Nie ma wątpliwości, że największym dramatem ekipy Andrzeja Kowala w kluczowej części sezonu okazała się strata Oliega Achrema. Uraz kapitana nie był jedynie ciosem psychicznym, który pozbawił zespół naturalnego, wyróżniającego się determinacją i wolą walki, lidera. Kontuzja doświadczonego przyjmującego sprawiła też olbrzymi problem taktyczny szkoleniowcowi zespołu. W dłuższej perspektywie, w kontekście walki o złoto, ta druga kwestia wydaje się być nawet ważniejsza niż pierwsza. O ile bowiem bez Achrema jego koledzy potrafili wznieść się na wyżyny możliwości i odwrócić losy półfinałowej batalii z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle (która przecież także borykała się z poważnymi problemami kadrowymi, o czym nie można zapominać!), o tyle w starciu ze znakomicie dysponowaną fizycznie PGE Skrą Kowal często miał po prostu związane ręce. Posiadając w składzie samych zagranicznych przyjmujących oczywistym było, że przy limicie trzech obcokrajowców na parkiecie w towarzystwie preferowanego wciąż przez szkoleniowca Lukasa Tichacka nie zobaczymy Jochena Schoepsa. Jeśli dodać do tego drastyczny spadek formy Petera Veresa (tudzież jego kompletną nieprzydatność w najważniejszej części sezonu) to okazuje się, że kadra, która wydawała się być w przekroju całego roku najsilniejszą (lub przynajmniej najbardziej wyrównaną), praktycznie nie jest w stanie zagrozić żelaznej (niemal niezmiennej) szóstce Miguela Falaski.
Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!
Jeśli już przy szkoleniowcu bełchatowian jesteśmy to trzeba przyznać, że, wbrew niektórym opiniom, miał "nosa", a jego konsekwencja w budowaniu zespołu może zaowocować mistrzostwem w jednej z najsilniejszych lig na świecie już w debiutanckim sezonie na stanowisku trenera. Hiszpan stawiał na środku na duet Karol Kłos - Andrzej Wrona i obu zawodnikom wystarczył dwudniowy pobyt w Rzeszowie, by spłacić wobec swojego opiekuna cały otrzymany w minionych miesiącach kredyt zaufania. Pierwszy z nich w dwóch meczach zaliczył aż 11 bloków, drugi z kolei lepiej spisywał się w ataku - mieszanka niemal idealna!
Analizując poszczególne formacje trudno zresztą wskazać słaby punkt bełchatowian. O ile dyskusje na temat poziomu gry Krzysztofa Ignaczaka i Pawła Zatorskiego trwać będą jeszcze pewnie długo, o tyle już na rozegraniu, w ataku i przyjęciu siatkarze z Bełchatowa prezentują obecnie poziom nieosiągalny dla całej ligowej konkurencji. Potencjał na tych pozycjach Asseco Resovii wygląda na tle rywala wyjątkowo blado.
Osobowość i doświadczenie Stephane'a Antigi w połączeniu z potencjałem i aktualną dyspozycją Facundo Conte dają efekt piorunujący, o czym już w półfinale boleśnie przekonał się Jastrzębski Węgiel. Mistrz naprzeciw nich może posłać do boju wspomnianego bezużytecznego Veresa i odkurzonych z kwadratu dla rezerwowych Nikołaja Penczewa oraz Paula Lotmana. Z całym szacunkiem dla tych ostatnich, zaległości powstałych w trakcie całego sezonu z dnia na dzień na pewno nie nadrobią. Mariusz Wlazły z kolei w kluczowej części sezonu błyszczy jak za najlepszych lat, a dwa tytuły MVP otrzymane w Rzeszowie potwierdzają, że to obecnie atakujący nr 1 w skali całej ligi. Schoepsa i Dawida Konarskiego nie ma sensu nawet próbować porównywać z kapitanem Skry. To, co starczyło na ZAKSĘ, dla pretendenta do tytułu nie stanowi żadnej przeszkody.
O efektywności i znaczeniu dla zespołu Nicolasa Uriarte niech świadczą statystyki skuteczności w ataku jego kolegów (w Rzeszowie w skali całego zespołu we wtorek 48 proc., zaś w środę znakomite 58 proc.). Bełchatowianie w dwumeczu zdeklasowali rywala również w bloku, co świadczy nie tylko o postawie środkowych, ale też o przewidywalności rozegrania i kreatywności "sypacza".
W czym więc mistrzowie upatrywać mogą swoich szans? Obiektywnie rzecz biorąc w... niczym. Ich siła psychiczna, czyli broń, którą pokonali kędzierzynian, zawiodła ostatnio na całej linii. W pierwszym spotkaniu finału udane pościgi w poszczególnych setach i tak zakończyły się porażką. W kolejnym meczu było jednak jeszcze gorzej, gdyż rzeszowianie nie byli już nawet w stanie podjąć walki, ostatniego seta oddając praktycznie za darmo. Ekipa Skry, nawet jeśli głowy miałaby ciut słabsze, o czym świadczyć mogły przestoje, zwłaszcza pierwszego dnia rywalizacji, dysponuje taką przewagą fizyczną, że wydaje się, iż zdziesiątkowani i wymęczeni półfinałowym horrorem obrońcy tytułu nie mają szans, by rywala złamać.
Oddajmy jednak cesarzowi, co cesarskie. Resovia dokonała nadludzkiego wysiłku odrabiając straty w poprzedniej fazie i awansując do wielkiego finału. Znalezienie się w nim jest na pewno wielkim sukcesem tego targanego problemami zespołu i jednocześnie potwierdzeniem klasy Kowala, który trzeci raz z rzędu doprowadził zespół do walki do złoto (dwie poprzednie wojny wygrał w dobrym stylu). Oczywiście nadzieja umiera ostania, a Skra musi się jeszcze sporo napracować, aby wywalczyć upragniony tytuł, ale detronizacja w tym roku wydaje się być jednak nieunikniona. Polsko-argentyńska młodzież, podsycana do buntu przez doświadczonych kolegów, jest o krok od dokonania przewrotu na plusligowym dworze. Czy ktoś będzie jeszcze w stanie powstrzymać bełchatowski rokosz?
Marcin Olczyk