Gdy w listopadzie ubiegłego roku obejmował drużynę Projektu Warszawa, nawet w siatkarskim środowisku był mało znaną postacią. Wystarczyło kilka miesięcy, by mówiono o nim jako o jednym z najbardziej obiecujących młodych polskich trenerów.
Pochodzący z Gdańska 36-letni szkoleniowiec zaskakująco szybko wyprowadził Projekt z kryzysu. Poprowadził warszawski zespół do 16 zwycięstw w 18 spotkaniach i miał z nim imponującą serię 13 wygranych z rzędu.
W rozmowie z WP SportoweFakty Graban mówi o tym, co jego zdaniem umożliwiło warszawianom wkroczenie na zwycięską ścieżkę, czego jego zdaniem brakuje polskim trenerom i jaka książka polecona przez Andreę Anastasiego wywarła duży wpływ na jego metody.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: On się nic nie zmienia. Ronaldinho nadal czaruje
Wyjaśnia też dlaczego został trenerem siatkówki, a nie zawodowym wędkarzem, mimo że jako nastolatek uprawiał wędkarstwo z dużym powodzeniem i był nawet członkiem juniorskiej kadry Polski.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Czy zgadza się pan z kimś, kto mówi o nudnym meczu siatkówki, że emocje są w nim jak na rybach?
Piotr Graban, trener Projektu Warszawa: Nie zgadzam się! Wiem, że wielu ludziom wędkarstwo kojarzy się z tym, że godzinami siedzi się nad wodą i nic się nie dzieje, a wędkarze tylko udają, że łowią, bo tak naprawdę nie chodzi im o złapanie ryby, a o to żeby się napić. Jednak wędkarstwo które ja poznałem to dynamiczne zajęcie.
Zanim na dobre związał się pan z zawodową siatkówką był pan w wędkarskiej reprezentacji Polski do lat 18. Jak pan do niej trafił?
Wszystko zaczęło się od mojego taty, pasjonata wędkarstwa. Trochę mnie swoją pasją zaraził, zabierając na swoje wyprawy. Spodobało mi się, a łowienie szło mi na tyle dobrze, że postanowiłem spróbować swoich sił w wyczynowym wędkarstwie spławikowym. Wystąpiłem w dwunastu zawodach i okazało się, że w roku, w którym w nich wystartowałem miałem najlepszy wynik w Polsce w swojej kategorii wiekowej. I tak trafiłem do młodzieżowej kadry, a potem na juniorskie mistrzostwa świata i Europy.
Musiał pan wyciągać z wody duże sztuki.
W wyczynowym wędkarstwie wcale nie trzeba łowić samych olbrzymów, żeby mieć wyniki. Jak ustawisz swoją taktykę pod jedną dużą rybę, ryzykujesz, że jej nie złapiesz, bo albo nie będzie brania, albo zerwie ci żyłkę. Zazwyczaj uczestnicy zawodów, którym zależy na punktach, ustawiają się na dużą liczbę średnich ryb i wyławiają ich 300 albo nawet 500.
Co trzeba wiedzieć i umieć, żeby tyle złowić?
Musisz wiedzieć na jakim akwenie łowisz. Czy dno jest piaszczyste, czy muliste, czy woda płynie czy stoi, jaka jest temperatura wody, jakie ryby tam żyją i gdzie żerują. Trzeba dobrać odpowiednie żyłki, spławiki i dostosować zanętę pod konkretne gatunki. A samo łowienie wymaga koordynacji i siły, bo żeby sprawnie i precyzyjnie operować trzynastometrową wędką - za moich czasów to była największa dopuszczalna długość - trochę krzepy trzeba mieć.
Dobry wędkarz to nie szczęściarz, a człowiek dobrze przygotowany?
Właśnie tak. Pokazało to kilka zawodów, na które zabrałem swoich dobrych znajomych. Pytali się mnie jak to jest możliwe, że ja ciągle coś wyławiam, mój brat, który jest kilka stanowisk ode mnie, też ciągle ma brania, a tych kilku wędkarzy między nami tylko się na nas patrzy. Tłumaczyłem, że trzeba wiedzieć co robić i wtedy są efekty.
Na innych zawodach kolega obserwował, jak przygotowuję się do łowienia, rozstawiając ze 20 różnych wędek. Dziwił się, że potrzebowałem tak dużo czasu, żeby w ogóle zacząć. A ja po prostu wiedziałem, że żeby osiągnąć najlepszy wynik, muszę być przygotowany na każdą sytuację.
Ile razy był pan na turniejach rangi juniorskich mistrzostw świata czy Europy?
Trzy. W Serbii, w Chorwacji i w Portugalii. Najlepsze miejsca zająłem na zawodach w Serbii. Indywidualnie skończyłem w pierwszej dziesiątce, a drużynowo zajęliśmy czwarte miejsce. Jeśli chodzi o polską scenę, byłem mistrzem kraju w drużynie i wicemistrzem indywiudualnie.
Ile ważył największy okaz, który pan złowił?
Ryba, którą złapałem w Norwegii, gdy łowiłem hobbystycznie. To była brosma, gatunek z rodziny dorszowatych. Ważyła siedem kilogramów. Nie wypuściłem jej z powrotem do wody, bo powiedziano nam, że jest przesmaczna. Postanowiliśmy to sprawdzić i faktycznie, jest pyszna.
Czego wędkarstwo może nauczyć trenera siatkówki?
Zawsze powtarzam, że we mnie wykształciło nawyk stawiania się w sytuacji przeciwnej strony. Żeby złowić rybę, muszę myśleć trochę jak ona. Wiedzieć, gdzie ona będzie, co lubi a czego unika, jak żeruje. A przecież w siatkówce też staramy się odgadnąć myśli i zamierzenia rywali, więc ta umiejętność jest pomocna. No i dzięki mojej wędkarskiej przeszłości potrafię sobie radzić z presją, bo trochę się do niej przyzwyczaiłem. Ok, może nie uprawiałem najpopularniejszego sportu na świecie, ale kiedy reprezentujesz kraj na imprezach rangi mistrzowskiej, to zawsze wiąże się z tym presja.
Co spowodowało, że z członka juniorskiej kadry Polski w wędkarstwie zmienił się pan w trenera siatkówki?
Jeszcze zanim zająłem się wędkarstwem, trenowałem minisiatkówkę. Miałem całkiem niezłe wyniki, ale w turniejach wędkarskich jeszcze lepsze. Spodobała mi się łatwość, z jaką osiągam sukcesy, dostałem się do reprezentacji i wciągnąłem się na dobre. Po kilku latach doszedłem jednak do wniosku, że przez całe życie łowił nie będę, bo choć to fajna pasja, nie utrzymam się z niej. Jako zawodowiec dostawałem wtedy około 60 tysięcy złotych rocznie, ale to były pieniądze, które w całości wydawałem na sprzęt, który kosztuje sporo, na przejazdy, hotele i tak dalej.
Poza tym tęskniłem za siatkówką. Kiedy do niej wróciłem, szybko oceniłem, że nie będę już zawodnikiem, bo nie nadrobię lat poświęconych wędkarstwu. Uznałem za to, że mógłbym być trenerem. Najpierw pomagałem żeńskiej drużynie Gedanii Gdańsk, byłem dla jej zawodniczek kimś w rodzaju sparingpartnera. Potem zostałem tam na stażu. Kolejnym krokiem były studia na AWF-ie ze specjalizacją trenera siatkówki. Po nich zostałem asystentem w Treflu Sopot. A w 2016 roku dostałem szansę jako pierwszy szkoleniowiec w IBB Polonii Londyn.
Londyn był dla mnie kluczowym czasem w karierze. Raz, że przeszedłem z żeńskiej siatkówki do męskiej, a dwa, że zostałem głównym trenerem. Na początku miałem mnóstwo zapału do pracy, ale z czasem mój entuzjazm opadł, bo przekonałem się, że Anglia jest trudnym terenem dla siatkówki. Po dwóch latach uznałem, że czas wracać.
Wrócił pan i odezwał się do Andrei Anastasiego. To najważniejsza osoba w pańskiej karierze trenerskiej?
Tak. Andrea miał na mnie ogromny wpływ. Napisałem do niego z pytaniem, czy mógłbym zostać jego asystentem w Treflu Gdańsk. Odpowiedział, że stanowisko jest wolne i jeśli dogadam się z klubem, to on mnie weźmie do sztabu. Ktoś powie, że miałem szczęście, ale szczęście mają zdeterminowani i ci którym nie brak odwagi, żeby zrobić pierwszy krok. Ja miałem śmiałość odezwać się do Andrei, bo już wcześniej trochę się znaliśmy. Mile mnie zaskoczył swoją otwartością. Byłem jego asystentem przez cztery sezony. Jeden w Treflu Gdańsk i trzy w Warszawie.
Anastasi ma znakomity warsztat trenerski i bardzo dużo się od niego nauczyłem. Kiedyś dał mi książkę o tytule "Esencjonalista". Do dziś stosuję zasady, które dzięki niej poznałem - podstawowa jest taka, że najważniejsze są efekty. Na moją pracę przekłada się to tak, że staram się robić jak najkrótsze treningi, żeby nie obciążać zawodników bardziej, niż to konieczne, i stosować na zajęciach tylko te ćwiczenia, które uważam za najlepsze dla mojej drużyny i pod konkretnego przeciwnika. Wszystko, co jest mniej wydajne, obcinam.
Po kilku sezonach spędzonych u boku Anastasiego czuł się pan gotowy do samodzielnej pracy w mocnym zespole PlusLigi, gdy Projekt Warszawa ją panu zaproponował?
Wydawało mi się, że jestem, ale trochę niepewności było, bo doświadczenia z zespołem na takim poziomie, który do tego miał wtedy sporo różnych problemów, nigdy wcześniej nie miałem. Pierwsze dni w roli trenera Projektu wiązały się dla mnie ze sporym stresem. Mało wtedy spałem, a bardzo dużo pracowałem, bo chciałem przeanalizować wszystkie nasze problemy. Nie sądziłem wtedy, że będzie się nam aż tak dobrze układało. Okazało się, że rzeczywistość przerosła oczekiwania, bo szybko wróciliśmy na dobre tory i z osiemnastu meczów w PlusLidze, w których prowadziłem zespół, wygraliśmy szesnaście.
Co było w pańskiej opinii kluczowe dla wyciągnięcia drużyny Projektu z kryzysu i skierowania jej na zwycięską ścieżkę?
Po pierwsze - komunikacja. Staram się tłumaczyć zawodnikom czemu służą konkretne treningi i konkretne ćwiczenia. Uważam, że jeśli wyjaśnię moim graczom co im da jakieś ćwiczenie i że wykonujemy je pod tego czy innego przeciwnika, zawodnicy mają większą świadomość sposobu gry danej drużyny i trenują z większym zaangażowaniem.
Druga sprawa - intensywność. Wszystko co robimy na treningach, robimy na dużej intensywności. Uważam, że jeśli zawodnik trenuje jakiś element "na spokoju", w czasie meczu, gdy zmęczenie i presja robią swoje, wypracowane automatyzmy mogą nie zadziałać. A jeśli będzie przyzwyczajony do pracy na wysokim tętnie, wykorzysta to, czego się nauczył, w każdym momencie spotkania.
Myślę, że poprawienie tych dwóch elementów zrobiło swoje, pomogło nam wygrać kilka spotkań, zbudować u zawodników pewność siebie, a potem z wiatrem w żaglach było nam już łatwiej.
Po kolejnych zwycięstwach Projektu myślał pan sobie, że może i jest debiutantem, ale pański sposób pracy działa?
W ten sposób nie myślałem, ale kilkukrotnie byłem pozytywnie zaskoczony, wręcz szokowany efektami konkretnych ćwiczeń które wykonywaliśmy tylko przez 10-15 minut. Myślałem, że dadzą nam dodatkowe trzy czy pięć procent w jakimś elemencie, a dawały zdecydowanie więcej. Dziś jak patrzę na to, że wygraliśmy w lidze 16 z 18 spotkań, to myślę po prostu, że wykonaliśmy w Projekcie kawał dobrej roboty.
Gdyby inny trener przyszedł do pana i poprosił o zdradzenie szczegółów tych ćwiczeń, zgodziłby się pan?
Tak. Jestem zdania, że nam, polskim trenerom, brakuje takiej otwartości, wymiany myśli, jaką mają na przykład Włosi. I przez to nie wzrastamy jako środowisko. Niestety, większość naszych trenerów nie chce się dzielić wiedzą. Jesteśmy na siebie zamknięci, nie odwiedzamy się, nie pytamy. Szkoleniowcy z siatkarskiego topu są inni. Jeśli zapytasz któregoś z nich czy możesz przyjechać do niego na trening i zadać kilka pytań, każdy ci odpowie, że drzwi są otwarte. U mnie też są.
16 zwycięstw w 18 meczach to świetny wynik, ale pójdzie w zapomnienie, jeśli w ćwierćfinale mistrzostw Polski przegracie z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle. Czy nawet, jeśli nie przejdziecie ZAKSY, swój debiutancki sezon w PlusLidze uzna pan za udany?
Trudne pytanie. Nie zastanawiałem się nad tym, bo bardzo wysoko zawieszam sobie poprzeczkę i nie dopuszczam do siebie myśli o niepowodzeniu. Pokonanie w serii spotkań drużyny z Kędzierzyna-Koźla, która po raz trzeci z rzędu awansowała do finału Ligi Mistrzów, to bardzo trudne zadanie, ale wiem, że mamy szansę tego dokonać. O tym, czy sezon był udany czy nie, będę myślał kiedy go zakończymy. Dla mnie na pewno przyniósł dużo dobrego, bo prowadząc zespół z PlusLigi czuję, że jestem na właściwym miejscu. Albo, nawiązując do mojej wędkarskiej przeszłości, czuję się jak ryba w wodzie.
Czytaj także:
Finał Ligi Mistrzów w Polsce? Wiadomo, co się musi wydarzyć
"Nie zrobiliśmy jeszcze nic". Michał Winiarski tonuje emocje