Wyniki badań były ogromnym zaskoczeniem, choć Tomasz Zieliński i Krzysztof Szramiak zostali już wcześniej skreśleni przez Szymona Kołeckiego, prezesa Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów, z reprezentacji olimpijskiej. Powód? Opuszczanie obozów kadry oraz trenowanie w nieznanych zakątkach. Ostatecznie jednak zarząd PZPC przywrócił ich do składu na Rio.
- Jeśli zawodnik zarzeka się, że nie brał, to musiał to dostać w sposób nieświadomy. Nandrolon pojawia się w organizmie przez zastrzyk, więc musiałby to zrobić ktoś zaufany, ze sztabu zawodnika. Niemniej zachowanie naszych reprezentantów było dziwne - znikali z obozów, ćwiczyli w nieznanych miejscach. To budzi podejrzenia. Poza tym mówienie, że nandrolon to steryd ze średniowiecza to kiepskie tłumaczenie, bo to przede wszystkim bardzo skuteczny i nadal powszechny środek - powiedział WP SportoweFakty Tomasz Grzywacz z Instytutu Sportu - Państwowego Instytutu Badawczego.
Zieliński, który zapewnia, że niczego nie brał, przyznał też, iż wielokrotnie był badany w Polsce i wówczas był czysty. Ale próbka, którą pobrano w Spale, dała jednak wynik pozytywny.
- Długie oczekiwanie na wyniki kontroli antydopingowej wynika niestety z procedury. Od momentu przebadania komisja ma 4-6 tygodni na zbadanie próbek. Koszty badań są spore, dlatego czeka się na 5-10 kontroli antydopingowych, które lądują finalnie na stole i są badane pod tym samym kątem. Wiadomo, że inaczej sprawdza się sportowców o charakterze wytrzymałościowych, a inaczej siłowych, gdzie bierze się przede wszystkim pod uwagę spalanie tłuszczu czy użycie stymulantów masy mięśniowej. Dlatego też gromadzi się próbki pod konkretne badania - wyjaśnia Grzywacz.
ZOBACZ WIDEO Adrian Zieliński: Musiałbym być skończonym idiotą (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Do tego całą sytuację skomplikowali... Rosjanie. Laboratoria w Moskwie i Soczi straciły bowiem akredytacje od Światowej Agencja Antydopingowej (WADA), na co wpłynęło oczywiście spore zamieszanie z zażywaniem przez reprezentantów tego kraju niedozwolonych środków.
- W Polsce przed igrzyskami nawarstwiło się badań, ponieważ laboratorium miało awarię i musiało dokupić sprzęt. Do tego sytuacja w Rosji sprawiła, że do Polski trafiło część próbek, co wydłużyło kolejkę. Tymczasem dla zawodnika brak informacji to dobra informacja, bo kontakt pojawia się tylko wtedy, kiedy próbka daje wynik pozytywny.
Nie ma też możliwości, aby podczas lub po kontroli doszło do manipulacji w oddanej próbce. Obowiązują bowiem konkretne przepisy, których należy przestrzegać podczas kontroli.
- Procedura wygląda tak, że kontrolerzy są wysyłani na miejsce pobrania i wiedzą o tym czasami tylko kilka godzin przed badaniem. W każdym razie nie więcej niż 24 godziny. Zawodnik jest cały czas obserwowany i ma przy sobie "przyzwoitkę", która wszędzie za nim chodzi. W przeciągu godziny stawia się on na kontroli. Kontroler niczego nie dotyka. Zawodnik oddaje mocz, a następnie sam plombuje. Próbka jest rozlewana na dwie butelki - próbkę A i B. Nie ma możliwości ich otwarcia i ponownego zamknięcia - przyznał Grzywacz.
Jeżeli próbka A wykaże, że sportowiec miał w organizmie niedozwolone środki, to dopiero wtedy sięga się po próbkę B. Na dodatek jest ona badana na innym aparacie, izotopowym, w którym możliwość błędu czy pomyłki jest znikoma.
- Próbkę B otwiera się zawsze bezpośrednio przy zawodniku lub przy jego przedstawicielu. Nie ma możliwości zmiany w materiale biologicznym. Na 99 procent próbka B potwierdzi to, co wykazała próbka A. Jedyna różnica może wyjść wtedy, kiedy zawodnik oddał najpierw niepełny materiał, a po jakimś czas ponownie oddał mocz i obie zostały rozlane do innych próbek - stwierdził Grzywacz, który podkreślił, że Międzynarodowy Komitet Olimpijski stosuje podwójne standardy. Na igrzyskach olimpijskich startują bowiem amerykańscy koszykarze, których nikt nie bada pod kątem stosowania dopingu.
Teraz afera goni afere. Ale nie o to chodzi, caly sp Czytaj całość