Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Dlaczego nigdy nie było pana w setce Forbesa?
Rafał Sonik, dziewięciokrotny triumfator PŚ, zwycięzca Rajdu Dakar na quadzie: Bo nigdy nie było to moją ambicją. Nie można ścigać się jednocześnie w kilku dyscyplinach na najwyższym poziomie. Od początku wiedziałem, że to nie zadziała. Jako 30-latek musiałem podjąć decyzję, czy chcę być czołowym polskim przedsiębiorcą, czy może jednak bardziej kręci mnie perspektywa bycia mistrzem świata w rajdach terenowych na quadach. Świadomie zdecydowałem, że cenniejsze jest dla mnie to drugie.
Dlaczego?
Zdałem sobie sprawę, że bycie trzecim, piątym, czy dziesiątym najbogatszym Polakiem nie uszczęśliwia, a bycie mistrzem świata w jednej z najtrudniejszych dyscyplin sportowych na świecie już tak. Do dzisiaj wspominam choćby swoje zwycięstwo w rajdzie Brazylii, gdzie w 10 dni przejechaliśmy ponad sześć tysięcy kilometrów. Satysfakcji z pokonania czołowych zawodników z całego świata na piekielnie trudnej trasie, w mojej ocenie, w ogóle nie da się porównać ze zrobieniem choćby najlepszego biznesu świata. Doświadczyłem satysfakcji w biznesie, ale szybko zorientowałem się, że to właśnie sport dopełni moje poczucie spełnienia.
Żałował pan kiedyś tej decyzji?
Nigdy. Mistrzostwa zdobytego w sporcie już nigdy nikt ci nie zabierze. W Polsce nawet najlepsi przedsiębiorcy są gdzieś w środku stawki w Europie, nikt z nich nie ma szans, by być najlepszym na świecie. Ja dziewięciokrotnie wygrałem Puchar Świata.
ZOBACZ WIDEO: Zobacz obrady kapituły plebiscytu Herosi WP! Jóźwik, Małysz, Świderski i Korzeniowski wybrali nominowanych
Wciąż jednak może pan się pochwalić także sukcesami biznesowymi. Jak to się stało, że uczestniczył pan w wejściu restauracji McDonald’s na polski rynek?
Przedstawiciele McDonald’s w 1991 roku przyjechali do Jerzego Staraka, który był właśnie w trakcie zakładania na rogu ulicy Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej własnej restauracji szybkiej obsługi. Zaproponowali mu spółkę przy zakładaniu tej i kolejnych restauracji pod szyldem zachodniej marki. Jurek zadzwonił wtedy do mnie, bo jako 25-latek miałem już w Krakowie dom towarowy w doskonałej lokalizacji i zatrudniałem tam ponad 400 osób. Układ był uczciwy, bo mieliśmy zainwestować w ten biznes 10 mln dolarów, a w zamian otrzymywać procent od obrotu. Już następnego dnia przyjechałem do Warszawy i tak podjęliśmy się tej współpracy.
Jakim cudem w wieku 25 lat posiadał pan aż pięć milionów dolarów?
Wspólnie z Jurkiem Starakiem mieliśmy trzy miliony dolarów, bo prowadziliśmy już inne swoje biznesy. Resztę pożyczyliśmy z banku. W ten sposób wybudowaliśmy kilka kolejnych restauracji, a dużą satysfakcją jest to, że - poza jedną - wszystkie przetrwały do dziś. Obecnie mamy sześć, czy siedem restauracji, a nasze umowy są ważne jeszcze przez co najmniej kilkadziesiąt lat. Pod względem trwałości biznesu, to był strzał życia.
Chwilę później brał pan udział w wejściu na polski rynek paliwowego giganta, czyli BP. W tym przypadku również pomogło wam szczęście?
Gdy otworzyliśmy pierwsze restauracje McDonald’s zaczęliśmy zastanawiać się, co zrobić, by spożytkować ten sukces. Poszliśmy podobnym tropem i szukaliśmy partnera do biznesu o jeszcze większej skali. Poszukiwanie odpowiedniej spółki zajęło nam dwa lata, aż w końcu trafiliśmy na British Petroleum. Oni wracali do rentowności po krótkim kryzysie. Przez rok robiliśmy badania rynku i już wtedy wiedzieliśmy, że to będzie znakomity biznes. W Boże Ciało w 1994 roku gościliśmy u siebie delegację BP, podzieliliśmy się udziałami 50 na 50, a poza tym dogadaliśmy się, że zaatakujemy pozycję numer jeden wśród zagranicznych koncernów na polskim rynku.
Udało się?
W 2001 roku mieliśmy w Polsce prawie 170 stacji i byliśmy zagranicznym liderem. Zaczynaliśmy od jednego biura, a dosłownie siedem lat później zatrudnialiśmy ponad trzy tysiące osób i robiliśmy ponad miliard dolarów sprzedaży na stacjach w Polsce. Miałem z tego powodu dużą satysfakcję. Mogę nawet powiedzieć, że to była nawet namiastka mistrzostwa świata.
To pana największy sukces biznesowy w życiu?
Pod względem skali to bez wątpienia mój największy projekt. Żaden z pozostałych biznesów nie ma obecnie miliarda euro sprzedaży. Dużą satysfakcję sprawiają mi jednak projekty restrukturyzacyjne w branży deweloperskiej. Pogrążoną w bankructwie hutę w Dąbrowie Górniczej zamieniliśmy w prężnie działającą Centrum Handlowe "Pogoria". Podobnie w Bielsku-Białej przejęliśmy dawną fabrykę tkanin wełnianych "Welux". Kupiliśmy ten zakład, spłaciliśmy wszystkie długi firmy, a na jej miejscu wybudowaliśmy Centrum Handlowe Gemini Park. W Tarnowie za 100 mln euro dokonaliśmy podobnej inwestycji, a dziś tamtejsza galeria jest miejscem pracy dla około 1,5 tysiąca ludzi, obsługując nawet 115-120 tysięcy ludzi tygodniowo. Zrobiliśmy to w miejscu nieudanej inwestycji osiedla mieszkaniowego. Cieszę się, że udaje nam się zmieniać Polskę.
Sam niedawno opowiadał pan historię o tym, jak podczas jednego z rajdów był pan bliski śmierci, gdy zza zakrętu jechał na pana rozpędzony samochód kierowany przez Sebastiana Loeba. Nie ma pan czasem myśli, że osiągnął pan już na tyle dużo, że teraz w pana życiu powinien być już tylko czas na relaks i odpoczynek?
Tu mnie pan trafił.
Czy to znaczy, że pojawiają się w pana głowie myśli, że może warto byłoby zadowolić się tym, co ma pan teraz, zwolnić i przestać ryzykować życiem?
Nie. Wzorem determinacji jest dla mnie mój tata. On zawsze szukał mocniejszych przeciwników, a i tak na koniec ich zajeżdżał. Nawet gdy brał sobie do tenisowych rozgrywek rywali o 30 lat młodszych, to mógł przegrać pierwsze dwa, trzy mecze, ale po czterech godzinach prawie zawsze wychodził zwycięsko. Miał niesamowitą wytrzymałość, ja a odziedziczyłem po nim te geny. Napędza mnie myśl, że jako człowiek w wieku 56 lat wciąż mogę myśleć o mistrzostwie świata. Zrobiłem sobie przerwę od rajdów, bo chciałem skupić się na wychowaniu syna. On powoli dorasta i jeśli będzie pewny, że może mnie nie być w domu przez dłuższy czas, to pewnie wrócę do ścigania.
- Ja już jestem pewny - przerywa wywiad przysłuchujący się rozmowie ośmiolatek.
No właśnie. Mam ochotę wrócić, bo moja statystyka medali Pucharu Świata, to obecnie dziewięć złotych medali, cztery srebrne i jeden brązowy. Mam taką samą statystykę zwycięstw, jak dwie inne legendy motosportów, czyli Sebastian Loeb i Valentino Rossi. Zawalczyłbym chętnie o dziesiąty triumf, a potem także o jedenasty. Od dwóch lat Rajd Dakar jest zaliczany do klasyfikacji generalnej PŚ, a przez to już nie trzeba wygrywać większości rajdów, a bardziej liczy się utrzymanie stabilnej formy przez cały rok. To moja szansa.
Ciągle mówi pan o przełamywaniu kolejnych barier i nowych celach. Ma pan w życiu jakiś cel, po którym uzna pan, że jest już syty i może odejść na emeryturę?
Jestem usatysfakcjonowany swoim życiem i spełniony jako człowiek. Chciałbym jednak wygrać jedenaście Pucharów Świata i wtedy uznam, że zrobiłem już w sporcie wszystko co chciałem.
Potem całą energię przerzuci pan już tylko na biznes, czy jednak zacznie pan wypoczywać?
Tak jak już wcześniej mówiłem, nie interesuje mnie osiągnięcie pierwszej setki w rankingu Forbesa. Gdy skończę karierę, przesiądę się na mavericka i będę szkolił ludzi. W ramach specjalnego projektu nauczyłem już bezpiecznej jazdy ponad 80 kobiet i miałem z tego niesamowitą satysfakcję. Dziś te kobiety wracają do mnie z informacjami, że gdy na drodze robią się trudne warunki, to one przejmują kierownicę. Wyobrażam sobie, że szkolenie ludzi w bezpieczniejszej jeździe może być moim kolejnym życiowym wyzwaniem. Emeryturę postrzegam bardziej jako przesunięcie się do roli mentora i przekazywanie swoich doświadczeń młodszym.
Ma pan jeszcze jakieś niezrealizowane marzenia?
Najważniejszym moim marzeniem jest to, by mój syn miał powód powiedzieć za parę lat, że ma najfajniejszego tatę na świecie. Gniewko i ludzie z jego pokolenia będą musieli sobie radzić z wieloma wyzwaniami, jak choćby z ekspansją sztucznej inteligencji, ociepleniem klimatu. Chciałbym, żeby mój syn uznał kiedyś, że dobrze przygotowałem go do dorosłego życia. Moimi priorytetem jest wychowanie go na dobrego, mądrego, empatycznego i zaradnego człowieka. To jednak nie koniec.
Co jeszcze?
Żeby rodzina, którą wspólnie tworzymy była dla każdego z nas najlepszym możliwym życiowym wyborem. Żeby każdy z nas podsumowując życie, uznał, że gdyby miał podejmować kluczowe decyzje jeszcze raz, to dokonałby podobnych wyborów. Trzecim marzeniem jest to, by moje życie było przydatne dla innych. Nienawidzę wsobności pojmowanej jako dogadzanie sobie. Nauczył mnie tego mój dziadek, który jako dyrektor zakładów mięsnych tradycyjnie rozdawał cały swój deputat na mięso innym ludziom. To było dla niego oczywiste, że swój przywilej powinien wykorzystać do dzielenia się z innymi.
Czy w życiu jest pana coś w stanie złamać? Pamiętam jak w 2018 roku, przez ponad 300 kilometrów, jechał pan w Rajdzie Dakar ze złamaną nogą.
Zrobiłem to z wściekłości. To był absurd, bo z powodów finansowych organizatorzy puścili na trasę najsłabsze samochody i ciężarówki przed motocyklami i quadami. To wyglądało jak sabotaż wielkiej imprezy. Pod jedną wydmę w tym samym momencie podjeżdżało kilka, a nawet kilkanaście różnych pojazdów. Do dzisiaj cisną mi się na usta przekleństwa, gdy o tym pomyślę.
Jaki to ma związek z tym, że rywalizował pan prawie przez cały etap z poważnie złamaną nogą?
Ja wtedy byłem tak zdenerwowany, że nie dopuszczałem do siebie myśli, że doszło do złamania nogi. Przecież nawet nie spadłem z quada. Wypadek przydarzył się w absurdalnych okolicznościach, bo wpadłem do dziur pozostawionych w piasku przez ciężarówkę, która kilkanaście minut wcześniej się tam zakopała. Przeciążenie było tak duże, że głowa kości udowej uderzyła o głowę kości piszczelowej i strzałkowej, przepoławiając je. Dowiedziałem się tego dopiero w ambulatorium za metą.
W czasie rywalizacji nie czuł pan bólu?
Walczyłem o zwycięstwo w Rajdzie Dakar i tylko to się liczyło. Mogłem się domyślić, że stało się coś poważnego, bo nie mogłem w ogóle obciążyć tej nogi, a to sugerowało, że jednak kość uległa złamaniu. Gdy lekarka zobaczyła moje zdjęcie rentgenowskie, to spytała mnie, czy zwariowałem. Twierdziła, że ryzykowałem życiem, bo krawędzi złamanej kości były ostre jak żyletki i w każdej chwili mogły przebić mi żyły albo tętnice. Wykrwawiłbym się tam i nawet nikt, by o tym nie wiedział. W trakcie etapu byłem jednak zbyt wściekły na decyzję organizatorów, by pomyśleć racjonalnie o swoim zdrowiu. Jestem jednak dumny, że już rok później wygrałem kolejny Puchar Świata.
Został pan nominowany przez kapitułę Plebiscytu WP Herosi w kategorii heros. Czyje się pan herosem?
Jest to dla mnie gigantyczne wyróżnienie. Będący w kapitule Robert Korzeniowski był moim sportowym idolem, a przez wiele lat ceniłem go szczególnie za to, że potrafił osiągać niebywałe wyniki, będąc dla siebie trenerem, menedżerem, kierowcą i całym sztabem. Wrażenie robi także lista pozostałych nominowanych, jak choćby Robert Kubica. Jeszcze kilka lat temu nie był moim bohaterem, bo miałem żal, że nie był skoncentrowany na Formule 1 i ryzykował zdrowie w rajdach. Dzisiaj bardzo go cenię, bo choć dostał niewyobrażalny cios, to był w stanie się podnieść i wrócić na najwyższy poziom. Dokonał czego, co w teorii wydawało się niewykonalne. To wielki sportowiec i czapki z głów przed nim.
Co jest dla pana największą motywacją?
Rozwijam właśnie Wielką Wyprawę Maluchów, czyli projekt, który docelowo ma stać się motoryzacyjnym WOŚP. Podczas pierwszej edycji zebraliśmy 2,1 miliona złotych na pomoc dzieciom, które ucierpiały w wypadkach drogowych. W akcję, czyli wyprawę 35 maluchów do Monte Carlo zaangażowało się już bardzo wielu znanych ludzi. Chcemy nie tylko zbierać pieniądze, ale także edukować o bezpieczeństwie na drogach. W przeciągu ostatnich dziesięciu lat 730 dzieci straciło życie, a 27,6 tys. odniosło obrażenia w wyniku wypadków komunikacyjnych.
Podobnych akcji charytatywnych prowadzi pan co najmniej kilka. Skąd to się u pana wzięło?
Mój najdłuższy projekt, czyli Siemacha powstał w 1991 roku i zrodził się w głowach trzech misjonarzy, do którego zdecydowałem się dołączyć. Przez ponad 30 lat udało się pomóc kilkudziesięciu tysiącom dzieci. Na organizację duchowych spotkań na Kasprowym Wierchu wpadłem sam, bo chciałem godnie pożegnać remontowaną kolejkę. Zrodził się z tego specyficzny rodzaj kościoła przemyśleń, natchnienia. Jesteśmy otwarci na każdego, a naszym spoiwem jest empatia, życzliwość. W 2011 roku idąc z kilkoma osobami na wycieczkę w Tatry, zorientowałem się, że nasze piękne góry są niesamowicie zaśmiecone.
Od razu postanowił pan działać?
Stwierdziłem, że to nie jest na tyle rozległe pasmo górskie, by nie dało się tego posprzątać. Mowa przecież o 400 kilometrach szlaków. Zaczęliśmy działać i efekty są zdumiewające. Nie tylko sprzątamy, ale także edukujemy, a teraz widzimy, że z roku na rok śmieci w Tatrach jest coraz mniej. Dzięki temu mogliśmy wziąć się za plaże Bałtyku, które często przypominają śmietniska. Miarą naszego sukcesu jest to, że dostrzegają nas globalne marki, które chętnie do nas dołączają. Mam to szczęście, że spotykam na swojej drodze ludzi, którzy inspirują i dają się inspirować, dlatego też nigdy nie działam w pojedynkę. W większości inicjatyw jestem liderem, ale za mną stoi zawsze kilkadziesiąt osób.
Ma pan 58 lat. Jak pan to robi, że ciągle się panu chce więcej i więcej?
Wychodzę z założenia, że najważniejsze jest nie to, co posiadamy, ale jaki ślad po sobie zostawiamy i jak wpływamy na otaczającą nasz rzeczywistość. To właśnie takie rzeczy są źródłem mojej życiowej satysfakcji i to one napędzają mnie do działania.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Tylko uśmiech może nas uratować
Piękne gole dały przełamanie Legii