozpamiętując niewykorzystane przez siebie rzuty karne, które dałyby nam awans. O tych zmarnowanych szansach będę pamiętał jeszcze bardzo długo, a być może zawsze.
Potem za kadencji trenera Jana Sowy w spektakularnym stylu awansowaliście do pierwszej ligi i można powiedzieć, że "zderzyliście" się ze ścianą. Walka o utrzymanie musiała kosztować Was wiele sił?
- Tak można to określić. Gra w pierwszej lidze mocno różni się od poziomu rozgrywek drugiej ligi, gdzie zawodnicy, często młodzież, grają amatorsko, a wręcz rekreacyjnie. Zespół BKS-u, który awansował do pierwszej ligi bez większych problemów nie został odpowiednio wzmocniony, stąd nasza walka jedynie o utrzymanie. Walka heroiczna, ale najważniejsze, że zwycięska. Również w tym sezonie było kilka meczów obfitujących w dramaturgię jak choćby wygrane na własnym parkiecie derby regionu z MTS-em Chrzanów czy kilka innych wygranych jedną bramką. Jak widać ta jedna bramka potrafi czasem sprawić wiele bólu, innym razem dać wiele radości. To jest właśnie piękno piłki ręcznej.
Będzie pan chciał zostać przy sporcie? Planuje pan zostać trenerem lub szkolić młodzież?
- Z pewnością tak. Sport jest częścią mojego życia więc nie ma takiej możliwości, abym wziął z nim całkowity rozbrat. Po tylu latach spędzonych na boisku trzeba sobie znaleźć jakiś substytut rywalizacji sportowej adekwatny do wieku, w postaci np. rekreacji ruchowej. Organizm przyzwyczajony do gromadzenia energii trzeba rozładowywać. Inaczej człowiek by oszalał. A czy planuję zająć się pracą szkoleniową? Nie wykluczam takiej opcji, mam ku temu kwalifikacje i trochę doświadczenia. Teraz muszę jednak trochę odpocząć od piłki ręcznej, bo czuję swego rodzaju przesyt. Ponadto rodzina zobowiązuje. Muszę jej teraz poświęcić dużo więcej czasu.
Proszę podsumować pańską bogatą karierę w kilku zdaniach. Co zapamięta pan przed wszystkim? Jakie były pana największe sukcesy i porażki?
- Przede wszystkim cieszę się z faktu, że udało mi się wykorzystać te przysłowiowe "pięć minut" w całości. Bo nie wszystkim to jest dane. Jestem zadowolony z tego co w sporcie osiągnąłem. Choć wiem, że inni osiągają dużo więcej, ja czuję się spełniony, bo to co robiłem zawsze starałem się wykonywać jak najlepiej i osiągnąłem najwyższy poziom na miarę swoich możliwości. Jak już wspominałem nie jestem życiowym malkontentem, doceniam każdy, nawet mały sukces. Te 19 lat na ligowych parkietach minęło bardzo szybko, w tym momencie wydaje mi się, że wszystko doskonale pamiętam więc trudno określić coś konkretnego co szczególnie utkwiło mi w pamięci z tego okresu. Nigdy jednak nie zapomnę sympatii ze strony ludzi związanych z piłką ręczną, zawodników, kibiców, jej dowodów wielokrotnie okazywanych mi na boiskach i również poza nimi. Za te wszystkie ciepłe słowa i gesty wszystkim, bez wyjątku, chciałbym gorąco podziękować. Największymi sukcesami ze strony sportowej są oczywiście gra w Reprezentacji Polski i złote medale. A porażki? Najbardziej wciąż jest bolesna ta o awans BKS-u do l ligi z tarnowską Unią. Naprawdę, tak jak by to było kila tygodni temu.
Na koniec, standardowe pytanie naszego serwisu, czego mogę panu teraz życzyć?
- Spokojnej sportowej emerytury i zdrowia, bo w Polsce lepiej nie chorować! :)