Joanna Seliga: Czar magdalenki zamoczonej w herbacie

Magdalenka - dla jednych dość nietypowe zdrobnienie imienia Magdalena, dla innych wieś, w której miały miejsce sławetne rozmowy Okrągłego Stołu. W powieści Marcela Prousta pt. "W poszukiwaniu straconego czasu" stanowi ona jednak coś więcej. Pozornie zwykłe francuskie ciasteczko o dość specyficznym, muszelkowatym kształcie, ukrywa w sobie pamięć o wydarzeniach z przeszłości, jest niemalże ucieleśnieniem myśli, które tkwią w naszej podświadomości i uwalniają się z niej w najmniej spodziewanym momencie.

W tym artykule dowiesz się o:

I niebawem (...) machinalnie podniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego. (...) Cofam się myślą do chwili, w której wypiłem pierwszą łyżeczkę herbaty (...). I nagle wspomnienie zjawiło mi się.

M. Proust "W stronę Swanna" ("W poszukiwaniu straconego czasu")

Podobną rolę do tej, jaką w utworze francuskiego pisarza piastowało ciasteczko o wdzięcznej nazwie magdalenka, spełnił niedawno wygrzebany z zakamarków mego pokoju niepozorny notatnik. Okładka leżącego na samym dnie zapomnianej szafki zeszytu nie wskazywała na to, że znajdę w nim słowa, które przywołają siatkarskie wspomnienia. Widniał na niej bowiem osobnik, który nijak miał się do rzeczywistości znanej mi z hal, w których na co dzień urzędują zespoły PlusLigi. Jego postać utożsamiana bywa raczej z bajką dla dzieci, w której występują Prosiaczek i Tygrysek. Jak się jednak później okazało, okładka z Kubusiem Puchatkiem, bo o nim właśnie mowa, kryła pod sobą pamiętnik z moich wczesnych lat dziecięcych.

Dlaczego o tym piszę? Otóż najlepszą pointą dla treści, które jako mniej więcej 9-letni brzdąc zapisywałam na kartach swojego dzienniczka, jest ściśle tajne życzenie umieszczone na jego ostatniej stronie. Brzmi ono tak: "Chciałabym, żeby moje życzenie się spełniło i żebym pojechała z tatą na mecz Ligi Światowej Polska - Rosja do Spodka". Teoretycznie rzecz ujmując, nie było w tym nic odkrywczego, a jednak mimo to poruszyło mnie do głębi. Jeszcze w tym samym momencie za punkt honoru postawiłam sobie odnalezienie wszelkich siatkarskich pamiątek, które skrywały się w zamieszkiwanych przeze mnie czterech ścianach. Moim łupem padły m.in. piłka, która zainicjowała mą dziecięcą przygodę z praktyczną stroną volley'a, pierwszy osobiście zdobyty w ferworze walki autograf Krzysztofa Ignaczaka, a także szalik zdobiony biało-czerwonym napisem "Polska". W jednej chwili dotarła do mnie siła wspomnień. Byłam już wówczas o krok od postanowienia, iż również miniony sezon klubowy powinnam w jakiś sposób uwiecznić, chociażby symbolicznie.

Co więc na trwałe zadomowiło się w mojej pamięci? Jakie reminiscencje będą przeze mnie automatycznie przywoływane na dźwięk słów: Sezon ligowy 2009/10? Nie byłoby w tym chyba nic dziwnego, gdybym zaczęła od szóstego z rzędu mistrzostwa w wykonaniu teamu z Bełchatowa. Sympatycy Skry mogli krzyknąć z radością: "Ale jazda - szósta gwiazda!", zaś miłośnicy Jastrzębskiego Węgla zmuszeni byli obejść się smakiem złota i odłożyć na kolejny rok swoje marzenia o medalu z najcenniejszego kruszcu. A okoliczności były więcej niż klarowne, bo - z całym szacunkiem dla Pszczółek - mistrzowie byli w tym roku do ogrania. Kłopoty kadrowe, zadyszka, forma, której do ideału było relatywnie daleko... Dawno już nie przydarzyła się podobna sposobność do zmiany warty w lidze. Jej perspektywa szczególnie cieszyła osoby, które nie życzyły klubowi najlepiej. Nie będę nikomu mydlić oczu i przyznam się od razu - zmartwiła mnie swego rodzaju "nagonka" na Skrę. Owszem, dany zespół można darzyć sympatią lub nie, lecz niektóre sytuacje przyprawiały mnie, mówiąc kolokwialnie, o mdłości. - Dzięki naszej porażce z Dynamem sprawiliśmy radość tej połowie siatkarskiej Polski, która życzyła nam odpadnięcia. Przynajmniej mieli się z czego cieszyć - stwierdził jakiś czas temu jeden z podopiecznych Jacka Nawrockiego. Skoro więc nie tylko ja zauważyłam tę niezdrową atmosferę wobec teamu, w szeregach którego gra naprawdę liczne grono uwielbianych i wychwalanych pod niebiosa reprezentantów Polski, którzy grając w kadrze, nie mogą odpędzić się od zachwyconych nimi kibiców, to coś na rzeczy musi chyba jednak być.

Abstrahując jednak od tego, budzącego mój niesmak tematu, muszę przyznać, iż finały trochę mnie zawiodły. Tęsknym wzrokiem spoglądałam w przeszłość, kiedy to w sezonie 2006/07 lub nawet 2002/03 o wiktorii którejś z ekip decydowało pięć zaciętych konfrontacji. Wyrównane spotkania, ryzykowne zagrywki i niepewność do ostatniej piłki - tego powinno wymagać się od finalistów ligi okrzykniętej mianem trzeciej na świecie.

Co innego jednak mecze o miejsce na najniższym stopniu podium... Tak, to również zapadnie w moją pamięć na długo. Kędzierzynianie już byli w ogródku, już witali się z gąską! Prowadzili w rywalizacji 2:0 i 23:17 w trzecim pojedynku. I pomyśleć, że od brązowych krążków dzieliły ich zaledwie dwa oczka! To aż niewyobrażalne… A jednak prawdziwe. Znaczący wpływ miał tu zapewne Klub Kibica z Rzeszowa, który w ostatnim możliwym momencie zagrzał Resovię do walki, choć decydujące były również trudne zagrywki Grzegorza Kosoka. Tym właśnie sposobem, skrzydła ZAKSY zostały bezpowrotnie podcięte. Pamiętam, jak w trakcie czwartego meczu jeden z komentatorów wyznał, iż po tym decydującym o zwrocie akcji starciu podszedł do niego jeden z podopiecznych Ljubo Travicy i z błyskiem w oku powiedział, że może się założyć, iż Resovia walki o trzecie miejsce w PlusLidze już nie przegra, nie po tak spektakularnym powrocie do gry. I stało się tak, jak powiedział. Przewrotne bywają wydarzenia w siatkówce, jednak trzeba przyznać, iż stanowi to jedną ze składowych, które dają wypadkową w postaci niezapomnianych emocji.

Znamienny w moim odczuciu był również Mecz Gwiazd PlusLigi. Wzorowana na NBA All-Star Game potyczka miała w tym sezonie wyjątkowy przebieg. Komizm sytuacyjny, groteska, parodia... Niczego w tym spotkaniu zabraknąć nie mogło. Mnie najmocniej utkwiły w pamięci niekonwencjonalne wystawy głową, meksykańska fala w wykonaniu siatkarzy relaksujących się na ławce, nieszablonowe pokazy tańca w wykonaniu Rafaela Redwitza, a także dodające grze uroku przewroty w przód, których na co dzień próżno szukać wśród typowych siatkarskich zagrań. Owo wspomnienie na pewno należało więc będzie do tych najmilszych.

Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o sytuacji, która wydarzyła się pewnego pechowego dnia grudniowego. Przyznam się od razu, że należę do grona osób wrażliwych na wszelkiego rodzaju urazy i choć najdrastyczniejszych momentów kibicom siatkówki w telewizji oszczędzono, to i tak koszmarna kontuzja Dawida Murka wywołała na moich plecach okropny taniec złośliwych dreszczy. Ciarki, jakie mnie nawiedziły na widok makabrycznego wykręcenia nogi przyjmującego AZS-u Częstochowa, w konsekwencji którego doszło do otwartego złamania i wielu innych szkód wyrządzonych jego nodze, nie zaliczają się do najprzyjemniejszych "gości"... Optymistyczny jest jednak fakt, iż rehabilitacja Dawida przynosi rezultaty, zaś on sam usilnie pracuje nad powrotem do czynnego uprawiania sportu.

Nie mogę się też powstrzymać przed pominięciem wątku Richarda Lambourne'a. Jego przygoda z Delectą Bydgoszcz była wszak krótka, acz nad wyraz intensywna. Co prawda swoją grą PlusLigi nie zawojował, jednak postarał się o rozgłos za sprawą chwytu iście PR-owskiego. Chyba każdy kibic siatkówki w Polsce zapamiętał jego słynny gest, który wychwyciło zgrabne oko telewizyjnej kamery. Środkowy palec zaadresowany do trenera Waldemara Wspaniałego wywołał w bydgoskim środowisku aferę. Nic w tym zresztą nadzwyczajnego nie ma, gdyż - jak mniemam - gest ten niewątpliwie międzynarodowy, znany jest każdemu, nawet mało zaznajomionemu z angielszczyzną człowiekowi. Wszystko próbowano później elegancko zamieść pod dywan, wydając nawet dwa oświadczenia (samego zawodnika i klubu), jednak skończyło się tak, jak musiało, a więc pożegnaniem Amerykanina z polską siatkówką.

Na koniec warto napomknąć o problemie z niesfornymi sędziami. Na początku października na łamach naszego portalu opublikowana została rozmowa z prezesem Profesjonalnej Ligi Piłki Siatkowej Arturem Popko. Powiedział on wówczas, iż w PlusLidze jedynymi amatorami są... sędziowie. Któż mógł się wówczas spodziewać, że słowa te odbiją się nam czkawką w najważniejszych momentach tego sezonu? W drugim finale pomiędzy Skrą a Jastrzębiem niektóre decyzje arbitrów wołały niemalże o pomstę do nieba. I choć sędzia to też człowiek, to wprowadzenie telewizyjnych powtórek powinno być chyba jednak poważnie rozpatrzone, bo osobiście nie mam już nigdy ochoty wstydzić się za kibiców volley'a, którzy jak m.in. miłośnicy ZAKSY, sprowokowani nietrafnymi orzeczeniami sędziów do "mało eleganckich" wypowiedzi w trakcie potyczki z Jastrzębskim Węglem, byli w mediach, trochę niesprawiedliwie zresztą, porównywani do chuliganów z futbolowych stadionów.

"Sezon 2009/10 był niewątpliwie wyjątkowy, zresztą jak każdy inny" - tymi słowami zakończyłabym swój wpis w pamiętniku. Teraz odłożę go na jedną z lepiej widocznych półek, by moja osobista "magdalenka" nieco częściej wywoływała miłe wspomnienia. Mam cichą nadzieję, że po dzienniczek sięgnę w październiku. Życzyłabym sobie, aby moje reminiscencje sprawiły mi wówczas niesamowitą frajdę.

Komentarze (0)