Piotr Stosio: Sporo ostatnio mówi się o problemach finansowych Politechniki i zaległościach wobec drużyny. Jest aż tak źle?
Radosław Panas: Był moment, w którym trochę zaległości narosło. Ostatnio pojawiło się natomiast światełko w tunelu, bo pieniądze zaczęły spływać na konta zawodników. Bajki może nie ma, ale my się tym nie zajmujemy. To są sprawy działaczy. Ja chłopakom powiedziałem już, że jeżeli przychodzą na salę treningową, to nie chcę słyszeć o zaległościach wobec nich. Sam jestem w takiej sytuacji jak oni. Kilka godzin dziennie można poświęcić na pracę nad sobą, wylansowanie własnego nazwiska, swojej osoby przez dobrą grę i pokazanie się innym trenerom. W przyszłości, jeżeli będą prezentowali odpowiedni poziom, mogą podpisać dobre kontrakty. Jeśli nie w Politechnice, to w innych klubach.
A ile wynoszą zaległości klubu wobec drużyny?
- Niech to pozostanie tajemnicą klubu. Nie widzę potrzeby wyciągania podobnych faktów na światło dzienne.
Przed miesiącem prezes Dolecka nie wykluczyła wycofania drużyny z PlusLigi. Czy rozmawiała dłużej z drużyną?
- Ostatnie spotkanie drużyny z działaczami odbyło się przed Wigilią. Podzieliliśmy się wtedy opłatkiem, porozmawialiśmy. Oczywiście są cały czas w kontakcie z drużyną. My czekamy na dobre informacje. Wiemy, że klub robi, co może, by pozyskać nowych sponsorów i uzyskać jak największe pieniądze z budżetu miasta. Robimy swoją robotę i tyle.
Powiedział pan, że dzięki dobrej grze zawodnicy będą mogli znaleźć dobre kluby w przyszłości. To dotyczy również pana?
- Mówiłem przede wszystkim o zawodnikach. Bardzo dobrze pracuje mi się w Warszawie. Jestem trenerem Politechniki już trzeci sezon i atmosfera jest bardzo fajna, zarówno na treningach, jak i w czasie meczów. Kontakty między zespołem, kibicami i działaczami są w porządku, więc nie mam żadnych zastrzeżeń. Mam nadzieję, że klub dalej będzie funkcjonował na najwyższym poziomie, że pozyskamy sponsorów, utrzymamy zespół i znajdą się pieniądze na nowych zawodników. I dalej będziemy się rozwijać. Osobiście koncentruję się tylko i wyłącznie na pracy w Politechnice.
Ale nie wyklucza pan, że gdyby otrzymał za trzy miesiące ciekawą ofertę, to mógłby zmienić klub?
- Niczego nie można wykluczyć, ale nie myślę o tym w ogóle.
Jak wspomina pan współpracę z Andreą Anastasim?
- Bardzo dobrze. Podpatrzyłem sporo nowych rzeczy, nauczyłem się i wprowadzam do gry naszego zespołu. Niedawno trener Anastasi był na naszym treningu, obserwował nas, porozmawialiśmy. Nie wykluczam, że dalsza współpraca jest możliwa.
W czasie Ligi Światowej przebywał pan na zgrupowaniach kadry razem ze Zbigniewem Bartmanem i Michałem Kubiakiem. Nie próbował pan na nich wpłynąć, żeby zostali w Politechnice?
- Myślę, że obaj długo przed zakończeniem sezonu mieli jasno sprecyzowaną przyszłość. Dyskusje między nami nie miały większego sensu. Teraz zostało to potwierdzone. My w Politechnice mieliśmy tylko sygnały, że rozmowy z ich obecnym klubem były prowadzone i sfinalizowane dużo wcześniej.
Ma pan jakiś żal do Kubiaka, że odszedł w nieprzyjemnych okolicznościach?
- Już dawno o tym zapomniałem. Dla nas cała afera jest nauczką na przyszłość, bo można było znacznie wcześniej sfinalizować tę sprawę.
Porozmawiajmy o zawodzie trenera. Co uznaje pan za swój największy sukces? Wicemistrzostwo PlusLigi, zdobycie Pucharu Polski?
- Wspomniane sukcesy przyniosły wymierną i namacalną korzyść. A Puchar Polski i wicemistrzostwo kraju to spore osiągnięcia, dające dużą satysfakcję. Ja zwracam również wielką uwagę na to, ilu zawodników z prowadzonych przeze mnie drużyn trafiło do reprezentacji, czy grają w pierwszej szóstce, czy są w meczowej dwunastce. Zawsze ktoś z trenowanego przeze mnie zespołu trafiał do kadry, robiąc spory postęp. Wielu chłopaków z mniejszych drużyn, które prowadziłem, otrzymywało powołania do reprezentacji, albo przechodziło do mocniejszych, silniejszych finansowo zespołów.
A porażki? Dwa spadki z ligi, zwolnienie z AZS Częstochowa?
- Nie zostałem zwolniony. Po prostu mój kontrakt z klubem się skończył.
Wszyscy jednak oczekiwali, że zostanie przedłużony.
- No tak, ale fakt, że kontrakt się skończył nie oznaczał automatycznie, że miał zostać przedłużony. To nie jest sprawa, nad którą ubolewam. Kontrakt się skończył i tyle, w klubie uznano, że nie zostanie przedłużony. Każdy trener jest dobry, jeśli osiąga pozytywne wyniki, słaby – kiedy jego zespół przegrywa. Ja osobiście cały czas się rozwijam.
W ostatnich dwóch latach prezesi polskich klubów często stawiali na obcokrajowców. Trenerem reprezentacji już trzecią kadencję z rzędu jest szkoleniowiec z zagranicy. Jak pan myśli, dlaczego?
- Jeśli chodzi o reprezentację, trzeba pytać włodarzy związku. Patrząc na rezultaty, stawianie na cudzoziemców przynosi odpowiednie efekty, bo kadencje Lozano, Castelaniego i Anastasiego przyniosły sukcesy. Ostatni nawet ze wszystkich imprez, na których był, przywiózł medal. Być może kiedyś nastanie czas, że i polscy trenerzy dostaną szansę pracy z kadrą. W PlusLidze to jednak rodzimi szkoleniowcy osiągają lepsze rezultaty. W tym polu nie widzę wielkiej różnicy.
Waldemar Wspaniały powiedział kilka miesięcy temu w wywiadzie dla SportoweFakty.pl, że stawianie na cudzoziemców to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Trener Wojciech Góra nawet ostrzej, że polscy trenerzy są trochę traktowani przed media, kibiców i działaczy za "fagasów". Pan też tak uważa?
- Ja nie jestem frajerem i znam się na swojej robocie. Zagraniczni szkoleniowcy są zatrudniani tylko w klubach, które mogą sobie na to pozwolić pod względem finansowym. Przyjeżdżają z całym sztabem: asystentem, statystykiem, trenerem od przygotowania fizycznego. Wyniki pokazują jednak, że warto dawać szansę też polskim trenerom, którzy znają środowisko. I to się opłaca. Nie tylko finansowo.
W czasie treningów często pan krzyczy, nie boi się rzucić grubym słowem. Gdy przychodzi spotkanie, jest spokojny, stonowany. To jest pana styl prowadzenia drużyny?
- Staram się prowadzić zespół, jak podpowiada mi wewnętrzny głos. Jeżeli jest potrzeba krzyknięcia, to właśnie to robię. Jeżeli natomiast zespół gra dobrze i nie potrzebuje moich wskazówek, robię krok do tyłu i daję mu pograć. Wszystko zależy od tego, jak drużyna prezentuje się. Grałem w siatkówkę przez kilkanaście lat, jestem trenerem od kilku, więc potrafię wyczuć moment, w którym trzeba podnieść głos, czy dać pograć zespołowi. Czasami zespół potrzebuje spokoju, żeby odsapnąć, maksymalnie dwóch, trzech wskazówek.
A wywieranie presji na arbitrach?
- Oczywiście, to normalne w sporcie. Mecz rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Presja jest wywierana nie tylko na przeciwniku, ale i na sędziach, w czym czynny udział biorą kibice.
Wszyscy zawodnicy Politechniki zwracają się do pana po imieniu?
- Niektórzy mówią "trenerze". W czasie jednej z rozmów przedsezonowych przedstawiłem im dwie możliwości i zostawiłem wybór zawodnikom. Zastrzegłem tylko, że nie życzę sobie zwracania się do mnie "panie trenerze". Inne formy są dozwolone.
Kto jest obecnie najlepszym polskim trenerem?
- To trudne pytanie. Będąc członkiem środowiska, nie chciałbym oceniać, czy ktoś jest dobry, słaby, albo najlepszy. Nie do mnie to należy. I w podobne ocenianie nie będę się bawił. Powiem jedno, polscy trenerzy są bardzo dobrzy, mają dużą wiedzę i doświadczenie. Korzystają z nowinek technicznych, które są wszędzie dostępne. Mają otwarte głowy i są gotowi do nauki. W lidze I B jest ciekawa grupa szkoleniowców, którzy kiedyś byli zawodnikami, a dopiero zaczynają pracę w zawodzie. Nie mamy się czego wstydzić. A kto jest najlepszy? Czasami determinuje to wynik, innym razem możliwości klubu, w którym się pracuje.
Żeby być dobrym trenerem, trzeba wcześniej być dobrym siatkarzem?
- To nie przeszkadza. Sam ostatnio zadawałem sobie to pytanie. Większość trenerów polskich zespołów było dobrymi, bądź bardzo dobrymi zawodnikami, jak chociażby Krzysiek Stelmach. Grali w znanych klubach w Polsce i zagranicą. Może to też pomaga. Byli zawodnicy dobrze czują zespół i sytuację w szatni. Potrafią wczuć się w sytuację swoich zawodników.