Michał Biegun: Co pan sądzi o ostatnim meczu Polaków na Euro 2013?
Wojciech Drzyzga: Chichot historii tego sezonu, że po jednym z najlepszych spotkań rozegranych w tym roku odpadamy z mistrzostw Europy. I to jeszcze w takich okolicznościach. Przecież prowadziliśmy 2:0! Mieliśmy w górze bardzo wygodne piłki, których nie potrafiliśmy skończyć. Dramatyczna końcówka, jak i całe spotkanie z Bułgarami. Drużynie należy się pozytywna ocena za walkę oraz zaangażowanie, momentami również za poziom, który prezentowała.
Niestety zryw w meczu o wszystko na niewiele się zdał naszej reprezentacji.
- O rezultacie z Bułgarami zadecydowały de facto trzy piłki. Oni mają jednego człowieka, który potrafił w odpowiednim momencie zapunktować. Ten mecz zakrył trochę negatywny obraz tegorocznych wyników naszej kadry. Przykra i smutna kwintesencja całego sezonu. Tak mi się wydaje, że sami szukaliśmy guza, no i go znaleźliśmy.
No i najważniejszą imprezę sezonu przegraliśmy.
- To jest konsekwencja całego sezonu, który wyglądał, jak wyglądał. Nie ma co się powtarzać, wyniki wszyscy znamy. Ta drużyna straciła bardzo dużo na pewności siebie oraz jakości gry. Niektórzy zawodnicy w mojej opinii byli przez całe lato bez odpowiedniej formy, ale mimo to grali. Trener nie znalazł odpowiedniej koncepcji na tę grę oraz innych wykonawców.
Jakieś próby zmian jednak były. Grzegorz Bociek czy Fabian Drzyzga robili, co mogli, aby ratować wynik.
- To, co się przydarzyło na samym turnieju, świadczy o działaniach mocno improwizowanych i ratunkowych. Nie było systemowego przygotowania. Pewnych zawodników można było wprowadzać w sposób bardziej kontrolowany, a nie gwałtownie i niebezpiecznie. Zmiany były raczej wymuszone, niż zaplanowane.
Czy w takim razie, tych modyfikacji w składzie nie powinno się w pana opinii przeprowadzić wcześniej? Mistrzostwa Europy to chyba nie jest czas na eksperymenty.
- Gdybyśmy odwrócili sekwencję zdarzeń i zagrali Ligę Światową z Grzegorzem Boćkiem, z Fabianem Drzyzgą, czy Łukaszem Wiśniewskim, to nie powiedziałbym złego słowa. Byłby to dowód na dawanie szansy, ogrywania, wprowadzanie tych mniej doświadczonych zawodników do reprezentacji. Widziałbym w tym pewną myśl, jakiś plan na przyszłość. Może nawet wizję trenera na kolejne imprezy, takie jak mistrzostwa świata, czy igrzyska. Niestety, to wszystko było zrobione w odwrotną stronę. W tym było więcej przypadku, niż przemyślanej strategii.
- Powiem szczerze, gdyby to porównać bardziej obrazowo, to chcieliśmy się zabrać do jedzenia wykwintnego dania, jakim są mistrzostwa Europy, taką drewnianą łyżką dla chłopów. Sytuacja jednak wymagała pary sztućców, którymi trzeba umieć się posługiwać. My jesteśmy drużyną różnorodną. Naszym atutem miała być technika, a my postawiliśmy na jakaś siermiężną prostotę, wspartą talentem Bartosza Kurka i wiarą, że on wyratuje każdą piłkę. Mając takich zawodników jak Bartman, Jarosz, Winiarski czy Kubiak, to powinniśmy kreować grę zbliżoną do Francuzów, czy nawet Serbów. A my się zaczęliśmy brać za siatkówkę podobną do bułgarskiej, która nas wyeliminowała. No, nie tędy droga. Mamy dobrze wyszkolonych zawodników, których to wyszkolenie do niczego się nie przydało.
Polacy przegrali trzeci turniej z rzędu, czy to już według pana pora na zmianę selekcjonera? Sam zainteresowany wyraża pewność utrzymania swojej posady.
- Powiedzmy sobie szczerze, nasz trener Andrea Anastasi to mistrz PR-u i przygotowanych sobie wypowiedzi, bardzo okrągłych i buńczucznych. Jak czytam, że trener uważa, iż z jego punktu widzenia mistrzostwa są udane, to ja się pytam, czemu przed turniejem mówił, że jedziemy po medal? Jest bardzo niekonsekwentny w swoich słowach i może się w tym łatwo pogubić. To, że on dalej jest pewny siebie to jest fajna umiejętność. On już jest obytym trenerem na salonach. Sporo wygrał, ale też i przegrał. Bardzo łatwo potrafi wejść na taki amerykański system wartości i powiedzieć sobie, że ja jestem najlepszy, to ja wam zdobyłem ostatnie medale. Z tym się akurat nie można nie zgodzić. Tylko, że on też funkcjonuje w naszym kraju, z którym za bardzo się nie zasymilował.
Już za niespełna rok mistrzostwa świata, czasu na decyzję siatkarskie władze nie mają zbyt wiele.
- Bardzo ważne jest, żeby działacze potrafili zajrzeć do środka zespołu. Oni muszą wybadać, czy ci najważniejsi współpracownicy trenera, czyli zawodnicy, dalej mu ufają. Tak po prawdzie, to ja na ich miejscu zdobywać szczyty Himalajów z panem Anastasim drugi raz nie poszedł, bo od liny już mu odpadło trzech moich kolegów. Nie chciałbym z nim iść w wysokie góry, nie uwierzyłbym ponownie w jego pracę. Też to kiedyś przerabiałem ze świętej pamięci Aleksandrem Skibą, wspaniałym człowiekiem i trenerem. Nie potrafiłem mu po igrzyskach w Moskwie uwierzyć, że trzeba koniecznie robić sto przysiadów, albo pięćset skoków i gdzieś to się po drodze złamało.
Czyli możliwość kontynuowania pracy z Andreą Anastasim jest wciąż realna?
- Jeśli relacja pomiędzy zawodnikami a selekcjonerem się nie załamała, to można by zaryzykować jeszcze rok współpracy. Tylko nie wiem, czy się teraz wszyscy asertywnie i odważnie wypowiedzą, czy będzie to raczej takie ściemnianie. Tu muszą działacze stanąć na wysokości zadania. Jedni powiedzą, że nie wyprzęga się koni w połowie przeprawy przez rzekę, ale drudzy powiedzą, że te konie już się dawno utopiły. My jesteśmy po uszy w wodzie! Coś się musi zmienić! Zwolnienie Anastasiego to jedno, ale co dalej?
Siatkówka na SportoweFakty.pl - nasz profil na Facebooku. Dla wszystkich fanów volleya i nie tylko! Kliknij i polub nas. Wolisz ćwierkać? Na Twitterze też jesteśmy!