Już za dwa tygodnie w łódzkiej Atlas Arenie prowadzona przez Jacka Nawrockiego PGE Skra Bełchatów zmierzy się z niespodziewanym półfinalistą siatkarskiej Ligi Mistrzów, tureckim Arkasem Izmir. Podopieczni znanego amerykańskiego trenera Glena Hoaga w ćwierćfinale wyeliminowali po emocjonującym spotkaniu Lokomotiw Nowosybirsk i to oni zmierzą się ze Skrą Bełchatów o prawo gry w finale najważniejszych klubowych rozgrywek w Europie. Choć turecki zespół zasłużenie znalazł się w gronie najlepszych, nie wydaje się być wymagającym rywalem dla bełchatowian. - Jeśli Polacy przegrają, to zacznie się wielkie rozliczanie. Nie oszukujmy się, Arkas to nie Trentino. Wierzę jednak, że Skra awansuje do wielkiego finału, a tam wszystko się może zdarzyć – uznał Maciej Jarosz, były siatkarz i trzykrotny mistrz Europy.
Trzeba przyznać, że w tym sezonie Liga Mistrzów nie stanowi wielkiego wyzwania dla mistrza Polski. W fazie grupowej Skra mierzyła się z francuskim VB Tours, słoweńskim ACH Volley Ljubljana i Budvanską Rivjera Budva z Czarnogóry, które nie należą do klubowej elity w siatkówce. Potem bełchatowski klub po raz trzeci w historii zdecydował się na organizację końcowego etapu Ligi Mistrzów, Final Four, tłumacząc się brakiem innych kandydatur. Droga do złota i miana najlepszego klubu siatkarskiego w Europie wydaje się być niezwykle łatwa. - Nie obrażajmy się na szczęście, które mają bełchatowianie – tonował nastroje Jarosz w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego.
Źródło: Przegląd Sportowy