Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Halowa siatkówka jest w Norwegii mało popularnym sportem. Twoja rodzina jest pod tym względem wyjątkowa. Ma silne siatkarskie tradycje.
Andreas Takvam, siatkarz Ślepska Malow Suwałki i reprezentacji Norwegii: Zgadza się. W siatkówkę grali zarówno mój tata, jak i moja mama. Tata był nawet w reprezentacji kraju, a potem został szkoleniowcem. Mama nie występowała w drużynie narodowej, ale grała w najwyższej norweskiej lidze. Siostra też byłaby świetną siatkarką, ale doznała bardzo poważnego złamania kostki i musiała zakończyć karierę.
Ja zaczynałem w klubie z wyspy Sotra, z której pochodzę. To niedaleko miasta Bergen. Powstała tam mała siatkarska społeczność, trenerem był mój tata. Kiedy miałem 15 lat, przeniosłem się do większego klubu w Bergen. Grałem tam przez kilka lat, a potem, jako 21-latek, trafiłem do Polski.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesięwsporcie: nagranie wyświetlono ponad 2 mln razy. Co za gest!
Do nieistniejącego już klubu z Kielc. Kto cię do niego ściągnął?
Trochę przez przypadek. Jacek Sęk, prezes tego klubu, był sędzią na turnieju, w którym grałem. Zaciekawiłem go na tyle, że zaproponował mi grę w PlusLidze. Nie wahałem się ani chwili, bo dla mnie to było spełnienie marzeń. Norwescy zawodnicy rzadko dostają możliwość wyjazdu do silnej ligi.
W Polsce zobaczyłeś inny siatkarski świat?
Szybko się przekonałem, że różnica w siatkarskiej kulturze pomiędzy moim krajem a waszym, jest ogromna. U nas nie ma profesjonalnej siatkówki, tutaj trafiłem do profesjonalnego klubu i zawodowej ligi. Potrzebowałem trochę czasu, żeby przystosować się do nowych warunków. Kiedy już to zrobiłem, cieszyłem się, że mogę grać na takim poziomie, w rozgrywkach, którymi ludzie się interesują, dyskutują o nich, przychodzą na mecze. W Norwegii na trybunach pojawiało się ledwie kilka osób, a w Polsce zobaczyłem jak to jest grać przed kilkoma tysiącami.
Z Kielc przeniosłeś się do Niemiec, do Friedrichshafen. Jak wspominasz pracę z byłym selekcjonerem reprezentacji Polski, Vitalem Heynenem?
To wyjątkowy człowiek. Pełny niespodzianek. Trener jedyny w swoim rodzaju, ale fantastyczny. Bywa surowy dla swoich graczy, ale myślę, że jeżeli masz do niego odpowiednie nastawienie, dużo się nauczysz. Nie tylko od niego, ale i o sobie.
Ciebie najwyraźniej Heynen dużo nauczył. Po trzech latach w Niemczech wróciłeś do PlusLigi jako znacznie lepszy gracz niż ten, który opuszczał Kielce.
Te trzy sezony bardzo dużo mi dały, bez dwóch zdań. Z powrotem do Polski to było tak, że po podjęciu decyzji o rozstaniu z Friedrichshafen postanowiłem zaczekać na oferty trochę dłużej, niż zwykle. No i pojawiła się propozycja z Suwałk, które awansowały wtedy z pierwszej ligi. Pomyślałem, że będzie ciekawie, bo budują tam coś nowego. I tak jestem tutaj już czwarty sezon. Podoba mi się, że tutaj wszystko kręci się wokół siatkówki. Mamy halę, która jest przeznaczona głównie dla nas, świetne warunki do treningów, wspaniałych kibiców. Po pierwszym roku w Ślepsku stwierdziłem, że to bardzo dobre miejsce, żeby się rozwijać.
Rodzice, którzy zaszczepili w tobie siatkarską pasję, byli na twoich meczach w Polsce?
Tak. Jeszcze w 2019 roku, kiedy zaczynałem grać w Ślepsku. Jako że to były początki klubu w PlusLidze, trybuny na każdym meczu były wypełnione a fani dopingowali jak szaleni. Rodzicom bardzo się to podobało. Potem przez koronawirusa długo nie mogli przyjechać, ale wkrótce znowu mają się pojawić.
Suwałki trochę przypominają ci rodzinne strony?
Rozumiem, że masz na myśli bliskość natury. Rzeczywiście, pod tym względem są podobne, choć u nas w Norwegii natury jest jeszcze więcej. Więcej spektakularnych widoków. Na mojej wyspie na wybrzeżu Morza Północnego czy w Bergen, które jest otoczone siedmioma górami, mamy je na każdym kroku. Z kolei tutaj jest bardzo dużo lasów. Jeśli miałbym wybrać jakieś miejsce w Polsce, które przypomina Norwegię, to wskazałbym Suwałki.
Jako nastolatek zapowiadałeś się na świetnego siatkarza plażowego. Dlaczego nie wybrałeś tej dyscypliny, która w Norwegii jest chyba trochę popularniejsza?
Kiedy byłem juniorem, latem grałem na plaży, a w pozostałą część roku w hali. Występowałem w międzynarodowych turniejach, w kwalifikacjach do World Tourów, w młodzieżowych mistrzostwach świata i Europy. W pewnym momencie, miałem wtedy 20 lat, uprawianie obu tych odmian stało się dla mnie trudne i musiałem wybrać. A halowa siatkówka zawsze była bliższa mojemu sercu.
Z czasów gry na plaży na pewno zapamiętałeś nazwisko jednego z reprezentantów Polski, który też postawił potem na występy pod dachem - Łukasza Kaczmarka.
W 2011 roku grałem przeciwko niemu w finale mistrzostw świata do lat 19 w Chorwacji. Ja i Runar Sannarnes przegraliśmy z Kaczmarkiem i jego partnerem w trzech setach, 13:15 w tie-breaku, choć prowadziliśmy chyba 9:3. Nie pamiętam dobrze, bo nie lubię wracać do tego spotkania. Byłem tak blisko złota. Kiedy potem przyjechałem grać do Polski i zobaczyłem Łukasza po drugiej stronie siatki, od razu sobie przypomniałem o tej porażce. Do teraz jest mi trochę smutno, kiedy o niej myślę.
Dziś Norwegia może się pochwalić mistrzami olimpijskimi w siatkówce plażowej - w 2021 roku w Tokio po złoto sięgnęli Anders Mol i Christian Sorum. Są też czterokrotnymi mistrzami Europy, a kilka miesięcy temu dołożyli mistrzostwo świata. Jak kraj o skromnych siatkarskich tradycjach wychował tak mocną parę?
Myślę, że było w tym sporo przypadku. Tak jak mówisz, wielkich tradycji nie mamy. Mieliśmy zawodników, którzy grali w World Tourach, ale nie należeli do światowej czołówki. Jednak czasem nawet w kraju bez tradycji, znikąd pojawiają się ludzie, którzy są w stanie wygrywać wszystko. Tak raz na sto lat. Anders, którego znam od dzieciństwa, bo pochodzi z tego samego regionu Norwegii, i Christian latami ciężko pracowali, by w końcu wejść na niesamowity poziom i dokonywać wspaniałych rzeczy.
Mol i Sorum mimo spektakularnych osiągnięć nie są największymi gwiazdami norweskiego sportu. Numer jeden to bez wątpienia Erling Haaland. Jako Norwegowi, który sporo czasu spędził w Polsce, zadam ci trudne pytanie: czy Haaland już teraz jest lepszy od Roberta Lewandowskiego?
Ha, ha. Odpowiem w ten sposób: Lewandowski w wieku 22 lat nie był aż tak dobry, więc na tej podstawie oceniam, że Haaland może być lepszy. Ale czy u szczytu swoich możliwości będzie lepszy, niż najlepsza wersja Lewandowskiego, tego nie wiemy. Pewne jest to, że Haaland robi niesamowite rzeczy. Potrzebował tylko ośmiu meczów w Premier League, żeby skompletować trzy hat-tricki! Coś nieprawdopodobnego.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty
Czytaj także:
Bartosz Bednorz rozkręca się w Chinach
Wilfredo Leon o swoim groźnym upadku: Kiedy to oglądałem, powiedziałem, że to nie byłem ja