Na igrzyskach nie brakowało dramatów. Niektóre do dzisiaj mrożą krew w żyłach

AFP / Christophe Pallot  / Na zdjęciu: narciarstwo alpejskie
AFP / Christophe Pallot / Na zdjęciu: narciarstwo alpejskie

Historia igrzysk pełna jest dramatycznych rozstrzygnięć. Do takich należeć może wielki powrót Hermanna Maiera w Nagano czy konkurs drużynowy skoczków w Salt Lake City. Bohaterami tych wydarzeń są również Polacy.

Nie sposób w jednym miejscu wymienić wszystkich dramatycznych konkursów. Tych w 94-letniej historii zimowych igrzysk olimpijskich były dziesiątki, jeśli nie setki. My przedstawimy pięć, które miały miejsce w ciągu ostatniego dwudziestolecia.

Koszmarny wypadek i wielki powrót

Jednym z bohaterów igrzysk w Nagano w 1998 roku był Hermann Maier. Austriacki narciarz jechał do Japonii jako faworyt rywalizacji. Jego debiut olimpijski nie był jednak zbyt udany. Nie zdołał ukończyć zjazdu do kombinacji, a dzień później miał wypadek, który wstrząsnął światem.

Na trasie zjazdowej Austriak wypadł z zakrętu przy prędkości znacznie przekraczającej 100 km/h, kilkukrotnie przekoziołkował, przebił dwie siatki zabezpieczające i utknął w śniegu. Całe zdarzenie wyglądało koszmarnie, tymczasem Maier wyszedł z opresji właściwie bez szwanku. Trzy dni później powrócił do rywalizacji, co wydawało się wręcz niemożliwe. Co więcej, Maier zdołał wywalczyć jeszcze dwa złote medale w ciągu trzech dni.

Wpadka, która mogła kosztować złoto

Widownia licząca kilkadziesiąt tysięcy widzów, zgromadzona pod dużą skocznią w Hakubie, liczyła na złoto japońskich skoczków, będących w doskonałej formie. Potwierdzili to w konkursach indywidualnych, w których zdobyli łącznie trzy medale - srebro na normalnej, a także złoto i brąz na dużej skoczni.

Zmagania odbywały się w zmiennych warunkach. W trzeciej grupie Japończyków reprezentował Masahiko Harada, który zaliczył już jedną wpadkę w konkursie na skoczni K-90. Harada oddał fatalny skok, osiągając zaledwie 79,5 metra. Po pierwszej serii Japonia, ku rozpaczy kibiców, znajdowała się poza podium. W drugiej serii gospodarze rozpoczęli szaleńczą pogoń za rywalami, zwieńczoną ostatecznie złotym medalem.

ZOBACZ WIDEO Oceniamy medalowe szanse polskich skoczków na IO. "Największe są w drużynówce"

Harada w drugiej serii skoczył aż 137 metrów. Japończycy nie tylko odrobili 13,6 punktu straty do Austrii, oni wręcz zdemolowali rywali, ostatecznie zwyciężając z przewagą 35,6 punktu. Oprócz Harady w składzie znaleźli się Takanobu Okabe, Hiroya Saito i Kazuyoshi Funaki.

Zadecydowały centymetry

Drużynowy konkurs w skokach narciarskich, przeprowadzony w Salt Lake City, okazał się jednym z najbardziej dramatycznych w historii. Rywalizacja trwała do ostatniego skoku. O złoto walczyły reprezentacje Niemiec i Finlandii, zawodzili natomiast Austriacy.

W ostatniej kolejce jako pierwszy swój skok oddawał Janne Ahonen. Fin poszybował na odległość 125,5 metra i wyprowadził swoją reprezentację na prowadzenie. Na górze pozostał już tylko Martin Schmitt i to on miał zadecydować o losach konkursu. Skoczył 123,5 metra i rozpoczęło się oczekiwanie na jego rezultat.

Ostatecznie Niemcy pokonali Finów najmniejszą możliwą różnicą punktów - 0,1. Podium, niespodziewanie, uzupełnili Słoweńcy. Polacy, głównie dzięki Adamowi Małyszowi, ukończyli zmagania na dobrym, szóstym miejscu.

Łut szczęścia Australijczyka

W Salt Lake City doszło również do jednej z największych niespodzianek w historii igrzysk. W finale biegu na 1000 metrów w short tracku znalazł się Australijczyk, Steven Bradbury. Już sam jego awans był niezwykły. W ćwierćfinale był trzeci i wydawało się, że jego przygoda z IO dobiegła końca. Tymczasem zdyskwalifikowano Marca Gagnona i znalazł się w półfinale.

W nim postanowił jechać z tyłu stawki. Taktyka się sprawdziła, bowiem jego rywale zanotowali upadek, a Australijczyk bez problemu ich wyprzedził i znalazł się w finale. Tam również znajdował się na ostatnim miejscu, aż do... ostatniego okrążenia.

Tuż przed samą metą prawie wszyscy zawodnicy się przewrócili. Prawie, bo jadący z tyłu Steven Bradbury nie uczestniczył w kraksie, ze stoickim spokojem minął przeciwników i sensacyjnie zdobył pierwszy złoty medal dla swojego kraju.

4 centymetry do szczęścia

Czasem o wygranej decydują centymetry, ułamki sekund. Tak było w Soczi podczas rywalizacji panczenistów na dystansie 1500 metrów, a bohaterem historii został Zbigniew Bródka.

Polski zawodnik cztery lata wcześniej zajął dopiero 27. miejsce, w Soczi liczył na poprawę tego rezultatu. Bródka osiągnął świetny czas 1:45.00 min. Taki sam wynik osiągnął Koen Verweij, co oznaczało, że o losach złotego medalu zadecydują tysięczne części sekundy.

Okazało się, że Zbigniew Bródka pokonał Holendra różnicą zaledwie 0,003 sekundy, co w przeliczeniu na odległość dało 4 centymetry! Koen Verweij długo nie mógł pogodzić się z porażką. Kilka dni później zrewanżował się, zwyciężając w biegu drużynowym, w którym Polacy zajęli trzecie miejsce.

W piątek, 9 lutego, rozpoczęły się zimowe igrzyska olimpijskie w Pjongczangu. Miejmy nadzieję, że przyniosą one wiele sportowych emocji, które wspominane będą przez kolejne lata.

Komentarze (1)
avatar
taki-ja
11.02.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
DRAMAT jest wtedy kiedy ktoś coś traci a nie udaje mu się osiągnąć cel "rzutem na taśmę" bo wtedy nie jest to dramat tylko SZCZĘŚCIE !!!