Ilona Kobus: Jak odnalazł się Pan w polskiej rzeczywistości?
Miguel Falasca: Ja i moja rodzina zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci w Bełchatowie. Każdego dnia wszyscy wkoło - działacze, koledzy z zespołu pytali czy czegoś mi nie potrzeba i pomagali jak mogli. Okres aklimatyzacji był ekspresowy, bo od razu rozpocząłem treningi. Podpisałem dwuletni kontrakt, a to oznacza, że w tym czasie Bełchatów będzie moim domem. Dlatego też sprowadziłem do Polski żonę i dzieci, nawet psa, którego traktujemy jak członka rodziny. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przez dwa lata żyć z dala od moich bliskich, którzy zawsze mnie wspierają i są ze mną.
Podobno do zmiany miejsca zamieszkania najtrudniej było Panu nakłonić żonę?
- Rzeczywiście z moją żona, która w Hiszpanii miała bardzo dobrą pracę oraz rozpoczęte studia był kłopot. Długo jednak dyskutowaliśmy o naszej przyszłości i wspólnie postanowiliśmy, że jedziemy do Polski. Na szczęście tak udało nam się wszystko poukładać, że żona spokojnie może kontynuować naukę, a to jest kluczowe dla jej zawodowej przyszłości. Najmniejszych problemów z przeprowadzką nie miały natomiast moje dzieci. Jedno gra w piłkę nożną, a drugie tańczy i cały ich świat kręci się wokół tych zainteresowań. Znaleźliśmy nawet w Bełchatowie szkołę tańca, do której zapisaliśmy nasze dziecko.
Coś Pana zaskoczyło w trakcie ponad miesięcznego pobytu w Polsce?
- Najbardziej zaskoczyły mnie imprezy sportowe pod hasłem "memoriał”. To rzecz niebywała i rzadko spotykana w moim kraju. Graliśmy najpierw W Częstochowie, by uczcić pamięć Arkadiusza Gołasia, a potem w Warszawie, na turnieju poświęconym Zdzisławowi Ambroziakowi. Każdy z tych turniejów odbywał się przy ogromnym udziale kibiców, co mi bardzo zaimponowało. U nas na mecze ligowe nie przychodzi tak dużo fanów, jak w Polsce na spotkania towarzyskie.
- Podoba mi się również sama idea tych przedsięwzięć. Gołasia znałem doskonale, bo to jeden z największych talentów ostatnich lat i jego śmierć była ogromną stratą dla siatkarskiego świata. O Ambroziaku wcześniej nie słyszałem, ale dzięki takim właśnie inicjatywom mogę poszerzyć swoją wiedzę. To naprawdę fantastyczny sposób, by zachować w pamięci tych, którzy odeszli, a jednocześnie oddać im należyty szacunek. Dodatkowo, każda z tych imprez była dla nas doskonałą okazją, by zmierzyć się z ligowymi rywalami i ocenić swoje siły.
I jak wypadła konfrontacja?
- Mamy bardzo silną drużynę, ale to wcale nie znaczy, że wygramy wszystko w cuglach. Tak w polskiej lidze, jak i w europejskich pucharach rywale są bardzo wymagający i nikt się nie podłoży, bo gra ze Skrą. Wiem że w Polsce wszystkie zespoły szczególnie mobilizują się przed meczami z Bełchatowem, bo chcą pokazać, że można nas pokonać. Mamy mocny skład, ale teraz musimy udowodnić swoją wielkość na boisku.
- Nie zgadzam się z opinią, którą zdążyłem już usłyszeć, że Skra nie ma w Polsce godnego siebie rywala. Przed sezonem zagraliśmy serię sparingów, między innymi z Resovią i Jastrzębiem. Obydwa zespoły mają bardzo wyrównane składy. W Rzeszowie gra połowa reprezentacji Polski, z jednym z najlepszych libero na świecie, a w Jastrzębiu jest kilku zagranicznych zawodników o uznanej renomie. Obydwie ekipy posiadają potencjał zbliżony do naszego i na pewno będą równorzędnym partnerem Skry. Być może w lidze, gdzie można racjonalnie gospodarować siłami i nie przemęczać zawodników, mamy z racji bogatej ławki minimalnie większe szanse, ale w Pucharze Polski, w którym jedna porażka decyduje o być albo nie być, szanse są wyrównane.
Włodarze Skry pokładają w Panu duże nadzieję - czy to powoduje presję?
- Rola rozgrywającego jest bardzo ważna, ale nie najważniejsza. Nie czuję więc jakiejś specjalnej presji w związku z odpowiedzialnością jaka spoczywa na mnie w klubie. Tym bardziej, że mam bardzo dobrego zmiennika, Maćka Dobrowolskiego, który przecież rok temu osiągnął ze Skrą sukces w Lidze Mistrzów. Myślę, że sprowadzono mnie tutaj głównie ze względu na spore międzynarodowe doświadczenie, a nie dlatego że jestem lepszy od Maćka. Moja osoba nie gwarantuje zwycięstwa, bo jak każdy siatkarz, mogę zagrać rewelacyjnie, a mogę też fatalnie. Na pewno dam z siebie wszystko i stanę na głowie, by nie zawieść oczekiwań. Należy jednak pamiętać, że o wyniku drużyny decyduje gra zespołu, a nie indywidualności.
W Skrze spędzi Pan co najmniej dwa lata, a co z występami w reprezentacji Hiszpanii?
- Chciałbym kontynuować karierę w drużynie narodowej, ale z pewnością nie będę już grał z takim zaangażowaniem, jak dotąd. Na pewno pojadę na mistrzostwa Europy do Turcji i być może, jeśli będą mniej jeszcze chcieć, na mistrzostwa świata w 2010 roku do Włoch. Raczej nie zagram natomiast w przyszłorocznej edycji Ligi Europejskiej. Marzą mi się normalne wakacje i odpoczynek w rodzinnym gronie. Poza tym, już najwyższy czas, żeby mój następca wdrożył się do drużyny i powoli przejmował po mnie stery.
Na czempionacie w Turcji będziecie bronić tytułu. Jak ocenia Pan szanse?
- Trudno mówić realnie o szansach, bo na dzień dzisiejszy jest zbyt wiele niewiadomych. Obecnie w kadrze jest maksymalnie siedmiu zawodników na europejskim poziomie i jeśli któregoś z nich zabraknie, może być krucho. Pokazała to chociażby tegoroczna Liga Światowa, którą rozpoczęliśmy bez mojego brata Guillermo i Israela Rodrigueza. Obydwaj nie mają godnych siebie zmienników i za to zapłaciliśmy wysoką cenę. Myślę, że naszego szkoleniowca czeka w najbliższym czasie ogromna praca. Mamy w kraju sporo młodych, utalentowanych siatkarzy. Trzeba ich tylko znaleźć i szybko wprowadzić do reprezentacji.
Trener Marcelo Mendez zachowa posadę?
- Bardzo bym chciał, żeby reprezentację wciąż prowadził Marcelo Mendez. To bardzo dobry fachowiec, wcale nie gorszy od poprzedniego. Sposób prowadzenia przez niego zespołu jest w 99 procentach taki sam, jak Andrei Anastasiego. Jest równie dobrym taktykiem, technikiem i do tego ma fantastyczny charakter. Obawiam się, jednak, że federacja nie jest zadowolona z jego wyników i może szukać następcy. Prawda jest natomiast taka, że mając środki i możliwości, jakimi dysponował w tym sezonie, zrobił wszystko, co było możliwe. Śmiem twierdzić, że gdyby na stanowisku pozostał Anastasi, to efekt byłby podobny.
Podobno Raul Lozano jest zainteresowany pracą w Hiszpanii?
- Myślę, że jeśli już nastąpi zmiana na pozycji trenera, to Raul Lozano byłby dobrym rozwiązaniem. Miałem przyjemność pracować z nim dwanaście lat temu i nie powiem na niego złego słowa. To on jako pierwszy sprawił, że uwierzyliśmy w swoje możliwości. Zmotywował nas do ciężkiej pracy i udowodnił, że to najlepsza droga do sukcesu. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybym po raz kolejny mógł z nim współpracować.
Co zatem się stało z reprezentacją Hiszpanii po zdobyciu złota w Moskwie?
- Na pewno nie jest prawdą, że odejście Anastasiego podłamało naszą ekipę i spowodowało, że graliśmy gorzej. Podczas Pucharu Świata w Japonii zagraliśmy dobrze, choć nie tak błyskotliwie, jak w Moskwie. Ale to normalne, że po spektakularnym sukcesie, poprzedzonym niezwykle intensywną i długotrwałą pracą przychodzi słabszy moment. Zajęliśmy piąte miejsce, ale pokonaliśmy przecież USA, które później zdobyło olimpijskie złoto. Także podczas kwalifikacji w Izmirze zaprezentowaliśmy się bardzo dobrze. Ja osobiście uważam, ze nawet lepiej, niż w trakcie zwycięskiego turnieju w Rosji. Wygraliśmy z Włochami, Polską i Finlandią. W finale trafiliśmy na świetnie dysponowanych Serbów, z którymi po meczu stojącym na wysokim poziomie, przegraliśmy dopiero w tie breaku. Podobnie, jak podczas późniejszej rywalizacja o bilet do Pekinu z Niemcami. W Lidze Światowej graliśmy eksperymentalnym składem, bo część naszych podstawowych graczy wyeliminowały kontuzje. Nie było jednak najmniejszej presji na wynik, ważniejsze dla trenera było zdrowie zawodników.
- Dwa lata temu w LE Anastasi miał równie zdziesiątkowany zespół i także nic nie osiągnął, podobnie zresztą jak w tym roku na Igrzyskach Olimpijskich, z Włochami. Wiem, że jego podopiecznych trapiły kontuzje, ale patrząc oczyma krytyków reprezentacji Hiszpanii, to nie ma najmniejszego znaczenia.
A jakie znaczenia ma brak w składzie Rafaela Pascuala?
- Rafael jest wielki siatkarzem, który zrobił dla reprezentacji bardzo wiele. Był takim mentorem w zespole i dlatego Anastasi trzymał go w dwunastce. Teraz jednak nie prezentuje reprezentacyjnej formy i trener Mendez uznał, że większy pożytkiem przyniosą inni gracze, jak De LaFuente, Sevillano i Suela. Myślał perspektywicznie i budował zespół na przyszłość, a nie na jedną imprezę. Dla drużyny odejście "Rafy" nie miało żadnego symbolicznego znaczenia. Potrafiliśmy grać dobrze z nim, ale i bez niego. Taka jest kolej rzeczy, że jak człowiek się starzeje i przestaje być użytecznym, musi odejść. Niedługo podobny los spotka również mnie i będę musiał jakoś pogodzić się z rzeczywistością.
Był Pan rozczarowano decyzją FIVB o wycofaniu Hiszpanii z rozgrywek LŚ?
- Dla mnie osobiście to nie ma znaczenia. Jestem już wiekowym zawodnikiem i w tej chwili skupiam się tylko na najważniejszych zawodach. Patrząc jednak z perspektywy reprezentacji, ta decyzja jest wbrew pozorom dla nas korzystna. Liga Światowa to komercyjna impreza, z której zyski czerpią głównie notable. Zawodnicy owszem, zarabiają niezłe pieniądze, ale nie są one warte tych wyczerpujących podróży, nieprzespanych w samolocie nocy i permanentnego zmęczenia. Zwłaszcza, że dzieje się to wszystko kosztem regularnych treningów. Rok 2009 jest rokiem mistrzostw Europy i grając w mniej obciążonej Lidze Europejskiej, będziemy mieli więcej czasu na przygotowania.
Może w takim razie hiszpańska federacja celowo zaplanowała taki bieg zdarzeń?
- Nie zaplanowaliśmy tego, bo decyzja nie leżała w naszej mocy. Niemniej nie zamierzamy ubolewać nad faktem, że dla FIVB jesteśmy zbyt ubogim krajem. Taka jest prawda. W Hiszpanii nakłady na siatkówkę są znacznie mniejsze, niż chociażby w Polsce. Działalność marketingowa w propagowaniu siatkówki ogranicza się do minimum, dlatego też ludzie nie przychodzą na nasze mecze tak tłumnie, jak na piłkę nożną czy koszykówkę. To, że zdobyliśmy złoty medal ME niewiele zmieniło. Powiem więcej, jak zdobyliśmy złoto, to częściej pisano o nas w prasie włoskiej, rosyjskiej czy polskiej, niż w rodzimej. Tak się, niefortunnie dla siatkówki stało, że w 2007 roku mistrzostwo Europy wygrali również koszykarze, a rok później piłkarze. Nasze "pięć minut" trwało więc bardzo krótko, a nasz sukces szybko został przyćmiony przez sukcesy w innych, bardziej popularnych dyscyplinach.