Kamil Kołsut: Wszystko zaczęło się od pożaru (komentarz)

PAP/EPA / MARIUS BECKER
PAP/EPA / MARIUS BECKER

Bertus Servaas w 2002 roku stracił cały majątek. Jego hurtownie spłonęły. Nie załamał się, wstał z kolan, rozpoczął odbudowę. Dziś właściciel Vive jest autorem jednej z najpiękniejszych bajek, jakie kiedykolwiek napisał polski sport.

Vive Tauron Kielce w finale Ligi Mistrzów pokonał MVM Veszprém 39:38. Nie wystarczyła godzina bitwy, nie wystarczyła też dogrywka. Końcowe rozstrzygnięcie wymagało rzutów karnych - rozgrywki najbardziej wyniszczającej, ostatecznej. A przecież wcześniej trzeba było jeszcze uciec z piekła do nieba. Polacy przegrywali 19:28 i wydawało się, że wszystko jest skończone. Taki mecz, jak ten, nie miał prawda się wydarzyć.

To była epopeja. Gotowy scenariusz dla Hollywood. Zwłaszcza jeśli na historię Vive spojrzymy szerzej. Bo niemądrze jest sprowadzać sport tylko do tego, co na parkiecie.

W 45. minucie bałem się, że to będzie finał nienapisanych historii. A one wszystkie się wypełniły. I ta Mateusza Kusa - prostego chłopaka z Piekar Śląskich, który półtora roku wcześniej o występach w Lidze Mistrzów mógł tylko marzyć. I Krzysztofa Markowskiego, kilka tygodni wcześniej opłakującego porażkę w finale mistrzostw Polski juniorów z Orlen Wisłą Płock.

ZOBACZ WIDEO Servaas: w pewnym momencie modliłem się w loży (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Historia Pawła Paczkowskiego, który dopiero tej wiosny wrócił na dobre do gry po tym, jak kontuzje zabrały mu dwa lata kariery. I Grzegorza Tkaczyka, zwycięskim finałem LM zamykającego karierę. A także tych, którzy latem z Vive odchodzą: Marina Sego, Ivana Cupicia, Denisa Bunticia. Lepszego pożegnania z klubem wyśnić przecież nie można.

Wreszcie była to pointa dla historii Servaasa. Niespełnionego piłkarza nożnego, którego karierę przerwał uraz kolana. Kiedy Holender na początku lat 90. przyjeżdżał do Polski, nie miał nic. Razem z przyjacielem zabrali się za handel używaną odzieżą. Rośli w siłę, po dekadzie byli już potentatem. Wszystko zmieniło się w 2002 roku.

Najpierw w wypadku samochodowym zginął współtwórca firmy, przyjaciel Servaasa. Później hurtownie strawił pożar. Holender mógł się załamać i wrócić do domu. Pomogli ludzie. Partnerzy z biznesu, przyjaciele, pracownicy. Dziś wciąż powtarza, że swoje życie dzieli na dwa etapy: przed i po 2002 roku. Wtedy został też właścicielem Vive Kielce.

Straty w biznesie odrobił błyskawicznie. Teraz w branży recyklingu jest europejskim potentatem. Zbudował także klub. Po szczeblach europejskiej drabiny Vive pięło się spokojnie i konsekwentnie. Na szczyt dotarł dziś.

Historie się dopełniły, ale okręt płynie dalej. Nie minęło kilka minut od podniesienia pucharu, a Servaas zapowiedział dziennikarzom: "Teraz czas na Super Globe, na klubowe mistrzostwo świata".

W każdej bajce są jednak i czarne charaktery. Godne pogardy historie o małości, nienawiści. O kibicach innych klubów, którzy sukcesami Vive nie potrafili się cieszyć. Niezdolnych do pojęcia tego, że kielczanie w Kolonii reprezentowali także ich. Zżerała ich zazdrość. Publicznie wylewali żale. Wiem - nie wszyscy. Wiem - to margines. Wybrzmiały mi jednak wówczas w głowie słowa Servaasa, wypowiedziane kilka tygodni wcześniej.

Zapytałem go, jacy są Polacy. Odpowiedział prosto. A prostymi słowami najłatwiej trafić w sedno. - Są towarzyscy, zdyscyplinowani. Szanują się, pomagają innym. Polska to niesamowity kraj z ogromnymi możliwościami. Ale czasami ten kapitał marnujemy. Przez nienawiść nie potrafimy się dogadać. Często patrzymy na innych z zewnątrz, zazdrościmy. Potrzebujemy więcej jedności na co dzień.

Cieszmy się tą bajką. Wszystko zaczęło się w niej od pożaru.

Kamil Kołsut z Kolonii

Zobacz inne teksty autora -->

Źródło artykułu: