Polscy siatkarze w ubiegłym roku zaczęli pisać medalową niekończąca się opowieść. Niestety, zakończyli ją w najmniej spodziewanym momencie - tam, gdzie nastąpić miał jej długo wyczekiwany punkt kulminacyjny.
Do nieba...
Biało-czerwoni rok rozpoczęli od leniwego, wygranego 3:0, meczu towarzyskiego z Australią. Kolejnym przystankiem, już tydzień później, było Toronto i pierwsze spotkania w Lidze Światowej. Przez kolejne Katowice, Sao Bernardo Campo i Tampere Polacy z zaledwie dwoma drobnymi potknięciami dotarli do Sofii, rozkręcając się z meczu na mecz i w ładnym stylu wygrywając grupę B. W stolicy Bułgarii na pierwszy ogień poszli Canarinhos, już po raz piąty podczas rozgrywanego w nowej formule turnieju World League. Pięciosetowy bój na swoją korzyść rozstrzygnęli podopieczni Andrei Anastasiego - już po raz czwarty w ciągu zaledwie nieco ponad miesiąca pokonując utytułowanych rywali. Kiedy po ostatni Polacy tak często pokonywali hegemona? Wraz z kolejnymi wygranymi rosły nadzieje i oczekiwania - od półfinału do finału wszystko szło bowiem jak z płatka: Kubańczyków, Bułgarów i Amerykanów biało-czerwoni odesłali z kwitkiem po trzech setach. Andrea Anastasi po raz kolejny powiódł swoich polskich podopiecznych na kartach historii polskiej siatkówki, tym razem zapisując ich wyczyny dosłownie złotymi zgłoskami. Nic więc dziwnego, że radości nie było końca:
... tak mało trzeba nam!
Nie tylko siatkarzy, ale również media, kibiców, a nawet ekspertów siatkarskich ogarnęła euforia. Momentami strach było otwierać lodówkę - po triumfie w Lidze Światowej polscy siatkarze byli wszędzie. Nie można było nie mieć wrażenia, że w sercach Polaków zapełniają pustkę po braku sportowego sukcesu naszych sportowców na organizowanych nad Wisłą Mistrzostwach Europy w piłce nożnej. Media nie szczędziły achów i ochów, eksperci mówili o balonie, który nie musi pęknąć, a kibice... kibice pompowali swój balonik. Kadrowicze tonowali nastroje, ale na nic się to zdało, gdy tuż przed wyjazdem do Londynu pewnie wygrali jubileuszową X edycję Memoriału Huberta Jerzego Wagnera. Mówić można było wiele: że Rosjanie odpuścili Ligę Światową, że Brazylia to już nie ten sam zespół, co kilka lat temu, że priorytetem jest Londyn i inne drużyny szykują formę dopiero na sierpień. Ale przecież Polacy również zostawili wiele sił i wylali litry potu, by perfekcyjnie przygotować się do najważniejszej imprezy w roku i czteroleciu. Temu zespołowi brakowało tak niewiele, by powtórzyć sukces z Montrealu. Był kolektywem, jakich niewiele w polskim sporcie. Jakiego nie mogło rozbić byle gadanie głodnych sukcesu Polaków. Gdy polski sport drużynowy stanął na krawędzi i to siatkarze jako jedyny zespół pojechali na igrzyska, wydawało się - w formie życia- trudno było nie wierzyć, że zawiodą. Jeśli medal - to czyj, jeśli nie ich? Jeśli nie teraz, to kiedy?
Balonik balonikiem, ale podopieczni Andrei Anastasiego mieli coś jeszcze: realne szanse. Wiara w nich nie była wiarą z tych, jakimi darzyli Polacy polskich piłkarzy przed meczem z Czechami. To była wiara poparta wynikami. - Krytycy próbujący umniejszać ten sukces, odnosząc się negatywnie do formy czy postawy innych drużyn, zawsze się znajdą, ale prawdą jest, że polscy siatkarze odnieśli historyczne zwycięstwo. Zasłużyli na to znakomitą pracą, jaką wykonali i w konsekwencji bardzo dobrym przygotowaniem pod każdym względem, od motoryki począwszy, a na mentalności skończywszy - oceniał jeszcze tuż po finale LŚ w Sofii Ireneusz Mazur na łamach naszego portalu.
Cyt, iskierka zgasła
Nie tak miała skończyć się ta bajka. Polscy siatkarze pojechali do Londynu w roli faworytów i mieli wrócić z medalem. O ile Polacy nie mieli większych problemów z Włochami i choć mieli wygrać z Bułgarami, to jeszcze nie był koniec świata. Porażka z ekipą z Bałkanów mogła się zdarzyć, to był dopiero drugi mecz. Ale już przegrana z Australią to katastrofa, która potem boleśnie się zemściła. Biało-czerwoni nie zajęli pierwszego miejsca w grupie i w ćwierćfinale los rzucił ich na pożarcie Rosjanom. I to dosłownie - nie pomogły ani biało-czerwone trybuny w Londynie, ani wiara fanów zgromadzonych przed telewizorami, telebimami i w strefach kibica w całej Polsce. Nadzieje prysły jak bańka mydlana i to szybciej niż ktokolwiek się spodziewał, bo już po trzech setach. Humorów nie mogła poprawić nawet nagroda dla Krzysztofa Ignaczaka jako najlepszego przyjmującego igrzysk olimpijskich. Miało być przecież tak pięknie, a wyszło jak zawsze, bo jak zawsze Polacy odpadli w ćwierćfinale. Czy to ciążyły medale wieszane na szyjach naszych siatkarzy jeszcze przed wyjazdem do Londynu? Czy to forma przyszła za wcześnie i sił nie wystarczyło na najważniejszy turniej czterolecia? A może zawiodła taktyka? Andrea Anastasi kwitował krótko: Nie mam zamiaru tracić energii na szukanie wymówek. Naszą szansę straciliśmy, zmarnowaliśmy w starciu z Australią, bo z Rosją zawsze można przegrać.
Kończący się rok sprzyja refleksjom i analizom, dlatego nie patrzmy na niego tylko w ciasnej perspektywie igrzysk. Oczywiście, to były najważniejsze zawody nie tylko w roku, ale i całym czteroletnim cyklu, jednak zauważmy też, jaki progres od 2010 roku i katastrofy na mistrzostwach świata we Włoszech poczyniła reprezentacja Polski. Jeszcze dwa lata temu nikt nie postawiłby biało-czerwonych w ścisłym gronie medalistów, byliby co najwyżej jednym z wielu pretendentów walki o medale. Do Londynu Polacy jechali zaś jako faworyt, główny kandydat do olimpijskiego złota. Jako zespół, którego muszą się bać dotychczasowi hegemoni. Cóż, złota nie udało się zdobyć, innego medalu na pocieszenie też, ale przecież świat nie skończył się ani 8 sierpnia, ani 21 grudnia - wciąż jest szansa, że za dwa lata to Polska będzie mistrzem świata, a za cztery - mistrzem olimpijskim.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)