Wojciech Potocki: W pierwszym wyjazdowym meczu zagraliście tak jakbyście już przed spotkaniem przestraszyli się rywala, który założył maski Halloween.
Robert Prygiel: Może to tak wyglądało z boku, ale proszę mi wierzyć, nie przestraszyliśmy się ZAKSY. Szanujemy każdego przeciwnika, lecz żadnego się nie boimy. Po prostu, dziś te elementy na które postawiliśmy przed meczem nie zaskoczyły. Mieliśmy grać silną zagrywką, która powinna odrzucić ZAKSĘ od siatki, a nam ułatwić grę wyblokiem i kontry. Niestety, psuliśmy zagrywkę na potęgę i to się zemściło. Z ZAKSĄ trzeba jednak ryzykować, bo inaczej nie da rady.
Kędzierzynianie trochę was jednak obnażyli. Okazało się, że Politechnika ma w swojej grze wiele do poprawienia. Pytanie tylko, czy wy jesteście tacy słabi, czy może rywale są w fenomenalnej formie?
- Trzeba powiedzieć, że dwoma pierwszymi zwycięstwami sami zawiesiliśmy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Graliśmy z dobrymi drużynami i być może te sukcesy zostały za mocno rozdmuchane. My jednak stąpamy twardo po ziemi i wiemy, że jesteśmy drużyną, która będzie grała najwyżej o szóste miejsce. Mamy doświadczony zespół, który może wygrać z każdym, ale znamy też swoje miejsce w szyku. Możemy wygrać pojedynczy mecz z Resovią czy ZAKSĄ, lecz na przestrzeni całych rozgrywek, na razie, nie możemy z nimi rywalizować jak równy z równym.
W Kędzierzynie często wdawaliście się w dyskusje z sędziami. Zbyszek Bartman, czy Michał Kubiak mieli wiele pretensji do arbitrów, a raz nawet wymienili "uprzejmości" z siatkarzami gospodarzy. Czyżbyście nie mogli pogodzić się z przegraną?
- Nie. Po prostu, kiedy mecz jest wyrównany, a szczególnie w końcówkach setów, w ferworze walki, czasami zdarzają się takie sytuacje. Nie padły żadne ostre słowa, nie było w tym złych zamiarów czy chęci wymuszenia na arbitrze korzystnych rozstrzygnięć. Trzeba pamiętać, że w takich meczach emocje są naprawdę bardzo duże.
Gra pan w nowej drużynie. Jak się pan w niej czuje? Czy ten transfer do Warszawy nie był trochę wymuszony przez prezesa Jadaru, Tadeusza Kupidurę?
- Nie. W mojej przygodzie z siatkówką grałem w wielu klubach i większość chłopaków znałem już wcześniej. Naprawdę nie miałem żadnych problemów z "aklimatyzacją" w Warszawie i czuję się tu bardzo dobrze.
Zaczyna pan mecze na ławce. Kapitan drużyny w kwadracie? To nie jest normalna sytuacja.
- To rzeczywiście trudne doświadczenie i, prawdę mówiąc, nigdy wcześniej w takiej sytuacji nie byłem. Przed sezonem nie było problemów, grałem w szóstce. Niedawno jednak przyplątała mi się paskudna kontuzja kolana i teraz praktycznie nie trenuję. To powoduje, że gram cały czas na środkach przeciwbólowych i czekam kiedy będziemy mieć chociaż tydzień wolnego, żeby wyleczyć uraz, który wynika z przeciążenia.
Jak to jest naprawdę? Kto rządzi w drużynie? Kapitan czy Zbyszek Bartman, który wręcz szaleje na parkiecie?
- Zbyszek robi na boisku i wokół siebie dużo teatru, ale u nas wszystkim rządzi trener. Każdy z nas czuje przed nim respekt i stara się wykonywać jego polecania z największym zaangażowaniem.
Po meczu w Kędzierzynie-Koźlu Zbyszek był wściekły jak nigdy, a pan odwrotnie - dość spokojnie przyjął przegraną.
- Bo w swoim życiu już wiele spotkań wygrałem, ale również wiele przegrałem i wiem, że nie była to nasza ostatnia porażka. Bardzo żałuję przegranej, lecz zdaję sobie również sprawę z tego, że w naszym zawodzie z niepowodzenia trzema umieć wyciągnąć wnioski. Po to żeby w kolejnym spotkaniu wygrać.