- Wie pan, jeden towarzysz bardzo nie chciał, żebym wystąpił na igrzyskach w Sapporo. Mówił: po co ma jechać, i tak jest bez szans, nie wytrzyma psychicznie - zaczyna swoją opowieść Wojciech Fortuna. 46 lat temu skoczek z Zakopanego wywalczył pierwsze olimpijskie złoto w sportach zimowych.
Zagrał władzy na nosie
To, że w ogóle znalazł się w samolocie do Japonii, zawdzięcza trenerowi Januszowi Forteckiemu i mediom. Prasa naciskała, choć jego ewentualny wyjazd traktowano bardziej jako zbieranie doświadczenia na kolejne imprezy. Interweniował minister sportu i dygnitarze partyjni w końcu się ugięli. Z rezerwowego awansował do olimpijskiej kadry. - Na szczęście byłem w pogotowiu i miałem paszport, bo decyzja zapadła w niedzielę, a w poniedziałek ruszaliśmy do Sapporo - wspomina.
Za jego nominacją przemawiało wszystko. 19-latek wygrał cztery krajowe kwalifikacje. Trenerzy wiedzieli, że jest przygotowany na dalekie loty. Utwierdziły ich w tym treningi na średniej skoczni. Obiekty w Sapporo bardzo odpowiadały Fortunie. Polak zbliżał się do rekordowych wyników, w konkursie zajął wysokie, szóste miejsce. - Uwierzyłem w siebie jeszcze bardziej po testach na dużej skoczni, kiedy nie wypadłem z czołowej piątki i regularnie lądowałem powyżej setnego metra - mówi.
W Polsce te wyniki przeszły bez większego echa, telewizja i radio uznały, że nie warto przeprowadzać bezpośredniej relacji. Tak naprawdę konkurs z zapartym tchem śledziła głównie Japonia. Miejscowy idol Yukio Kasaya - przy 50 tysiącach na trybunach - miał dołożyć drugie złoto.
ZOBACZ WIDEO Apoloniusz Tajner: Kadra skoczków jest silniejsza niż w Soczi
Skok marzeń
Gdy wylądował Fortuna, widownia zamarła, wrzawa zamieniła się w pomruk podziwu. Polak złapał noszenie i oddał skok poza granicę marzeń. 111 metrów, przy niezłych notach jak na asekuracyjne klapnięcie na dwie nogi, dały mu najwyższy wynik w historii dyscypliny. Japończycy oniemieli, szerzej nieznany zawodnik opanował tamtejszą telewizję. Doliczono się, że próbę odtworzyli 85 razy w ciągu doby.
Konkurs przerwano, bo reprezentant Biało-Czerwonym przekroczył punkt krytyczny. Niemcy i Czechosłowacy próbowali ubić interes na skoku Fortuny, ich zawodnicy zawiedli i liczyli na restart zmagań. Na górze czekał jeszcze faworyt Jiri Raska i według czechosłowackiego arbitra groził mu niebezpiecznie daleki lot. Przeważyła opinia japońskiego sędziego. Jego zdaniem, Kasaya, drugi po pierwszej kolejce, powinien uporać się z sensacyjnym Polakiem.
- Przed drugim skokiem nie myślałem o niczym. Czułem po prostu, że jestem dobrze przygotowany - wyjaśnia Fortuna. Tak daleko już nie pofrunął. Zmieniły się warunki, wiało coraz mocniej, a wcześniej obniżono rozbieg. Przy loteryjnych warunkach skoczył 87,5 metra. Niby blisko, ale reszta stawki też borykała się z problemami. Kasaya dostał podmuch, stracił równowagę i cudem uratował się od upadku.
219,9 pkt, zaczęło się nerwowe oczekiwanie. Szwajcar Walter Steiner gorszy o 0,1 pkt, Niemiec Rainer Schmidt o 0,6 pkt. Tego drugiego enerdowscy sędziowie starali się ciągnąć za uszy. - Chcieli, by wpisać mu skok o metr dłuższy. To na szczęście nie było możliwe, pomiar odbywał się elektronicznie. Poza tym, bodajże dwóch sędziów zaprotestowało - podkreśla Fortuna.
Kostium na lewo
Nikt nie zakładał zwycięstwa Fortuny, to nie miało prawa się zdarzyć. Przecież dopiero na miejscu zaczął wyglądać jak profesjonalista, a nie jak ubogi krewny z demoludów. Dobił targu z japońskim zawodnikiem. Dobił targu i dostał nowoczesny kombinezon w zamian za kryształ przywieziony z kraju. - Z kadry tylko ja i Stefan Hula senior, ojciec Stefana, startowaliśmy w profesjonalnym stroju. Potem ten Japończyk miał ponoć problemy - przyznaje.
Ciekawie zrobiło się po zawodach. Orkiestra nie przygotowała się na wariant z polskim hymnem. Ceremonia medalowa opóźniła się o godzinę - tyle zajęło sprowadzenie nut z pobliskiej placówki dyplomatycznej. W końcu Fortuna wysłuchał Mazurka Dąbrowskiego i przez 38 lat był jedynym złotym medalistą zimowych igrzysk. Wszystko z boku obserwował zrozpaczony Kasaya.
Skoczek z Zakopanego nigdy już nie zbliżył się czołowych lokat, w życiu wiodło mu się różnie, ale na stałe zyskał miejsce w historii polskiego sportu. - Jeśli ktoś twierdzi, że tak naprawdę jestem garbaty i po prostu miałem szczęście, to teraz mogę odpowiedzieć, że skoro mówi się o tym przez 46 lat, to jednak dokonałem czegoś wielkiego - kończy mistrz olimpijski.
Zgłaszam po raz kolejny, a informowano mnie ostatnio, ze artykuły są sprawdzane przed wrzuceniem..