Najpierw uciekała z Białorusi, potem z Ukrainy. "Nie chcemy przywilejów, chcemy móc w Polsce żyć i pracować"

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Aleksandra Hierasimienia
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Aleksandra Hierasimienia

Aleksandra Hierasimienia, wybitna białoruska pływaczka, trzykrotna medalistka olimpijska, najpierw musiała uciekać przed reżimem Łukaszenki, potem przed wojną w Ukrainie. Teraz jest w Polsce, ale na takie ułatwienia, jak Ukraińcy, nie może liczyć.

W tym artykule dowiesz się o:

W chłodny marcowy dzień na Placu Konstytucji w Warszawie zbiera się coraz większy tłum. W Białoruskim Hubie Młodzieżowym trwają ostatnie przygotowania do obchodów Dnia Wolności. Najpierw będzie wiec z przemówieniami przeciwników reżimu Aleksandra Łukaszenki, m.in. Swietłany Cichanouskiej. A potem marsz ulicami stolicy pod rosyjską ambasadę. Tak Białorusini będą obchodzić swoje narodowe święto niepodległości o ponad stuletniej tradycji. Święto, którego "Baćka" Łukaszenka nie uznaje.

Sasza przed drzwiami hubu pojawia się nagle, wyciąga na przywitanie smukłą dłoń. - Nie mamy dużo czasu, bo niedługo zaczyna się wiec. A ja będę na nim przemawiać - mówi i zaprasza do środka.

Wysoka i smukła, nie wygląda na pływaczkę-sprinterkę. Te zwykle są mocniej zbudowane, szersze w barkach. Młoda twarz, łagodny uśmiech i duże, pogodne oczy są mylące. Oceniając po nich, nie sposób pomyśleć, że oto przed nami osoba z takim ogromem doświadczeń, że można by nim obdzielić kilka twarzy pełnych głębokich zmarszczek.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: niespodziewana scena na treningu Nadala. Co za gest!

Przeciw reżimowi

Najpierw doświadczeń pięknych: mistrzostwo Europy, świata, rekordy kraju, trzy starty na igrzyskach olimpijskich. W 2012 roku w Londynie dwa srebrne medale, cztery lata później w Rio de Janeiro jeden brązowy.

Potem trudnych, ale za to takich, z których można być dumnym. Kiedy sierpniu 2020 roku Łukaszenka fałszuje wybory prezydenckie, Sasza nie zamierza milczeć. Bierze udział w protestach, tydzień w tydzień maszeruje ulicami Mińska razem z 200-300 tysiącami odważnych Białorusinów.

Przystępuje do Wolnego Związku Sportowców Białorusi. Podpisuje list otwarty do władz, w którym kilkuset czołowych białoruskich sportowców domaga się zaprzestania stosowania przemocy, uwolnienia więźniów politycznych i uznania wyborów za nieważne.

Zagrożenie dla Białorusi

Za odwagę i sprzeciw wobec złu płaci doświadczeniami, których chciałaby nigdy nie mieć. Reżim mści się na niej, niszcząc jej szkołę pływania. Sasza traci ją z dnia na dzień, gdy za sprawą władz dostaje odmowę podpisania umowy najmu i zostaje wyrzucona z basenu, na którym prowadziła zajęcia.

Ponieważ działa na rzecz odebrania Białorusi mistrzostw świata w hokeju na lodzie i w pięcioboju nowoczesnym, zostaje uznana przez władze za zagrożenie dla kraju. W obawie przed represjami wyjeżdża za granicę. Jest pewna, że gdyby tego nie zrobiła, trafiłaby do więzienia. I to nie na dwa tygodnie, jak koszykarka Jelena Leuczanka. Groziło jej do dziesięciu lat pozbawienia wolności.

Kijów - nowy dom

Sasza najpierw zatrzymuje się na Litwie, potem jedzie na Ukrainę. Przez krótki czas mieszka w Winnicy. W styczniu 2021 roku przenosi się do Kijowa. Znajduje mieszkanie w dzielnicy Obołoń i razem z mężem Jauhenem, również pływakiem, mistrzem Europy na 50 metrów delfinem z 2014 roku, mamą i dwuletnią wtedy córeczką Sofią stara się żyć normalnie. Cały czas wspiera opozycję, działa w Białoruskiej Fundacji Solidarności Sportowej, której jest prezeską.

Jej normalne życie na uchodźstwie trwa trochę ponad rok. Do 24 lutego 2022 roku, gdy wcześnie rano budzi ją Jauhen i mówi, że zaczęła się wojna.

Medale olimpijskie Aleksandry Hierasimieniej
Medale olimpijskie Aleksandry Hierasimieniej

Najpierw panika, potem plan

Pierwszą reakcją Saszy na tę wiadomość była panika. Na szczęście trwała krótko, gdy opanowała nerwy, z Jauhenem zaczęła planować kolejne kroki. Zrobili zapasy, zatankowali auto, wymienili pieniądze. Na wszelki wypadek spakowali walizki, ale tylko na kilka dni. Myśleli, że pojadą do zachodniej Ukrainy, gdzieś w Karpaty, a jak już się uspokoi, wrócą. Ale nie chcieli wyjeżdżać.

Kiedy jednak Rosjanie podeszli pod Kijów, zrozumieli, że trzeba opuścić miasto. 25 lutego wsiedli we czwórkę do samochodu i ruszyli w drogę. Pojechali do autostrady Kijów-Warszawa. Trasa przebiegała blisko walk, ale sądzili, że tak będzie szybciej.

To tylko burza, dziecko

Okazało się jednak, że i na trasie jest potężny korek. Niektórzy próbowali go objechać i wyjeżdżali na przeciwległy pas ruchu. Dochodziło przez to do wypadków, czołowych zderzeń. A po każdym z nich zator robił się jeszcze większy. Jeszcze bardziej powiększały go te auta, w których zabrakło paliwa. W Kijowie i w okolicach praktycznie nie dało się wtedy zatankować, a jeśli znalazła się stacja, która jakimś cudem działała, była do niej długa kolejka.

Kiedy przejeżdżali obok lotniska Hostomel, kilkaset metrów od nich wybuchały pociski. Sofia zapytała, co to za huk. Sasza nie wiedziała, co jej odpowiedzieć. Dobrze, że jej mama wiedziała. Skłamała, że to burza. Trzylatka uwierzyła.

33 godziny

Po raz pierwszy zatrzymali się 100 kilometrów od Kijowa. Na stacji zatankowali auto do pełna. Nie wiedzieli, kiedy będzie następna okazja. Minęli dużo blockpostów, od czasu do czasu stawali w korkach, ale większa część drogi była spokojna.

Większa, ale nie cała. Kiedy zbliżali się do granicy, zwariowała nawigacja. Pokierowała ich w las, na drogę pełną kałuż i błota. Z jednej z takich kałuż ledwo wyjechali. Po powrocie na autostradę złapali gumę. W środku nocy, w ciemnościach, zmieniali koło.

Dotarcie do granicy zajęło im 12 godzin. Ale do końca podróży było jeszcze daleko. Sznur aut przed przejściem Jahodyn-Dorohusk ciągnął się na kilka kilometrów. Ludzie czekali na odprawę celną po dwie, trzy doby. Nie mogli się umyć, ani normalnie zjeść, było im zimno. Byli bardzo nerwowi, agresywni. Zwłaszcza, kiedy ktoś próbował wyprzedzać, zdobyć lepsze miejsce w kolejce. Uczciwie czekający na swoją kolej, robili barykady, żeby zatrzymać tych, którzy uważali, że im bardziej się spieszy.

W kolejce na granicy czekali 33 godziny. Potem jeszcze półtorej godziny spędzili w strefie neutralnej. Dopiero tam z Saszy trochę zeszła adrenalina i była w stanie się przespać. O ukraińskich i polskich celnikach nie powie złego słowa. Widziała, że pracowali bez wytchnienia i odprawiali ludzi najszybciej, jak mogli.

Odporna na stres

Kiedy Sasza, Jauhen, Sofia i mama Saszy znaleźli się po polskiej stronie, wiedzieli, że najgorsze już za nimi. Z Dorohuska pojechali do Warszawy. Tam spotkali się ze znajomymi, którzy pomogli im znaleźć mieszkanie. Zatrzymali się w Markach.

Sasza uważa, że w najtrudniejszej podróży w jej życiu pomogło jej to, czego nauczyła się w zawodowym sporcie.

- Każde międzynarodowe zawody to był duży stres. Za każdym razem musiałam sobie z nim poradzić. Stałam się odporna na stres. Nauczyłam się nie rozluźniać, dopóki nie osiągnę swojego celu. Teraz moim celem było przekroczenie granicy i zapewnienie bezpieczeństwa mojej rodzinie. Nie czułam strachu, myślałam tylko o tym, co muszę zrobić. Adrenalina pomagała mi nie stracić sił, nie załamać się i dobrze oceniać sytuację.

W drodze z Kijowa do Warszawy Sasza przez trzy dni prawie nie spała. Przez cztery kolejne dni na raty odsypiała. Nie pamięta, jak te dni wyglądały.

Białorusini też są uchodźcami

Dziś Sasza musi już iść, zaraz zaczyna się wiec. Na Placu Konstytucji zbiera się kilka tysięcy Białorusinów i Ukraińców. Powiewają biało-czerwono-białe flagi wolnej Białorusi i żółto-niebieskie, ukraińskie. Poza Hierasimienią przemawia m.in. Swietłana Cichanouska, jedyna rywalka Łukaszenki w wyborach sprzed półtora roku.

Zgromadzeni co chwila wznoszą okrzyki "Żywie Biełaruś", "Sława Ukraini" i "Żywiem, możem, pieremożem" - "żyjemy, możemy, zwyciężymy".

Trochę na uboczu stoi młoda dziewczyna, trzyma transparent z napisem "Białorusini też są uchodźcami". W języku polskim, bo to transparent skierowany do Polaków.
W marcu polskie władze w ekspresowym tempie wydały specustawę o uchodźcach, dzięki której obywatele Ukrainy, którzy przekroczyli granicę po wybuchu wojny, mogą legalnie przebywać w Polsce przez 18 miesięcy, otrzymać numer PESEL, wystąpić o 500 plus i pakiet świadczeń socjalnych. Będą też mieli ułatwienia w dostępie do zawodów, które wykonywali na Ukrainie.

Białorusinów, którzy mieszkali w Ukrainie, a po 24 lutym przyjechali do Polski, ustawa nie dotyczy. Liczbę takich osób jak Sasza białoruska diaspora szacuje na kilka, kilkanaście tysięcy osób. Często są to osoby zmuszone po raz drugi w ciągu kilku ostatnich lat opuścić swoje domy. Najpierw uciekali przed reżimem Łukaszenki, potem przed wojną. Do tego zdarza się, że Polacy nie widzą w nich dysydentów, politycznych uchodźców, a obywateli kraju sprzymierzonego z Putinem. I są do nich nieprzychylnie nastawieni.

Nie jesteśmy ludźmi Łukaszenki!

Właśnie o tym rozmawiamy z Saszą, gdy kilka dni po pierwszym spotkaniu widzimy się z nią po raz drugi. - Dziś nigdzie mi się nie spieszy - mówi, pijąc kawę w małej cukierni przy Parku Bródnowskim. - Pogoda dziś piękna, w parku jest ładnie, Sofia może się wybiegać - dodaje z uśmiechem.

Po chwili jej twarz pochmurnieje. - Ukraińcy są przyjmowani w Polsce z otwartymi ramionami. Znajduje się dla nich mieszkania, umożliwia legalizację pobytu, podjęcie pracy. My nie możemy na to liczyć. Nie wiemy, jaki jest status tych Białorusinów, którzy przyjechali z Ukrainy. Nie wiemy, czy będziemy mogli tu mieszkać i pracować. Ja, chwała Bogu, mam wizę, bo tuż przed wybuchem wojny byłam w Polsce w delegacji. Jednak wielu moich rodaków, którzy przyjechali z Ukrainy, jest tutaj bez wizy, bez karty pobytu, bez niczego.

- Wojna pogorszyła też sytuację tych Białorusinów, którzy byli w Polsce wcześniej. Ludzie zgłaszają naszej fundacji przypadki dyskryminacji, jakiej tu doświadczyli. Mówią, że nie chcą ich obsłużyć, wyrzucają z autobusów, z mieszkań. Ja sama też mam problemy z wynajmem.

- Cierpią też białoruscy sportowcy, którym uniemożliwia się starty w Polsce tylko ze względu na ich narodowość. I nie tylko w Polsce. Międzynarodowy Komitet Olimpijski zalecił, aby organizatorzy zawodów międzynarodowych nie zezwalali na udział w nich zarówno Rosjanom, jak i Białorusinom. To złe, niesprawiedliwe. Nie wszyscy jesteśmy sportowcami Łukaszenki. Większość z nas nie jest.

- Bardzo byśmy chcieli mieć możliwość legalizacji pobytu w Polsce. Nie chcemy przywilejów, pieniędzy na dzieci, świadczeń socjalnych. Prosimy tylko, żebyśmy mogli tu mieszkać i pracować. I żebyście wy, Polacy, nie identyfikowali nas z Łukaszenką, z sojusznikiem Rosji. Jesteśmy przyjaciółmi Polski i Ukrainy. Tej drugiej pomagamy, jak możemy. Tak jak wy zbieramy dla niej pomoc humanitarną, nasze ochotnicze oddziały walczą razem z ukraińskim wojskiem. Reprezentujemy wolną Białoruś. Kraj, którego na razie nie ma. Ale będzie.

Czytaj także:
Przyjął 21 Ukrainek. Mówi, ile kosztuje ich miesięczne utrzymanie
Nie żyje Dmitrij Sokoł. "Stracił za dużo krwi"