PGE Skra mistrzostwa jeszcze nie zdobyła, ale już nawet spora część kibiców Asseco Resovii traci wiarę w obronę tytułu. Trudno bowiem znaleźć argumenty przemawiające na korzyść rzeszowian.
Nie ma wątpliwości, że największym dramatem ekipy Andrzeja Kowala w kluczowej części sezonu okazała się strata Oliega Achrema. Uraz kapitana nie był jedynie ciosem psychicznym, który pozbawił zespół naturalnego, wyróżniającego się determinacją i wolą walki, lidera. Kontuzja doświadczonego przyjmującego sprawiła też olbrzymi problem taktyczny szkoleniowcowi zespołu. W dłuższej perspektywie, w kontekście walki o złoto, ta druga kwestia wydaje się być nawet ważniejsza niż pierwsza. O ile bowiem bez Achrema jego koledzy potrafili wznieść się na wyżyny możliwości i odwrócić losy półfinałowej batalii z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle (która przecież także borykała się z poważnymi problemami kadrowymi, o czym nie można zapominać!), o tyle w starciu ze znakomicie dysponowaną fizycznie PGE Skrą Kowal często miał po prostu związane ręce. Posiadając w składzie samych zagranicznych przyjmujących oczywistym było, że przy limicie trzech obcokrajowców na parkiecie w towarzystwie preferowanego wciąż przez szkoleniowca Lukasa Tichacka nie zobaczymy Jochena Schoepsa. Jeśli dodać do tego drastyczny spadek formy Petera Veresa (tudzież jego kompletną nieprzydatność w najważniejszej części sezonu) to okazuje się, że kadra, która wydawała się być w przekroju całego roku najsilniejszą (lub przynajmniej najbardziej wyrównaną), praktycznie nie jest w stanie zagrozić żelaznej (niemal niezmiennej) szóstce Miguela Falaski.
Jeśli już przy szkoleniowcu bełchatowian jesteśmy to trzeba przyznać, że, wbrew niektórym opiniom, miał "nosa", a jego konsekwencja w budowaniu zespołu może zaowocować mistrzostwem w jednej z najsilniejszych lig na świecie już w debiutanckim sezonie na stanowisku trenera. Hiszpan stawiał na środku na duet Karol Kłos - Andrzej Wrona i obu zawodnikom wystarczył dwudniowy pobyt w Rzeszowie, by spłacić wobec swojego opiekuna cały otrzymany w minionych miesiącach kredyt zaufania. Pierwszy z nich w dwóch meczach zaliczył aż 11 bloków, drugi z kolei lepiej spisywał się w ataku - mieszanka niemal idealna!
Czy Andrzej Kowal zaufa jeszcze Peterowi Veresowi?
Analizując poszczególne formacje trudno zresztą wskazać słaby punkt bełchatowian. O ile dyskusje na temat poziomu gry Krzysztofa Ignaczaka i Pawła Zatorskiego trwać będą jeszcze pewnie długo, o tyle już na rozegraniu, w ataku i przyjęciu siatkarze z Bełchatowa prezentują obecnie poziom nieosiągalny dla całej ligowej konkurencji. Potencjał na tych pozycjach Asseco Resovii wygląda na tle rywala wyjątkowo blado.
Osobowość i doświadczenie Stephane'a Antigi w połączeniu z potencjałem i aktualną dyspozycją Facundo Conte dają efekt piorunujący, o czym już w półfinale boleśnie przekonał się Jastrzębski Węgiel. Mistrz naprzeciw nich może posłać do boju wspomnianego bezużytecznego Veresa i odkurzonych z kwadratu dla rezerwowych Nikołaja Penczewa oraz Paula Lotmana. Z całym szacunkiem dla tych ostatnich, zaległości powstałych w trakcie całego sezonu z dnia na dzień na pewno nie nadrobią. Mariusz Wlazły z kolei w kluczowej części sezonu błyszczy jak za najlepszych lat, a dwa tytuły MVP otrzymane w Rzeszowie potwierdzają, że to obecnie atakujący nr 1 w skali całej ligi. Schoepsa i Dawida Konarskiego nie ma sensu nawet próbować porównywać z kapitanem Skry. To, co starczyło na ZAKSĘ, dla pretendenta do tytułu nie stanowi żadnej przeszkody.
O efektywności i znaczeniu dla zespołu Nicolasa Uriarte niech świadczą statystyki skuteczności w ataku jego kolegów (w Rzeszowie w skali całego zespołu we wtorek 48 proc., zaś w środę znakomite 58 proc.). Bełchatowianie w dwumeczu zdeklasowali rywala również w bloku, co świadczy nie tylko o postawie środkowych, ale też o przewidywalności rozegrania i kreatywności "sypacza".
Dwa tytuły MVP w Rzeszowie - klasa sama w sobie
W czym więc mistrzowie upatrywać mogą swoich szans? Obiektywnie rzecz biorąc w... niczym. Ich siła psychiczna, czyli broń, którą pokonali kędzierzynian, zawiodła ostatnio na całej linii. W pierwszym spotkaniu finału udane pościgi w poszczególnych setach i tak zakończyły się porażką. W kolejnym meczu było jednak jeszcze gorzej, gdyż rzeszowianie nie byli już nawet w stanie podjąć walki, ostatniego seta oddając praktycznie za darmo. Ekipa Skry, nawet jeśli głowy miałaby ciut słabsze, o czym świadczyć mogły przestoje, zwłaszcza pierwszego dnia rywalizacji, dysponuje taką przewagą fizyczną, że wydaje się, iż zdziesiątkowani i wymęczeni półfinałowym horrorem obrońcy tytułu nie mają szans, by rywala złamać.
Oddajmy jednak cesarzowi, co cesarskie. Resovia dokonała nadludzkiego wysiłku odrabiając straty w poprzedniej fazie i awansując do wielkiego finału. Znalezienie się w nim jest na pewno wielkim sukcesem tego targanego problemami zespołu i jednocześnie potwierdzeniem klasy Kowala, który trzeci raz z rzędu doprowadził zespół do walki do złoto (dwie poprzednie wojny wygrał w dobrym stylu). Oczywiście nadzieja umiera ostania, a Skra musi się jeszcze sporo napracować, aby wywalczyć upragniony tytuł, ale detronizacja w tym roku wydaje się być jednak nieunikniona. Polsko-argentyńska młodzież, podsycana do buntu przez doświadczonych kolegów, jest o krok od dokonania przewrotu na plusligowym dworze. Czy ktoś będzie jeszcze w stanie powstrzymać bełchatowski rokosz?