Paweł Fajdek: To nie głowa, to klątwa

Newspix / Adam Starszyński / Na zdjęciu: Paweł Fajdek
Newspix / Adam Starszyński / Na zdjęciu: Paweł Fajdek

- Zbudowała całą swoją karierę na przyjaźni z Kamą, co generalnie było medialną pierdołą - mówi o zachowaniu Anity Włodarczyk trzykrotny mistrz świata w rzucie młotem, Paweł Fajdek.

W tym artykule dowiesz się o:

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Jest pan samcem alfa?

Paweł Fajdek: W środowisku sportowym staram się być przewodnikiem, próbuję podpowiadać, dowodzić, organizować czas. Ale w domu jest inaczej. Tam muszę się dostosowywać do życia, w którym jestem gościem. Moje dziewczyny żyją same, a ja jestem tylko dodatkiem na te kilkadziesiąt dni w roku.

Jednak swoją partnerkę przekonywał pan do siebie nie znosząc sprzeciwu - kiedyś nawet zabrał ją pan ze spotkania z koleżankami zamykając w bagażniku samochodu.

W tamtym momencie rzeczywiście musiałem podjąć zdecydowane kroki, ale dzisiaj potrafimy się z tego śmiać. Sandra zawsze miała na mnie dziwny wpływ, bo jej ulegałem. To miłość mojego życia, a uczucia mogą zmienić największego twardziela. Mamy córeczkę, w domu bywam rzadko i rodzina musi sobie radzić beze mnie - dziwne byłoby, gdybym próbował dalej rządzić.

Podobno przy dzieciach jest pan zupełnie inny i nawet znajomi pana nie poznają?

Sam dziwię się, skąd biorę tyle energii do zabawy z dzieciakami. Na wyjazdach wakacyjnych rzeczywiście jestem fajnym wujkiem dla wszystkich wokół. Może przez wygląd, posturę - dzieci mnie się słuchają. Rodzicom się pyskuje, zrobi smutną minkę, żeby mamie serce zmiękło, a u mnie jest tak, że super się bawimy, potrafię o wszystko zadbać, ale jak wujek mówi, że "nie", to "nie". Dzieci pozwalają mi też realizować marzenia z mojego dzieciństwa.

To znaczy?

W ich wieku nie miałem takich zabawek, takich możliwości. Wie pan, jak to jest - kupię coś fajnego dziecku, ale przecież sam też sprawdzę, jak działa. To są takie fajne, luźne momenty, które spędzimy razem. Zawsze uwielbiałem dzieci, a dzieci uwielbiały mnie. Bardzo szybko chciałem zostać ojcem, bo sam jestem dużym dzieckiem. Chcę mieć z córką bliską relację, rozumieć ją, wspierać. Nie wyobrażam sobie, żebym zaczął myśleć o rodzinie po pięćdziesiątce. Ale wiem, że wychowanie nie polega tylko na zabawie.

Uczestniczy pan w wychowaniu?

Laila ma trzy i pół roku, a już jest bardzo samodzielna. Dwa dni temu sama wykąpała się pod prysznicem, wytarła, ubrała i uczesała. Dziwne, jak na takiego malucha. Ma swoje humory, pokazuje, że ma też swoje zdanie i to trzeba uszanować. Chcemy dać jej swobodę, stawiając granicę tam, gdzie potrzeba. Jeśli nie chce się przytulić, jeśli nie ma ochoty rozmawiać, albo nie chce oglądać takiej bajki - to jest jej sfera życia, może decydować. Jeżeli mówimy, że ma iść spać, to ma iść spać, bo sama może jeszcze nie wiedzieć, ile znaczy dla niej odpoczynek.

Nie ma pana w domu przez trzysta dni w roku. Da się tak zbudować zdrowy związek?

Za bardzo nie wiem, co to znaczy "zdrowy". Całe życie jestem w rozjazdach i ciężko mi określić, czy ciągłe pretensje o to, że mnie nie ma, są w porządku czy nie. Rozumiem kobietę, że chciałaby mieć blisko swojego mężczyznę, że dziecko choruje, a ona jest sama i musi jeszcze pójść do pracy. Że nie ma jej kto pomóc, a ja jestem na drugim końcu świata. Ale oczekuję też zrozumienia dla mojej pracy. Taką drogą postanowiłem iść, a Sandra zdecydowała się iść ze mną, więc musi się dostosować. Czasami zabieram dziewczyny ze sobą na zgrupowania, na zawody, chcę, żeby były blisko, ale myślę, że kiedy między mną a Sandrą iskrzy, to jest dobrze, a jak przestanie iskrzyć, to będzie pierwszy znak, że dzieje się coś złego. Na razie nie mamy ślubu, może boję się rozwodu. Bardzo wielu sportowców się rozwodzi, pobierają się, nie ma ich w domu, a później jest tylko kłopot. Najważniejsze jest uczucie.

Tęskni pan? Dzwoni?

Rozstania nigdy nie sprawiały mi wielkich trudności. Dzwonię, dostaję zdjęcia, szybko odnalazłem się w nowej sytuacji, bo przecież przez lata pakowałem się, zostawiałem całą rodzinę i znikałem. Sandra ma inaczej - kiedy pierwszy raz zostawiliśmy córkę pod opieką dziadków na 72 godziny, skończyło się na stu telefonach, relacji zdjęciowej i łączeniach video. To był wielki stres, że dwuletnie dziecko zostało na tak długo bez mamy. Mnie też kiedyś mocno ukłuło - kiedy usłyszałem od córki: "Tato, nie jedź". Zostałem dłużej, miałem wyjechać o 16, a wyruszyłem po 21, kiedy położyłem ją spać. Dojechałem na obóz w środku nocy, nie wyspałem się, ale było warto. Dziecku łatwiej wytłumaczyć rano, że tata wyjechał do pracy, niż patrzeć, jak maluch po południu pakuje się do torby i oznajmia, że też jedzie. Tęsknię zawsze, ale jakoś to znoszę. Za Sandrą też tęskniłem, ale wyjeżdżałem i swoje się nacierpiałem. Śmieję się, że skoro ja znosiłem dwanaście lat męki bez niej, teraz ona musi odcierpieć swoje dwanaście lat i wtedy zaczniemy normalne życie.

Te trzysta dni sprawia, że czuje się pan czasami samotny?

Już nie. Czułem się samotny, kiedy zostawiłem rodzinę, przyjaciół i wyjechałem do Poznania do obcego człowieka, trenera Czesława Cybulskiego, żeby walczyć o marzenia i realizację planów. To była przemyślana decyzja - moja i mojej trenerki Joli Kumor. Tak bardzo zależało jej na tym, żebym osiągnął sukces, że sama mi to zaproponowała - to pokazuje, jaką jest wyjątkową kobietą. Tęskniłem dwa, trzy lata, później było już łatwiej, bo trochę się dorobiłem i mogłem wsiąść w samochód i przyjechać do domu za każdym razem, kiedy miałem na to ochotę. Wcześniej finansowo nie układało się najlepiej. Zdecydowałem się na samotność, żeby być najlepszym, a później frustrowało mnie to, że nie wszyscy rozumieją moje życie. Kiedy przyjeżdżałem do domu, żeby odpocząć psychicznie, rodzice mieli pretensje, że spędzam z nimi za mało czasu, że za mało rozmawiamy, że niepotrzebnie tak często spotykam się z Sandrą czy kumplami, zamiast z nimi posiedzieć.

Anita, że tak powiem - nie jest zbyt koleżeńska. Znałem ją jeszcze, zanim została mistrzynią, i miałem wyrobione zdanie, więc historia z tego roku z jej obrażeniem się na memoriał Kamili Skolimowskiej bardzo mnie rozbawiła. Ludzie mogli zobaczyć, jaka jest.

W pana książce "Petarda" tego domu mi trochę mało. Co pan z niego wyniósł?

Nie ma rodzin idealnych, a jeśli są - to udawane, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Oczywiście, że z rodzicami nie zawsze się zgadzałem, oczywiście, że kłócili się między sobą. Jak wszyscy - różnica może być tylko taka, że dla niektórych sprzeczka, o której warto wspominać, dotyczy butelki mleka w lodówce, a dla innych to dopiero bójka. Z domu wyniosłem na pewno świadomość tego, że trzeba pracować. Chcesz coś? To zarób. Zbierałem ogórki, jeździłem z tatą pomagać w różnych robotach. Lubiłem to, podobało mi się. Lubiłem słuchać, jak gada z kumplami przy piwie czy ćwiartce wódki, jak się śmieją. Patrzyłem, jak coś robi i wiedziałem później, że sam też mogę taką czynność powtórzyć.

Z wujkiem jeździł pan tirem. Po Polsce czy zagranicę też?

Głównie po Polsce. Pamiętam, że byłem z nim pierwszy raz w Krakowie, że z budy tira zobaczyłem Wawel. Rodzice nie zawsze chcieli mnie z chrzestnym w te podróże puszczać. Jak to dorośli - nie zawsze mieli z nim dobre relacje, potrafili pokłócić się o pierdołę, poza tym tłumaczyli, że nie mogę opuszczać lekcji w szkole. Ale z rodzicami także podróżowałem, jeździliśmy na wakacje do Międzyzdrojów, mieliśmy opłacone kolonie, zimowiska. Pamiętam też, jak pierwszy raz wyjechaliśmy do cioci do Niemiec, a później pojechaliśmy do Luksemburga. Strasznie jarałem się tym, że jestem w kraju, który nie graniczy z Polską. Było to dla mnie coś niesamowitego.
[nextpage]Miał pan kompleksy, że pochodzi z małego miasta?

Tak, dużo kompleksów, ale trwało to krótko. Nawet na obozach dostawałem gorsze ciuchy. Nie rozumiałem tego, nie chciałem się pogodzić. Wracałem, rozmawiałem z Jolą w samochodzie, w którym spędzaliśmy wiele godzin i jakoś mi przechodziło. Rodzicom nic nie mówiłem, nie chciałem ich zmuszać do wydawania pieniędzy. Wiedziałem, że to nie były rzeczy niezbędne do wygrywania. Sport pomógł mi za to pozbyć się innych problemów.

Jakich?

Nigdy nie byłem modelem, bożyszczem dla dziewczyn. Rzucając młotem, nie miałem kraty na brzuchu, nie miałem też pieniędzy. Sportem zabijałem kompleksy, mściłem się za całą resztę. Zdobyłem swoją miłość, jesteśmy razem, bo w którymś momencie zrozumiałem, że żeby rozmawiać z kobietami wcale nie trzeba być specjalnie fajnym, dobrze zbudowanym czy bogatym. Poszedłem w sport, a jak się jest mistrzem Polski, to zyskuje się na atrakcyjności.

Coś jeszcze ten sport panu dał?

Mówi się, że ze sportowcami na emeryturze albo takimi, którzy musieli skończyć karierę przez kontuzje najlepiej się pracuje. Że są ułożeni, zdyscyplinowani. Rzeczywiście sport przez swój reżim uczy obowiązkowości, wstawania rano do pracy, realizowania celów. W firmach w cenie jest także łatwość nawiązywania kontaktów, bo to nie każdemu łatwo przychodzi. Sportowcy są też obyci ze światem, z różnorodnością. Trzeba wiedzieć, kiedy lepiej się odwrócić, bo czegoś lepiej nie słyszeć, jak uniknąć odpowiedzi na niektóre pytania. To wszystko przez lata chłonąłem i wiem, jak to robić. Sport uczy też wiary w siebie. Nie wiem, czy to jest najlepsza droga, bo nie spróbowałem innych, ale nawet jeśli ktoś nie będzie miał złotych medali, to łapie kontakty, które mogą mu się później przydać. Jeden z moich kumpli, z którym grałem w piłkę, dalej mieszka w Żarowie, działa lokalnie, ale raz na jakiś czas przyjeżdża do niego mistrz świata w rzucie młotem i gadają sobie o różnych sprawach. On wie, że ja się nie zmieniłem, a ta znajomość jest równie ważna dla niego, jak i dla mnie.

Gdyby nie sport, mógłby pan skręcić w złą stronę? Ma pan wyrok w sądzie dla nieletnich.

Myślę, że miałem na tyle sztywnego ojca, że nie pozwoliłby mi zdurnieć do końca. Pod szkołą podstawową miał zarezerwowane miejsce parkingowe, bo bywał w mojej sprawie dwa razy w tygodniu. Sprawa była za przestawienie samochodu nauczycielce, kolega wsypał właśnie mnie, bo jako jedyny nie miałem wcześniej nic wspólnego z policją. Zrozumiałem, że mogę być z kimś ziomkiem w klasie, ale później mogę zostać sprzedany za cukierka. Kiedy zorientowałem się, co się dzieje, przeszedłem do kontrataku. Skończyło się wpisem do akt: zniszczenie mienia. Nic poważnego, mam doświadczenie z sądem i mi wystarczy.

Kiedy zrozumiał pan, że sport w pana życiu nie będzie tylko zabawą, ale też pracą?

Miałem 19 lat, kiedy zająłem czwarte miejsce na mistrzostwach świata juniorów. Do medalu zabrakło mi jedenastu centymetrów i teraz bardzo się z tego cieszę. Może wtedy zachłysnąłbym się sukcesem. A tak - musiałem dalej drapać i walczyć i po trzech latach byłem młodzieżowym mistrzem Europy. Wtedy odmówiłem bardzo kuszącym propozycjom wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Kolega z mojej miejscowości, który biegał przez płotki, wyjechał, spełnia się zawodowo, jest super wykształcony, ma świetną pracę i cieszy się życiem. Wszyscy mi te Stany polecali, bo kraj jest świetny, a ludzi mili, ale zdecydowałem się zostać w Polsce, bo chciałem być najlepszy na świecie. Czułem, że mam rezerwy, chciałem je wykorzystać, a żeby to zrobić musiałem zostać w kraju. W Stanach trenuje się tak naprawdę samemu, raz w tygodniu przychodzi ktoś skontrolować postępy. To nie dla mnie.

Pan musiał czuć bat?

Był taki moment, kiedy po igrzyskach rozstałem się z trenerem Cybulskim, że rzeczywiście nie było mi łatwo utrzymać reżim. Byłem zawiedziony startem w Rio, a Jola, zamiast krzyknąć, zaczęła się o mnie troszczyć. Mówiłem, że źle się czuję i nie idę na trening, po czym cały dzień spędzałem przed konsolą do gier, bo miałem zły dzień. Ale każdy przecież czasem idzie na L4. Powrót do Joli dał mi ostatecznie komfort pacy w godzinach, które mi pasują, ułożenia sobie planów treningowych, które mi odpowiadają. Trener Cybulski decydował za mnie - jechaliśmy gdzieś, bo odpowiadała mu tam kuchnia, mimo że dla mnie nie była najlepsza. Teraz mam w końcu świetną atmosferę pracy, Jola robi wszystko, żeby było dobrze, żebym czuł że pracuję nad sukcesem na zasadzie współpracy, a nie wykonując polecenia. Rozmawiamy, kiedy chcę, mogę się wyspać i trenować po południu, a nie codziennie rano stawiać się na zbiórce. Potrafię się podporządkować, ciężko trenować, ale wiem też, kiedy można trochę odpuścić. Cybulski nie do końca to rozumiał.

Kiedyś powiedział mu pan: "Dzisiaj taki dzień, że tylko pójść po flaszkę"?

To sytuacja, która nie wynikała z lenistwa, tylko z tego powodu, że nic nie wychodziło. Byliśmy trzeci miesiąc na zgrupowaniu - trzy tygodnie obozu klimatycznego, tydzień przerwy. I tak przez kwartał. Ciągle te same twarze, bardzo ciężkie zajęcia. Byłem zaorany, sam trener widział, że nie jestem w stanie rzucać, że byłem wolny, zmęczony, że byłem cieniem siebie. Cybulski bywał też człowiekiem, więc rzeczywiście wtedy flaszka się znalazła. Przyznał się ostatnio, że potrafił z zawodnikami wypić piwo albo drinka, ale nigdy nikomu o tym nie mówił.

Mogę sobie pozwolić na parę uchybień w regulaminie, które innym sportowcom nie uszłyby płazem. Zostałem stworzony do rzutu młotem, a to, że potrafię połączyć sport z dobrą zabawą to moja dodatkowa zaleta.

Kiedy trafił go pan młotem w nogę podczas treningu to na pewno był przypadek?

To pytanie, które często pojawiało się, kiedy żartowali ze mnie koledzy. W tym wypadku jest trochę mojej winy, trochę trenera, trochę osoby, z którą się zagadał. Nie powinniśmy zaczynać zajęć, kiedy trener siedział w tym miejscu. Nie wiem, czy się zamyślił czy zakładał, że rzucam innym młotem. To był świetny rzut, wyszedł mi doskonale technicznie. Jak tylko puściłem młot, przeraziłem się, że trafi trenera w głowę, zacząłem wrzeszczeć, żeby uciekał. Trener miał takie krzesełko rybackie, wstał z niego, zarzuciło go na prawo, chciał uciekać w lewo i dostał w prawe kolano. Jakby siedział, to byłaby głowa. Cybulskiego zawinęło, trafiłem jak w domek z kart, widziałem to wszystko z daleka, ale jakby w zwolnionym tempie. Powiedziałem tylko, że nie idę tego oglądać. Podszedłem na miejsce po dłuższej chwili i usłyszałem pytanie: "Gdzie jest mój zegarek?". Ten zegarek miał pewnie z 50 lat, ale trener go bardzo lubił. Zadawał takie pytanie pewnie będąc w szoku. Wszędzie było mnóstwo krwi, ale młot na szczęście trafił w nogę, która była w górze, gdyby trafił w tą, na której stał, na pewno skończyłoby się gorzej. Czekaliśmy na pogotowie całą wieczność. To było tuż przed osiemdziesiątymi urodzinami trenera, zrobiłem mu straszny prezent.

Jest pan rock and rollowcem wśród sportowców?

Każdy w środku ma trochę rock and rolla, ale czasami potrzeba iskry, kogoś, kto to brzmienie obudzi i to właśnie jestem ja. Jestem jak lont od dynamitu. Czasami bardzo długo muszę namawiać swoich kolegów, żeby zrobić coś szalonego, nie chce im się, ale kiedy w końcu ulegną, są zachwyceni i chcą powtórki. Potrafię zrobić coś z niczego, rozerwać towarzystwo.
[nextpage]Jest pan zaprzeczeniem tego, że aby być mistrzem, trzeba się ascetycznie prowadzić i jeść jarmuż.

Rzucam młotem, a nie gram w piłkę czy biegam. Nie ukrywam, że moja konkurencja jest bardzo przyjemna. Mogę sobie pozwolić na parę uchybień w regulaminie, które innym sportowcom nie uszłyby płazem. Zostałem stworzony do rzutu młotem, a to, że potrafię połączyć sport z dobrą zabawą, to moja dodatkowa zaleta. Kocham to, co robię, czerpię z tego przyjemność i czuję, że się realizuję. Jeżeli ktoś pracuje i nie daje mu to radości, to znaczy, że źle wybrał pracę. Nawet jeśli jest bardzo dochodowa. Jeżeli zarażasz ludzi pozytywną energią, to na koniec obozu stajesz się nadzieją - kiedy wszyscy są zmęczeni, jedna impreza może dać dodatkową energię na kolejne pięć dni. Taka dawka głupich rzeczy, żeby jeszcze jakość pociągnąć.

Myśli pan, że jest lubiany w Polsce?

Zależy, czy bierzemy pod uwagę rzeczywistość czy to, co anonimy piszą w internecie. Jakoś nikt nie zatrzymał mnie jeszcze na ulicy, żeby mi powiedzieć, że jestem ch****. Często za to słyszę, że jestem czyimś ulubionym sportowcem, że jestem uśmiechnięty, że potrafię się cieszyć ze swoich osiągnięć i osiągnięć kolegów z reprezentacji, że jestem pozytywnym człowiekiem. W internecie za to piszą, że jestem pajacem, że mam głupie kolczyki i dziwne fryzury. I że ubieram się jak dureń. Zawsze jest ktoś, kogo tyłek piecze z zazdrości. Ja z zazdrości zostałem nawet posądzony o doping, a już niżej nie można upaść. Przestałem zwracać na to uwagę, ważne, żeby ludzie odbierali mnie takim, jakim jestem naprawdę.

Niektórzy mają pana w szufladce z napisem: "Idę przebukować bilety". Tyle powiedział pan dziennikarzom po zakończonym starcie w Rio, kiedy zamiast złotego medalu zabrakło nawet awansu do finału.

W pełni będę mógł ocenić tę sytuację dopiero, kiedy skończę trenować. Będę wiedział, dlaczego to wszystko się wydarzyło. W moim życiu zawsze coś z czegoś wynika. Po igrzyskach w Londynie zostałem najmłodszym mistrzem świata w historii, po Rio - pierwszym, któremu udało się ten tytuł wywalczyć trzy raz z rzędu. Być może słabe igrzyska przytrafiły się po to, żeby nie usiąść zadowolonym na tyłku. Może z olimpijskim złotem mistrzostwa świata bym zlekceważył. Wiem, że już nigdy nie będzie mi tak łatwo jak dwa lata temu, ale skupiam się na kolejnych igrzyskach. Mam nadzieję, że jeśli teraz będę przebukowywał bilety, to tylko po to, żeby do domu wrócić w pozytywnym nastroju.

Zdarza się, że pana głowa nie dojeżdża na zawody?

Radzę sobie z presją. Tylko pod koniec kwietnia na pierwszych zawodach w sezonie zawsze się stresuję. Nie wiem czemu. Coś, co robię całe życie, sześć prób z tysięcy, jakie wykonuję każdego roku, w zawodach o marchewkę, sprawia, że skacze mi ciśnienie. To taki syndrom nowego początku. W tym roku nawet na mistrzostwach Europy w Berlinie byłem bardzo spokojny, może dlatego, że liczyłem na to, że mogę zaskoczyć Wojtka Nowickiego, że może uda mi się osiągnąć lepszy rezultat, że ktoś się zestresuje i mimo problemów zdrowotnych zdobędę tytuł. Ale miałem też z tyłu głowy, że nic się nie stanie, jeśli będę drugi, bo Wojtek ma swoje pięć minut, a dla mnie po wygraniu ze swoim zdrowiem nieważne złoto czy srebro - oznacza sukces. Przeciągałem, chciałem dołożyć kilka metrów - stąd te spalone rzuty, ale byłem drugi. Może miałem nacierpieć się w tym roku, żeby następne trzy lata były z górki.

Ciągle pan odbija od tematu, więc zapytam trzeci raz: co się stało w Rio?

Jedyną pewną rzeczą jest to, że umrzemy, a w sporcie pewne jest to, że ktoś zdobędzie medal. Ale nigdy nie wiadomo kto. Mnie na igrzyskach zabiło czekanie na zawody. Zwyczajnie za długo czasu spędziłem w wiosce olimpijskiej, gdzie jedyną rozrywką było siedzenie w pokoju i granie w FIFĘ albo oglądanie filmów. Dookoła niebezpiecznie, nie było żadnych interesujących rozrywek, a na stołówce bardzo złe jedzenie. Droga na trening zajmowała trzy godziny i to były moje jedyne zajęcia w ciągu dnia. Nienawidzę przed startem kusić losu, nigdzie nie chodzę, nie jeżdżę zwiedzać miasta. Siedziałem i czekałem, ale dziesięć dni mnie pokonało. Pięć, sześć dni czekania na taki start to jest maksimum, bo to, co się dzieje w głowie zaczyna być problemem, bo chcesz już wystartować i za dużo myślisz. Dla mnie to była formalność, miałem oddać rzut, wziąć medal i zawinąć się na chatę. Na treningach byłem w życiowej formie, rzucałem po 83 metry, liczyłem na rekord Polski, a może i na coś więcej. Tak bardzo chciałem wygrać, że organizm się zablokował. Organizm, nie głowa.

Co się działo w pana głowie? Widział pan swoje zwycięstwo czy porażkę?

Trzeba być gotowym na wszystko, trzeba to sobie wyobrazić, żeby nic cię nie zaskoczyło. Jeśli myślisz tylko o tym, że wygrasz, a potem wejdziesz do call roomu i ktoś ci powie, że będziesz drugi, bo jest w świetnej formie, to zaczynasz fiksować. Zawsze staram się przerobić kilka scenariuszy z konkursu. Wygrywałem pierwszym rzutem, wygrywałem ostatnim, przegrywałem też w ostatniej kolejce albo nie zaliczając żadnego rzutu. Wszystkie wcześniejsze doświadczenia sprawiały, że byłem świetnie przygotowany psychicznie. Jeśli ktoś mówi, że trzykrotny mistrz świata nie potrafi się przygotować do startu w głowie, to nie można mu wierzyć. To nie była głowa, to była jakaś klątwa.

Zna pan teorie, że przepadł panu medal, bo się pan nie wyspał?

Znam, to teorie Januszy, którzy nawet nie potrafią policzyć godzin. Funkcjonowałem według polskiego czasu, a każdy normalnie myślący człowiek wie, że w związku z tym konkurs dla mnie odbywał się po południu, czyli w najlepszych możliwych godzinach. Udusiłem się stadionem, tak bardzo chciałem oddać świetne rzuty, że nie byłem w stanie oddać nawet jednego dobrego.

Mówi pan o rozmowach w call roomie - to w rzucie młotem też próbuje się wyprowadzić przeciwnika z równowagi słowami?

Robiliśmy takie tricki, zawsze się z tego nabijam. Niby sobie żartujemy, ale widzę, jak to działa na innych. Jak bardzo irytowało moich rywali to, że przychodziłem na rozgrzewkę i nie robiłem nic. Nie wiedzieli, czy rozgrzałem się wcześniej, czy w ogóle tego nie planowałem. Podchodzili, pytali, a ja odpowiadałem, że jestem tak mocny, że nie muszę. Wychodziłem na stadion, zmieniałem buty, robiłem dwa rzuty po 83 metry i wszyscy głupieli. Przez pewien czas byłem tak mocny, że pytałem rywali, czy walczą dziś o srebro czy brąz, bo złoto biorę dla siebie. Toczymy takie mentalne bójki, wiem, że to się kiedyś dla mnie skończy, ale ostatnio koledzy śmieją się, że jak gdzieś przyjeżdżam, to na pierwsze miejsce nie mają już szans.

Zamieniłby pan trzy tytuły mistrza świata na olimpijskie złoto?

Na razie bym nie zamienił. Ale odpowiem, jak skończę karierę. Może będę miał siedem tytułów mistrza świata i dwa olimpijskie złota.

Dziecku łatwiej wytłumaczyć rano, że tata wyjechał do pracy, niż patrzeć, jak maluch po południu pakuje się do torby i oznajmia, że też jedzie. Tęsknię zawsze, ale jakoś to znoszę.

Zawsze był pan pewny siebie?

W sporcie zawsze zapowiadałem, że złoję wszystkim tyłek, że będę dobry, że wygram zawody albo przynajmniej pokonam jakiegoś przeciwnika. Zawsze musiałem znaleźć sobie kogoś, od kogo będę lepszy. Zaczynałem od najsłabszych seniorów, żeby chociaż jednego wyprzedzić i czuć satysfakcję. Rzucałem po 68 metrów, wiedziałem że nie mam szans na sukces, ale chciałem łyknąć chociaż ostatniego. Pamiętam taki start w Bydgoszczy w 2008 roku, kiedy ktoś spalił trzy rzuty i poczułem ulgę, że przynajmniej nie będę najgorszy i nie będzie mi wstyd.

Jak się zarabia 60 złotych stypendium, a później dostaje premie 60 tysięcy złotych, to może uderzyć do głowy?

Te 60 złotych też wydawałem w momencie odbioru. Szedłem po nowe buty, bo starczały na miesiąc. To były takie odlewane piłkarskie korki, kornery, kosztowały 20 złotych i nie było szkoda, jak się przecierały. Obcinaliśmy te kroki, żeby buty były dobre do naszej konkurencji. Wydawałem zarobione pieniądze inwestując w sport, w siebie. Nie szalałem. Teraz też nie szlajam się z modelkami po klubach, nie chodzę na bezsensowne bankiety. Czasami pójdę do kasyna w ramach rozrywki. Można sobie za dwieście złotych pograć przez całą noc na spokojnie, mecze pooglądać, popatrzeć, jak ludzie bankrutują albo cieszą się ze zwycięstwa. Stawiasz czerwone, czarne na rulecie, po jednym żetonie i czas leci.

W rozmowie ze Sportowymi Faktami powiedział pan, że rzut młotem jest popularny na całym świecie, nie to co skoki narciarskie albo siatkówka. Lubi pan prowokować?

O siatkówce powiedziałem na samym końcu. Stwierdziłem, że jest na wysokim poziomie tylko w niektórych krajach. Podobnie jak skoki czy biathlon.

No to lubi pan prowokować.

Zrobiłem to ostatnio na Instagramie przy okazji jakiegoś meczu. Zapytałem, kto ciężej trenuje: piłkarze czy siatkarze? Niesamowicie się bawiłem. Czytałem argumenty ludzi, kompletnie bez pojęcia. Dowiadywałem się, jak to piłkarze budują motorykę w trzy dni i się śmiałem, bo przecież mam wielu znajomych w innych dyscyplinach i wiem, jak to wszystko wygląda, jaka jest intensywność zajęć, ich specyfika. Później zadałem podobne pytanie o siatkarzach i tenisistach, bo chciałem postraszyć Jurka Janowicza. Siatkarze się ze mnie śmiali, że już przesadziłem.

A jakby zapytać, kto ciężej trenuje: Fajdek czy Anita Włodarczyk - to też by się pan śmiał?

Nie da się porównać zajęć kobiety i mężczyzny. Inne obciążenia.

Lubi pan Włodarczyk?

Toleruję ją. Jesteśmy w jednej grupie sportowej, reprezentujemy nasz kraj. Anita, że tak powiem - nie jest zbyt koleżeńska. Znałem ją jeszcze, zanim została mistrzynią, i miałem wyrobione zdanie, więc historia z tego roku z jej obrażeniem się na memoriał Kamili Skolimowskiej bardzo mnie rozbawiła. Ludzie mogli zobaczyć, jaka jest Anita. Po Konradzie Bukowieckim cały konflikt spłynął jak po kaczce - jest młodym zawodnikiem, a zyskał rozgłos, tymczasem Włodarczyk zawiodła kibiców, straciła zaufanie i wiarygodność. Zbudowała całą swoją karierę na przyjaźni z Kamą, co generalnie było medialną pierdołą, a teraz jestem przekonany, że od Berlina wszystkie medale dedykować będzie Irenie Szewińskiej, bo tak jest łatwiej.

Zawsze rozumie pan sam siebie? Bo w książce Joanna Fiodorow o pana propozycji zejścia na śniadanie w szlafroku mówi: "Nie wiadomo, dlaczego się na to uparł, ale z nim często czegoś nie wiadomo".

To było po złotym medalu na mistrzostwach świata w Pekinie, nie wiem, dlaczego uparłem się na ten szlafrok, dobrze, że nie poszedłem nago. Stwierdziłem, że po tym zwycięstwie i tak będzie o mnie głośno, a zawsze marzyłem, żeby zejść na śniadanie w hotelu w szlafroku, jak ci najbogatsi, którzy mogliby w nim pójść do kina, bo zawsze robią to, na co mają ochotę. Była szósta czy siódma rano, myślałem że będzie mało ludzi. Było jednak kilka osób, dla których byłem ciekawym zjawiskiem. Nie byli świadomi tego, co zrobiłem dzień wcześniej na stadionie. A ja już miałem wakacje.

To także w Pekinie płacił pan za kurs taksówką złotym medalem.

To najlepsze, co mi się do tej pory przytrafiło. Ta wymyślona historia była tak piękna, że celowo jej długo nie prostowałem. Spodobało mi się ta wersja, urosła legenda, gdyby Segway nie potrącił Usaina Bolta, zyskałbym po mistrzostwach największy rozgłos, byłbym bohaterem numer jeden. Gazety w Polsce pisały, że "mistrz się bawi, złotem płaci", a to był zwyczajny przypadek. Medal mi szybko zwrócono.

ZOBACZ WIDEO: Paweł Fajdek napisał książkę "Petarda". "Śmiałem się i mówiłem: Boże, co sobie ludzie pomyślą?"

Źródło artykułu: