Lotnisko Chopina w Warszawie. W wielkiej wygłuszonej hali bez okien z setkami monitorów i ekranów, w której niezależnie od pory dnia jest takie samo światło, pracuje kilkadziesiąt osób. Każda z nich odpowiada za wycinek polskiej przestrzeni powietrznej. Im większy jest w niej ruch, tym więcej potrzeba kontrolerów.
Jan - pływak, który za dwa miesiące będzie reprezentował Polskę na igrzyskach olimpijskich w Tokio - odpowiada za pięć monitorów, w tym jeden radarowy. Widzi na nim zielone kropki - samoloty. Zadanie: pilnować, żeby dwie takie kropki nigdy się ze sobą nie zetknęły.
Żeby dobrze wykonywać taką robotę, trzeba mieć szczególny charakter. A znajduje się taki średnio u dwóch osób na sto.
ZOBACZ WIDEO: DME 2021. Kamila Lićwinko: Naprawdę nic nie jest w stanie wytrącić mnie z równowagi
Kontroler ruchu lotniczego musi: bardzo szybko myśleć, przewidywać możliwe scenariusze na długo, zanim się wydarzą, mieć stalowe nerwy i umieć radzić sobie z ogromną presją. Presją odpowiedzialności za trzy tysiące osób (które są w samolotach) i trzy miliardy dolarów (wartość maszyn i przewożonego nimi towaru) w każdej godzinie swojej pracy.
Refleks, przewidywanie, stalowe nerwy i odporność na presję to także cechy, które trzeba mieć, by wznieść się na najwyższy poziom sportowy. I Janek Kozakiewicz je ma.
Pod wodą są tylko kafelki
Jako 25-latek Kozakiewicz jest jednym z najmłodszych kontrolerów lotów w Polsce. Ma już jednak spore doświadczenie, w końcu pełnoprawnym członkiem zawodu jest od trzech lat. Dobrze wie, że w tej robocie 95 procent czasu to nuda, a tylko 5 to panika, której nie można pozwolić sobą zawładnąć. Teraz jest nuda.
- LOT 537 climbing flight level 230 - odzywa się pilot jednej z maszyn, która właśnie pojawiła się w strefie Jana. Bez zbędnej kurtuazji, przywitań, pozdrowień.
- LOT 537, Warszawa, radar contact - równie konkretnie odpowiada Jan. W ten sposób oznajmia, że widzi samolot w swojej przestrzeni.
- Turn right heading 180 - nakazuje pilotowi lekko zmienić kurs. Ten potwierdza, że przyjął polecenie. Wykonuje je i leci dalej. Nie wie, że przez polską przestrzeń powietrzną właśnie przeprowadzał go mistrz i rekordzista Polski w pływaniu na 50 metrów stylem klasycznym. A już wkrótce - olimpijczyk z Tokio.
Z trzech tysięcy zostało osiem osób
W jaki sposób wyczynowy pływak, najlepszy żabkarz w kraju, trafił do tak trudnego i wymagającego zawodu? - Nigdy nie wiązałem przyszłości z pływaniem - mówi nam. - Ta dyscyplina odciska na tobie silne piętno. Uprawiając ją, na pewno będziesz miał taki moment, że twój rozwój się zatrzyma, wyniki przestaną się poprawiać. Godzinami widzisz tylko przesuwające się pod wodą kafelki, non stop śmierdzisz chlorem, a progresu nie ma. Pieniędzy też nie, bo jeśli nie jesteś półbogiem, jak Michael Phelps albo Adam Peaty, nie utrzymasz z tego rodziny. To wszystko razem sprawia, że przestaje się chcieć - wyznaje Kozakiewicz.
Jemu przestało się chcieć w 2016 roku. Był wtedy w krajowej czołówce, widziano w nim spory potencjał, ale on nie mógł już patrzeć na pływalnię. Chciał spróbować czegoś innego.
Samoloty kochał od dziecka. Marzył, nadal zresztą marzy, o pracy menadżera dużej linii lotniczej. Widząc jakiś nad głową, zazwyczaj wiedział skąd i dokąd leci ta maszyna oraz jaki to typ statku powietrznego.
Kiedy na Facebooku trafił na ogłoszenie o naborze na kurs na kontrolera ruchu lotniczego, pomyślał, że to może być zajęcie dla niego. Wysłał zgłoszenie, przeszedł pierwszy etap rekrutacji. Wtedy wydawało mu się, że jest w domu. Ale tych etapów było jeszcze sześć. Kandydatów, którzy się zgłosili, trzy tysiące. Testy niezwykłe dokładne: czy potrafisz pracować pod presją czasu, czy podejmujesz decyzje szybko i trafnie, czy umiesz naprawić złe decyzje, czy radzisz sobie z prowokacjami.
Kolejni chętni odpadali, a Kozakiewicz zdawał testy. W końcu dostał się na kurs jako jedna z 25 osób. To jednak jeszcze nie oznaczało, że zostanie kontrolerem. W czasie dwuletniego kursu czekały na niego kolejne "pułapki", w które prędzej lub później wpadło dwóch na trzech przyjętych.
- Zanim przyjmą cię do tej pracy, 400 razy sprawdzają, czy w kryzysowej sytuacji nie spanikujesz albo cię nie zamrozi. Najpierw w symulatorze, a pod koniec kursu już w prawdziwym ruchu lotniczym, choć pod nadzorem doświadczonego kontrolera, gotowego w każdej chwili przejąć kierownicę - opowiada. I dodaje, że trzeba się także wykazać lotnością: co zrobisz, jak nie zrozumiesz chińskiego albo rosyjskiego pilota? Albo jak nie zauważysz "konfliktu", czyli dwóch samolotów na kursie kolizyjnym, minimum pięć minut przed potencjalnym zderzeniem.
- Nie ma takich, którzy zauważają wszystkie na czas. I dlatego bardzo ważna jest twoja reakcja na błąd. My to nazywamy "fuck-up recovery". Jak zauważysz, że zawaliłeś, nie możesz spanikować. Musisz błyskawicznie się otrząsnąć, by naprawić błąd - opowiada Kozakiewicz. - To jest właśnie te pięć procent paniki. Adrenaliny masz wtedy po uszy, w skali od 1 do 10 jakieś 12.
Puzzle z prędkością 800 km/h
Od kiedy Jan jest pełnoprawnym kontrolerem, statystycznie odpowiada w ciągu godziny za trzy tysiące osób i trzy miliardy dolarów. Jeden jego dyżur trwa siedem i pół godziny. Na stanowisku może przebywać maksymalnie dwie. Potem godzina przerwy, dwie godziny pracy, znowu godzina przerwy i jeszcze półtorej godziny przed monitorami.
Najtrudniej jest latem, kiedy ruch lotniczy jest największy, a do tego trwa sezon burzowy. - Samolot nie może wlecieć w burzę, zwykle każdy omija ją w inną stronę. To jak puzzle, które ci uciekają, a ty musisz układać je z powrotem, tylko że każdy z nich leci 800 km/h, a jak jeden wpadnie na drugi, będzie tragedia - opowiada. - A jeszcze w trakcie tego układania każdy z puzzli coś od ciebie chce. Kończąc taki dyżur czujesz się, jakbyś przebiegł maraton. Taka robota wypala. Ale i uzależnia, bo wiesz, że robisz coś bardzo ważnego, potrzebnego. Trudno ją rzucić.
Również dlatego, że praca w kontroli lotów to niezłe pieniądze. Kilka lat temu za mistrzostwo Polski juniorów w pływaniu Kozakiewicz dostał cztery razy po 250 złotych. Za pięć godzin treningów dziennie przez sześć dni w tygodniu. A jako kontroler? Przed pandemią zarabiał tyle, że mógł żyć pełnią życia. Zrobił sobie kilka wypraw po Europie, zjeździł Stany Zjednoczone, był na dwunastu koncertach ukochanej grupy The Rolling Stones.
Poza pracą, koncertami i podróżami Kozakiewicz studiuje w Szkole Głównej Handlowej w trybie dziennym, udziela się we wspierającej go Fundacji Phoenix, która pokazuje dzieciakom, jak fajnie jest być sportowcem, oraz występuje w grupie teatralnej BCA Flash. - Bawimy się w improwizację komediową. Zwykle bierzemy słowo od publiczności i budujemy z niego cały spektakl - mówi.
Kozakiewicz ma gest
Mimo to Jan nie był w stanie wyrzucić z głowy pływania. Myślał, że skończył z nim na dobre, ale po trzech latach przestał patrzeć na basen z obrzydzeniem. Zaczął za nim tęsknić. - Zrozumiałem, że woda dawała mi spokój. Że płynąc pod taflą, odcinałem się od wszystkich życiowych stresów, trudnych przeżyć. Coś mnie do tego spokoju ciągnęło. I postanowiłem wrócić - tłumaczy.
Najpierw wrócił w 2019 roku. Na krótko. W grudniu zdobył złoty medal mistrzostw Polski, ale kiedy zaczęła się pandemia, znowu przestał pływać. Drugi powrót to jesień 2020. Przed akademickimi mistrzostwami Polski trenował w basenie ledwie trzy razy, a w zawodach miał drugi najlepszy wynik w kraju. I wtedy pomyślał, że może warto powalczyć o Tokio.
W kwietniu na mistrzostwach Polski w Lublinie jednego dnia dwukrotnie poprawił rekord kraju na 50 metrów stylem klasycznym, który wcześniej przez osiem lat należał do Dawida Szulicha. Kilka tygodni później na mistrzostwach Europy w Budapeszcie ustanowił kolejny rekord, a w finale konkurencji zajął bardzo dobre czwarte miejsce. Jego 26,82 to 9. czas w historii europejskiego pływania i 15. czas w historii światowego pływania. Nieźle jak na pływaka, który dopiero co wrócił.
- Jasne, w basenie też odczuwam presję, ale wiem, że w przeciwieństwie do kontroli lotów, pływanie nie jest sprawą życia i śmierci. Mam się nim przede wszystkim dobrze bawić - wyznaje.
Misja Tokio, którą pół roku temu rozpoczął, jest już wypełniona. Jeden zrealizowany cel oznacza dla 25-letniego legionisty trzy kolejne. W Japonii popłynie indywidualnie na 100 metrów stylem klasycznym, w sztafecie 4x100 metrów stylem zmiennym oraz w sztafecie mieszanej 4x100 metrów. I każdą z tych konkurencji chce skończyć z rekordem Polski.
Jeśli uda mu się chociaż w jednym z występów, możemy być pewni, że na olimpijskiej pływalni w Tokio zobaczymy nowy "gest Kozakiewicza". - Jak wygrywam albo biję rekord, zawsze wchodzę na słupek i głośno się cieszę. Jeśli w Japonii mi się uda, na pewno to zrobię - zapowiada.
Czytaj także:
Natalia Partyka - chciałam być jak siostra
Justyna Święty - charakter rodzi się w głowie