Anna Monkiewicz nie przyszła na prezentację drużyny po raz pierwszy, od kiedy w 2016 przy uniwersytecie powstał klub Uni Opole. Na Instagramie zamieściła jedynie zdjęcie z krótkim komentarzem "nieobecność usprawiedliwiona".
Odcięci od cywilizacji
Monkiewicz jest wiceprezeską klubu siatkarek, który gra w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce. Nowy sezon zaczyna się w najbliższy weekend, jej podopieczne grają u siebie w Opolu w sobotę z zawodniczkami z Bydgoszczy.
Anna nie przyszła na pierwsze spotkanie drużyny z kibicami, bo od zeszłego poniedziałku jest - dosłownie - uwięziona wraz z najbliższymi w rodzinnym domu w Lewinie Brzeskim. Ich działka znajduje się niedaleko wałów, w najniżej położonej części miasta. Choć 90 procent Lewina Brzeskiego może już sprzątać swoje domostwa, to oni wciąż borykają się z nadmiarem wody.
Od ośmiu dni nie mają prądu. Jest coraz chłodniej. Posiłki, w postaci suchego prowiantu, dostarcza im wojsko.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Szalony taniec mistrzyni olimpijskiej z Tokio! Fani są zachwyceni
W ciągu zaledwie kilku godzin woda w ich domu sięgnęła półtora metra i utrzymywała się na tym poziomie kilka dni. Po ośmiu dniach jest już nieco lepiej, bo po parterze można brodzić w wodzie do... kolan.
- Pierwszy raz wyszłam kilka dni temu i tak naprawdę tylko do ogrodu - zaczyna opowiadać. - Byliśmy odcięci od cywilizacji i próbowaliśmy przetrwać na naszej małej wyspie, jaką było pierwsze piętro domu. Już teraz mogę powiedzieć, że z rzeczy pozostawionych na parterze nie zostało praktycznie nic.
Strach o to, czy wytrzyma konstrukcja
Sytuacja jest jednak bardzo poważna, bo dopiero za kilka dni specjalna ekipa budowlana ma sprawdzić, czy dom nadaje się do dalszego zamieszkiwania. Jest bowiem ryzyko, że woda stojąca od tygodnia w budynku uszkodziła jego konstrukcję.
- Najbardziej boję się o rodziców - mówi Anna. - Po pierwszej powodzi zrobili wszystko, by odbudować dom i to im się udało. Po 27 latach to na mnie spoczywa ta odpowiedzialność, będę działać. Tata ma 83 lata, mama 77, a ja boję się, żeby się nie przeziębili. Pocieszam się, że przed nimi jeszcze wiele lat życia w uprzątniętym mieszkaniu - nie traci nadziei wiceszefowa Uni Opole, który występuje w Tauron Lidze.
Ludzie wyrywali sobie chleb
Rodzinny dramat rozegrał się w kilkanaście godzin. Anna Monkiewicz jeszcze w niedzielę rano była na konferencji w Międzyzdrojach, gdzie miała zostać aż do 18 września. Ostatecznie wyczuła duży niepokój u rodziców i już po południu była w Lewinie Brzeskim.
- W poniedziałek od rana w mieście była panika. W sklepach ludzie wyrywali sobie z rąk ostatnie bochenki chleba. Półki, które jeszcze kilka dni temu były wypełnione najpotrzebniejszymi produktami, tym razem świeciły pustkami. Dało się wyczuć wielki strach - relacjonuje.
Jej partner poszedł wraz z innymi mieszkańcami ratować wały. Wrócił nadspodziewanie szybko, bo około godziny 22 okazało się, że trud jest daremny. Już wtedy woda przedostawała się do miejscowości. Godzinę później ogłoszono ewakuację miasta. Ale było już za późno.
Horror po raz drugi
Zszokowana rodzina zdążyła jeszcze uratować, wnosząc na wyższe piętro, drobne pamiątki rodzinne. Zdjęcia, dokumenty, dwa fotele, materac od łóżka.
- Gdy zarządzono ewakuację, staliśmy przed domem i widzieliśmy, jak woda zaczyna płynąć ulicą w naszą stronę. To był przerażający widok - wspomina Monkiewicz. - W 1997 roku wyglądało to tak samo. Horror, który miał nigdy więcej się nie powtórzyć, zdarzył się po raz drugi w moim życiu. Wystarczyła godzina, by rzeka przelała się przez wały, a potem płynęła małymi strumykami po mieście, aż wreszcie połączyła się w jedną wielką wodę, która zabiera ludziom dobytek całego życia - mówi wyraźnie roztrzęsiona.
Nie ma się więc co dziwić, że siatkarska działaczka w nocy z poniedziałku na wtorek nie zmrużyła oka. Cały czas bała się, że za chwilę woda sięgnie na tyle wysoko, że schronienie na pierwszym piętrze będzie niewystarczające. O północy woda była już pod drzwiami ich domu.
- Dwie godziny później po raz pierwszy usłyszałam charakterystyczny bulgot napełniających się wodą przedmiotów, przewracanych sprzętów i mebli. Miałam wrażenie, że jestem na zatapiającym się statku. Wystarczyły cztery godziny, a nasz dom z najbezpieczniejszego miejsca na świecie stał się naszym więzieniem. Słuchając tego bulgotu, wmawiałam sobie, że to tylko przedmioty, które szybko będzie można odkupić. Wierzę w to do dziś - przyznaje.
Choć ona i jej rodzina doświadczyli już powodzi w 1997 roku, to tym razem byli przekonani, że historia nie może się powtórzyć. Władze zapewniały o uregulowaniu koryta rzeki i umocnieniu wałów. W tę opowieść uwierzyli nie tylko oni, ale także wszyscy ich sąsiedzi.
Nie uprzedzili, że może być tak źle
Już po wszystkim Monkiewiczowie od najbliższych dostali agregat prądotwórczy, więc jak wystarcza paliwa, to i prądu trochę jest. Za to kuchenkę gazową z butlą wysunęli na balkon. Tam teraz przygotowują posiłki.
O normalności nie można jednak mówić.
Choć do dziś brodzą w paskudnej, śmierdzącej wodzie, to już teraz starają się usuwać z domu zalane meble i resztki sprzętu. Co ciekawe, w sobotę pomogli im przypadkowi ludzie, którzy uznali, że w obliczu tragedii nie mogą siedzieć w domu i muszą wyruszyć do Lewina Brzeskiego z oddalonego o 85 kilometrów Lublińca.
Sześć osób od rana do wieczora pracowało więc nad początkowym uprzątnięciem mieszkania. Kolejnym etapem powinno być osuszenie murów specjalnymi urządzeniami. Tu jednak pojawia się problem. W Lewinie Brzeskim od ośmiu dni nie ma prądu, a nic nie wskazuje, by nagle sytuacja miała się zmienić. 10 procent miasta wciąż jest pod wodą,
- W 1997 roku miałam 22 lata i choć nie było jeszcze telefonów komórkowych, to mam wrażenie, że wszystko było lepiej zorganizowane niż teraz - mówi Anna. - Słyszę to zresztą od wielu ludzi. Tym razem nie dostaliśmy żadnego sygnału, że może być aż tak źle. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że miasto znów może znaleźć się pod wodą.
Czy w sobotę pojedzie na pierwszy w sezonie mecz ligowy swojej drużyny? - Chciałabym, ale czy się wydostanę?
[b]Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
[/b]