Judoka i policjant, wesołek i zapalony wędkarz. Maciej Sarnacki - najpotężniejszy Polak w Rio

- Tu w wiosce olimpijskiej zatrzasnęliśmy się z Piotrkiem Małachowskim w jego pokoju. Zdołaliśmy jednak rozbroić zamek samym scyzorykiem. Polskie firmy budowlane będą się o nas zabijać - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty judoka Maciej Sarnacki.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Maciej Sarnacki Newspix / MAREK BICZYK / Na zdjęciu: Maciej Sarnacki

WP Sportowefakty: Jest pan ostatnim reprezentantem Polski w judo, który wystartuje na igrzyskach w Rio, ale wciąż może być pierwszym, który wykona jakąś punktowaną technikę. Na razie w walkach pana koleżanek były głównie kary shido.

Maciej Sarnacki (polski judoka występujący w kategorii +100 kilogramów): Mam taką szansę. Znając mój styl walki punkty przyjdą dość szybko. Jestem takim typem zawodnika, który szybko kończy swoje walki. Albo na korzyść, albo nie. Ostatnio zarzucano mi nawet, że taktycznie nie do końca potrafię prowadzić walkę. Myślę, że jakieś rzuty się pojawią.

Do Rio przyjechały trzy polskie judoczki, ale tylko jeden judoka. Jaka była pana droga na igrzyska?

- Dość regularnie zdobywałem punkty w turniejach z cyklu Grand Prix i Grand Slam. Dzięki temu miałem komfortową sytuację, bo już na rok przed igrzyskami wiedziałem, że mam kwalifikację. Moja droga akurat nie była bardzo ciężka, wystartowałem w sumie szesnaście razy.

Był komfort przygotowań, ale na igrzyskach teoretycznie nie powinno pana być. Lekarze nie dawali panu szans na start w Brazylii po ciężkiej kontuzji, której doznał pan na zawodach w Kazachstanie.

- To był ostatni start w moich przygotowaniach. W walce z zawodnikiem z Egiptu doznałem strasznej kontuzji. Zerwałem całkowicie mięsień dwugłowy, więzadło poboczne, całą ścianę boczną, były tak jakieś odłamki kości. Z powodu bólu byłem w takim szoku, że zbyt wiele z tego zdarzenia nie pamiętam. Kiedy wróciłem do Polski, od razu zrobiono mi rezonans. Kilka dni później postawiono diagnozę. Lekarze byli zgodni - tak ciężka kontuzja dyskwalifikuje mnie z udziału w igrzyskach. A jednak tu jestem.

Zatem niezależnie od wyniku w Rio będzie się pan cieszył, że mógł tu startować?

- Są też pozytywy takiej sytuacji. Nie ma na mnie żadnej presji. Przez 20 lat kariery nie miałem żadnej operacji. Teraz tak naprawdę do końca wszyscy mówili, że nie pojadę na igrzyska, że noga nie będzie sprawna i nie będę mógł uczestniczyć w przygotowaniach. Na szczęście te słowa się nie potwierdziły.

Gdyby nie uraz, wyżej oceniałbym swoje możliwości, bo byłbym po pełnym okresie treningowym. Teraz moja forma jest niewiadomą. Można to porównać tylko do turnieju w Warszawie sprzed dwóch lat, gdy byłem chory na półpasiec i miałem miesiąc przerwy przed startem. A skończyłem te zawody ze złotym medalem. Tu w Rio każdy wynik, każda stoczona walka, mnie ucieszy.

Jak wygląda rywalizacja w pana kategorii, w której występują potężni faceci, ważący niekiedy ponad 150 kilogramów?

- Tak, jakby ścierały się ze sobą dwa wielkie niedźwiedzie. Moi rywale często ważą 160, 170 kilo, a nawet więcej. Rekordzistą jest zawodnik z Rumunii, któremu na ważeniu przed turniejem olimpijskim zważono 194 kilogramy. Ja z moimi 130 wyglądam przy nim mizernie. Mi tacy przeciwnicy akurat pasują. Przez wiele lat rywalizowałem w Polsce z Januszem Wojnarowiczem, który ważył około 180, więc się przyzwyczaiłem.

Jak w ogóle trafił pan do judo?

- Za sprawą mojego taty, który jest trenerem, więc w naturalny sposób i ja trafiłem na tatami. W klubie Gwardia Olsztyn "na poważnie" byłem już od 1995 roku. Do treningów nie trzeba było mnie zachęcać. Chodziłem na nie z przyjemnością. Nie przypominam sobie, żebym opuścił chociaż jeden.

Urodził się pan i dorastał w czasach, w których bardzo popularne były filmy o sportach walki, z Jean-Claudem van Damme'em czy Stevenem Seagalem w rolach głównych. Lubi pan ten rodzaj kina?

- To klasyka! "Krwawy sport", "Kickbokser" i tak dalej. Muszę się pochwalić, że kiedyś na turnieju w Kazachstanie poznałem Cary'ego Hiroyukiego Tagawę, który w filmie "Mortal Kombat" grał Shang Tsunga. Tego od "your soul is mine!". Miałem przyjemność zjeść z nim kilka posiłków, podróżować samolotem. Trochę pogadaliśmy, oczywiście o sportach walki. Miał bardzo ciekawe spostrzeżenia. Kiedy siedzieliśmy razem na lotnisku powiedział, że niezwykle ważne jest poruszanie się, a my mamy źle zawiązane buty. W pewnym momencie ukucnął i zaczął wiązać buty mojemu koledze z kadry Łukaszowi Błachowi. Mówił, że powinniśmy brać przykład z japońskich wojowników w każdym aspekcie. Bardzo pozytywna postać.

Trenuje pan judo, ale na co dzień też normalnie pracuje w olsztyńskiej policji. Jest pan bardziej judoką, czy policjantem?

- Często słyszę to pytanie. Na służbie bardziej policjantem, a na tatami bardziej judoką. Służę w policji już od czterech lat.

Jak do niej pan trafił?

- Po studiach musiałem z czegoś się utrzymywać. Miałem spore osiągnięcia w judo, ale nie dawało mi to pieniędzy. Po raz kolejny poszedłem więc w ślady ojca i brata i tak rozpocząłem pracę w olsztyńskim oddziale prewencji. Oczywiście wcześniej musiałem przejść wszystkie etapy selekcji. Testy sprawności fizycznej, badania psychologiczne, kurs podstawowy, praktyki i tak dalej.

To właśnie za sprawą pracy w policji poznał pan swoją narzeczoną.

- Tak, Monika też jest policjantką, choć nie mogę powiedzieć, gdzie konkretnie pracuje, poza tym, że w Warszawie. Bardzo pomaga mi w moim sportowym życiu i chciałbym bardzo ją pozdrowić. A moją pracę naprawdę lubię. Jest odskocznią od obozów treningowych i zawodów sportowych.

Jako policjant zebrał pan na pewno wiele niezwykłych doświadczeń.

- Myślę, że po czterech latach mógłbym już napisać książkę o swoich interwencjach. Każda praca to inne wyzwanie, inna przygoda. Ludzie się dziwią, czemu policjanci już po piętnastu latach idą na emeryturę, a ja już pierwszego dnia przekonałem się, że to ciężki kawałek chleba. Na interwencjach spotykam się z patologicznymi sytuacjami, wchodzę do domów, gdzie stosuje się przemoc, nadużywa alkoholu. Czasami ta patologia dotyka małych dzieci. Mnie to porusza jako człowieka.

Pamiętam, że już na pierwszej interwencji ścigałem zbiega. Rano miałem akurat trening sprintów i nogi miałem zmęczone, a potem musiałem ścigać młodą kobietę, która uciekła z posterunku policji. Stała na górce, ja byłem na dole i jak się wspinałem, poczułem wcześniejszy trening. Ale udało mi się ją dogonić.

Na tych interwencjach ogląda pan dużo przykrych sytuacji?

- Oglądam. Tak jak powiedziałem, najczęściej są związane z nadużywaniem alkoholu czy przemocą. Facet bije swoją żonę czy konkubentkę, a dzieci się temu przyglądają i płaczą. Może niektórych to nie rusza. Mnie tak i zdarza się, że potem myślę o tym, co zobaczyłem. Z czasem człowiek się do tego przyzwyczaja i to jest właśnie najgorsze.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×