Po ceremonii dekoracji mistrzynie olimpijskie rozmawiały z polskimi dziennikarzami przed drzwiami prowadzącymi do... sali kinowej. Na stadionie Lagoa, gdzie odbywają się zawody wioślarskie, konferencje prasowe odbywają się bowiem w miejscu, w którym na co dzień widzowie oglądają filmy.
- Jesteśmy strasznie zmęczone - mówiła Fularczyk-Kozłowska. - Ja zwykle dużo gadam, a teraz po prostu nie mam na to siły.
Wyczerpanie Polek nie może być zaskoczeniem. Ich wyścig finałowy odbywał się w trudnych warunkach, przy wietrze wiejącym w twarz. To faworyzowało złotą medalistkę w tej konkurencji z Londynu, Katherine Grainger, i jej partnerkę z osady Wielkiej Brytanii Vicky Thornley. Mniejsze i lżejsze Polki rozegrały jednak wyścig po mistrzowsku.
- My jesteśmy drobnymi kobitkami, mamy po 173 centymetry, ważymy po 67 kilogramów. Na podium widać było różnicę między nami, a wysokimi, "zdrowymi" Brytyjkami. Takim wioślarkom pod wiatr zawsze jest łatwiej, ale my nie bałyśmy się warunków. Chciałyśmy tylko, żeby było sprawiedliwie. A jako że to był nasz ostatni bieg na tych igrzyskach, to nie było sensu się oszczędzać. Był pełny gaz - zapewniła wioślarka, która cztery lata wcześniej w parze z Julią Michalską przegrała na igrzyskach z brytyjską osadą.
ZOBACZ WIDEO Rio 2016: Złoty medal dwójki podwójnej kobiet! (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Fularczyk-Kozłowska i Madaj są znane z bardzo mocnego finiszu i pokazały go również w olimpijskim finale. Jak zwykle padła komenda "żuraw", której Polki używają, by dać sobie sygnał do przyspieszenia.
- "Żuraw" był tak na 650 metrów przed metą. Mówi się, że cały świat rusza 500 metrów przed metą, a my trochę wcześniej, żeby wszystkich zaskoczyć i wybić innym z głowy ściganie z nami. Dziś Brytyjki mocno nas zaskoczyły, że tak długo się nas trzymały, ale to my byłyśmy górą i o to chodziło. A skąd się wziął ten "żuraw"? W 2014 roku na mistrzostwach Europy w Belgradzie tor nie był zbyt dokładnie oznakowany. Ale 750 metrów przed metą stał żuraw, z którego skakało się na bungee. Wypowiedzieć w łodce słowa "siedemset pięćdziesiąt" jakoś nie idzie, a "żuraw" jest automatyczny. Ta komenda w naszej osadzie się przyjęła - wyjaśniła 29-letnia zawodniczka Bydgostii Bydgoszcz.
Zaraz po wywalczeniu złota Fularczyk-Kozłowska przypomniała słowa Marek Kolbowicz, który nazwał polską kobiecą dwójkę podwójną "osadą kompletną". Kiedy emocje już trochę opadły wyjaśniła, dlaczego z 28-letnią pilanką pływa się jej znakomicie.
- Uzupełniamy się z Natalią. Kiedy trzeba to ona przejmuje stery, w innych sytuacjach to ja tupię nogą. Na treningach wzajemnie się nakręcamy - jedna z nas jest silniejsza, inna lepsza na ergometrze, szybciej biega czy jeździ na rowerze. Myślę, że nawet podświadomie rywalizujemy ze sobą bo wiemy, że to podnosi nasz poziom. Jeśli chodzi o nastawienie do życia, to ja jestem raczej pesymistką, ale Natalia nosi różowe okulary i trochę przekazuje mi to optymistyczne nastawienie. Taka jest właśnie nasza dwójka - powiedziała.
Polskie mistrzynie olimpijskie medal zadedykowały samym sobie. - Naszej ciężkiej pracy i uporowi. Ja trenuję wioślarstwo 16 lat, Natalia 13. Musiałyśmy mocno pracować na ten sukces. Nie jesteśmy ani wysokie, ani potężne. Mi chcieli nawet wybić z głowy wioślarstwo, a my udowodniłyśmy, że dwa małe "duracellki" potrafią wiosłować. I nieważne, czy jest z wiatrem czy pod wiatr, czy wieje huragan. I tak jesteśmy w stanie bić rekordy. Udowodniłyśmy, że to sport dla każdego. Nie liczą się warunki fizyczne, a serce, praca, konsekwencja i motywacja - podkreśliła Fularczyk-Kozłowska i zaczęła mówić o wyrzeczeniach, jakie związane są z wyczynowym uprawianiem wioślarstwa.
- Jest ich cholernie dużo. Na 360 dni w roku 300 spędzamy poza domem. Ja mam ten komfort, że od dwóch lat jeżdżę z mężem, Natalia niestety swojego "tygrysa" nie może mieć przy sobie. Nasze dni są jak w filmie "Dzień Świstaka". Wstajemy o 6:30, rozruch, śniadanie, bardzo długi i wymagający trening, potem obiad, kolejny trening i kolacja. Wieczorem zdarzają się jeszcze odprawy techniczne. Czyli trening, spanie, trening, spanie, trening, spanie. Tak to wygląda przez blisko 300 dni w roku. Normalnie życie nam ucieka. Nie znamy praktycznie niczego poza walizkami, hotelami i obozami przygotowawczymi. Jednak patrząc na to, co się stało w Rio, to warto. Co z tego, że ciągle nie ma mnie w domu? Co z tego, że zdarzało mi się leżeć plackiem, czuć ból w każdej części ciała, i myśleć, że już się do sportu nie nadaję. Wszystko miało swój cel, a był nim złoty medal igrzysk olimpijskich.
Złoty medal Fularczyk-Kozłowskiej i Madaj jest w Rio jednym z niewielu sukcesów w natłoku porażek reprezentantów Polski. - Mamy nadzieję, że nasz sukces uskrzydli całą naszą reprezentację. Ja cały czas jestem "na łączach" z Anitą Włodarczyk. Agnieszka Wieszczek-Kordus przywiozła nam z polski kabanosy, żebyśmy nie straciły masy. Wielu ludzi bardzo mocno nam kibicowało, wierzyło w nas. Niektórzy mówili nawet "bez złota wioska olimpijska jest dla was zamknięta". Na szczęście możemy do niej spokojnie wracać - śmiała się mistrzyni olimpijska.
Na pytanie, co koniecznie chce zrobić po zakończeniu startów w Rio Fularczyk-Kozłowska z wielkim entuzjazmem w głosie krzyknęła: "Opalać się!!!". Dodała, że na pewno pójdzie razem z Natalią Madaj na zakupy. - Już przed startem obiecałyśmy sobie, że jak wygramy, to pójdziemy na zakupy. A co sobie kupimy. To niech już zostanie tajemnicą - zakończyła rozmowę z dziennikarzami.
Grzegorz Wojnarowski z Rio de Janeiro
ZOBACZ WIDEO "Halo, tu Rio": łyżka dziegciu w beczce miodu (źródło TVP)
{"id":"","title":""}