Anastasiemu powiedziałem tylko "Dzień dobry" - rozmowa z Wojciechem Żalińskim

Wojciech Żaliński specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl podsumowuje sezon w wykonaniu AZS Politechniki Warszawskiej. Opowiada też o zaskoczeniu powołaniem do reprezentacji Polski i problemach w klubie.

Piotr Stosio: Politechnika zakończyła sezon. Jak go oceniasz?

Wojciech Żaliński:
W jakiej skali?

Załóżmy od 1 do 10.

- Oddzielnie trzeba ocenić PlusLigę oraz Puchar Challenge, za który dałbym naszej drużynie dziewiątkę, bo zabrakło kropki nad "i". A za ekstraklasę siódemkę. Z tym, że za fazę play-off należy nam się już dwója.

Ósma pozycja odzwierciedla wasze możliwości?

- Na pewno mogło być lepiej, ale w końcu balon pękł, a my nie mogliśmy sami siebie oszukiwać i w pewnym momencie nie dało się grać będąc ciągle odpowiednio zmobilizowanym. Kilka punktów w fazie zasadniczej też nam uciekło i zamiast przystępować do play-off z szóstego miejsca, rozpoczynaliśmy z ósmego. No ale mleko się rozlało i trzeba z tym żyć.

Politechnika rozegrała najwięcej tie-breaków i w ogóle najwięcej setów w lidze.

- No tak, byliśmy medialnym zespołem, stworzonym do meczów transmitowanych w telewizji, ale nie przełożyło się to na wynik sportowy, jaki moglibyśmy osiągnąć.
Zabrakło instynktu kilerów czy doświadczenia?

- W ogóle mieliśmy niewiele atutów w minionym już sezonie. Jesteśmy... a w zasadzie byliśmy, bo już w obecnym składzie nigdy nie zagramy, zespołem, który miał spore problemy z wieloma rzeczami, które składają się na grę w siatkówkę. Patrząc na ich skalę chyba nie zawiedliśmy.

Chyba trudno było się zmobilizować na dwa ostatnie
mecze?

- Mobilizacja była na poziomie wręcz minimalnym. A nasze problemy skumulowały się na ostatnie dwa mecze. Nie ma co ukrywać, że przy życiu utrzymywał nas Puchar Challenge.

A czy można powiedzieć, że przegrany finał z AZS Częstochowa to największy sukces w twojej przygodzie z siatkówką i jednocześnie największa porażka?

- Tak, gdybyśmy przegrali drugi mecz 0:3, to znaczyłoby, że byliśmy po prostu gorsi i przegrana nie bolałaby tak bardzo. Nie byłoby aż tak wielkiego niedosytu. No ale trudno, przegraliśmy wygrane spotkanie. Przykro nam dlatego, że był to mecz naszego życia.

Tak szczerze, nie spodziewałeś się awansu do finału, gdy rozpoczynaliśmy rozgrywki w europejskich pucharach?

- Z pewnością nie na początku, gdy już wiedzieliśmy, jaką mamy drabinkę do finału. Pierwszym rywalem był Metalurg Żłobin, bardzo niedoceniany przez kibiców, a przecież pamiętajmy, że ograł przed dwoma sezonami Resovię. Chorwatów pokonaliśmy bez problemów, ale potem były Dynamo Krasnodar i Lokomotiw Charków. W obu meczach byliśmy lepsi. Potem uwierzyłem, że dojdziemy do finału.

Smutne miny, Wojciech Żaliński (z lewej) i Damian Wojtaszek ze srebrnymi medalami Pucharu Challenge.
Smutne miny, Wojciech Żaliński (z lewej) i Damian Wojtaszek ze srebrnymi medalami Pucharu Challenge.


Czy coś szczególnie cię zaskoczyło? Przeżyliście ciekawe wyjazdy na Ukrainę, do Rumunii, Chorwacji, Rosji.

- Było wiele takich rzeczy. W Polsce przywykliśmy do pewnych standardów, których tam brakowało. Trener mówił nam jednak, że może być jeszcze gorzej, opowiadając o wyjazdach do Albanii przed dwudziestoma laty. Na przykład zaskoczeniem była pogoda w Krasnodarze, w którym po raz pierwszy od 10 lat spadł śnieg, akurat wtedy, gdy tam przylecieliśmy. Poza tym, mierzyliśmy się z innymi stylami gry, nie wiedzieliśmy czasami czego się spodziewać. W Polsce wszyscy znają się na wylot.

Co dalej? Czy możesz powiedzieć, jak będzie wyglądała twoja sytuacja w przyszłości?

- Oczywiście, że mogę. Kończy mi się kontrakt, a z Politechniki nie otrzymałem żadnej propozycji przedłużenia umowy. Nie wiem, czy klub będzie mnie chciał. Czekam na ruch ze strony działaczy, ale nie mogę też czekać w nieskończoność.
Pojawiło się zainteresowanie innych klubów?

- Jestem w kontakcie z działaczami jednego z klubów PlusLigi, ale nie są to żadne konkretne rozmowy. Na razie jest na to za wcześnie, obowiązuje mnie jeszcze kontrakt. Zainteresowanie moją osobą jednak jest.

Co mówią działacze o kiepskiej sytuacji klubu?

- Nie wiem, bo dawno z nimi nie rozmawiałem. Nie łatwo z nimi się skontaktować. Czekamy na razie na transzę z miasta i pod koniec miesiąca mamy otrzymać zaległe pieniądze.

Chyba nie łatwo przychodziło ci dojeżdżanie ponad 100 kilometrów z Radomia na treningi?

- Nie ukrywam, że dalekie podróże odbiły się na mojej dyspozycji fizycznej i psychicznej, a ostatni miesiąc w moim wykonaniu był wręcz żenujący pod względem sportowym. No ale liczyłem się z tym, gdy opuszczałem mieszkanie w Warszawie. Zrobiłem to z bardzo prozaicznego powodu – nie miałem pieniędzy na jego wynajmowanie. Trzy godziny dziennie spędzałem w samochodzie, zamiast odpoczywać przed kolejny treningami. Takie jest życie.

Co mówi się w szatni, kilku z was na pewno odejdzie?

- Czy ja wiem, na pewno kilku z nas umrze (śmiech). W każdym klubie co roku jest mała rewolucja, ale zawsze ktoś zostaje. Każdy zapewne rozważy propozycje, które otrzyma, zwłaszcza w sytuacji, jaka panuje w Politechnice.


W czym tkwiła siła drużyny? Biorąc pod uwagę wasze problemy, nie mieliście prawa awansować chociażby do finału Pucharu Challenge.

- Nie wiem, potrafiliśmy się scalić, zgrać, stworzyć jedność. Na tle zespołu wyróżnił się może Damian Wojtaszek. Może też Patrick Steuerwald. Pozostali zawodnicy byli wyrobnikami. Siła tkwiła w zespole, na pewno nie w indywidualnościach. Wygrywaliśmy mecze, gdy cała drużyna grała dobrze. No może poza spotkaniem w Częstochowie z AZS, gdy Paweł Mikołajczak pojawił się w polu zagrywki i sam wygrał dla nas mecz. Nie mieliśmy jednak graczy klasy Grozera i Wlazłego.

Czy byłeś zaskoczony powołaniem do kadry?

- Tak. Wiedziałem, że jestem w gronie kandydatów, w którym znalazłem się już cztery lata temu. Wiedziałem też, że znajdują się w nim chyba wszyscy polscy siatkarze (śmiech). Fakt, że dostałem powołanie, był dużym zaskoczeniem. Nie liczyłem na zainteresowanie ze strony selekcjonera.

Miałeś okazję porozmawiać z Andreą Anastasim?

- Kiedyś powiedziałem mu „dzień dobry”, gdy mijaliśmy się w hali (śmiech). Ale nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy.

Źródło artykułu: