Ola Piskorska: Półfinał z Włochami to wasz najlepszy mecz w tym sezonie jak dotąd?
Bruno Rezende: Ostatni miesiąc przed turniejem finałowym we Florencji był dla nas bardzo dobry, mieliśmy wreszcie trochę więcej czasu na treningi i podnieśliśmy swój poziom grania, każdy z nas osobno i jako zespół. Ten półfinał z Włochami to konsekwencja ciężkiej i skutecznej pracy jaką ostatnio wykonaliśmy. Ale też nie ukrywajmy - Liga Światowa to nie jest nasz kluczowy cel w tym sezonie. Cieszymy się, że doszliśmy do finału, ale cały czas pracujemy z zupełnie innym celem w głowie - mistrzostwami świata. Mamy świadomość, że to będzie o wiele trudniejszy turniej niż Liga Światowa i wszystkie pozostałe zespoły też będą inaczej przygotowane.
[ad=rectangle]
Jaki wpływ na wasze półfinałowe zwycięstwo miały dwie wygrane z Włochami przed ich własną publicznością w ostatniej kolejce LŚ?
- Myślę, że przede wszystkim przygotowały nas psychicznie do meczów o wszystko, takich jak półfinał i finał. Nasza sytuacja w ostatniej kolejce była taka, że musieliśmy dwukrotnie wygrać za trzy punkty, żeby awansować do Final Six, czyli oba te spotkania graliśmy "o życie", tak samo się gra w meczach finałowych. Oba wygraliśmy i to bardzo wzmocniło naszą pewność siebie i morale w zespole. Teraz jest nam trochę łatwiej podchodzić do takich meczów, gdzie przegrany odpada i to chyba była nasza przewaga nad Włochami. Oni nie mieli takiego doświadczenia w tym sezonie, żeby grać o cokolwiek z nożem na gardle.
Przygotowaliście się specjalnie do zatrzymania Iwana Zajcewa? Tak źle, jak przeciwko wam, nie zagrał ani razu w tym sezonie.
- Nie do końca, przede wszystkim przygotowaliśmy się do zatrzymania Dragana Travicy (śmiech). Nasz sztab rozpisał go na wszystkie strony i poświęciliśmy naprawdę dużo czasu na przygotowanie odpowiedniej taktyki. Tak, żeby on w ogóle nie mógł rozgrywać tego, co lubi i tak jak lubi, co przy okazji oznaczało też mniej piłek i gorsze dla ulubionej broni Dragana czyli dla Iwana Zajcewa. I chyba realizacja naszej strategii wyszła nam nawet lepiej niż sobie wyobrażaliśmy.
To chyba mieliście sporo satysfakcji jak Dragan zszedł z boiska w połowie drugiego seta?
- Nie będę zaprzeczał (śmiech). Wtedy poczuliśmy, że raczej wygramy ten półfinał.
Dlaczego w ostatnich latach Brazylia nie może wygrać Ligi Światowej? Zmiana pokoleniowa czy jakieś inne powody?
- Ja bym się nad tym zastanawiał gdyby było naprawdę źle. A my jednak poza 2012 graliśmy w każdym finale, zauważ. To chyba nie jest jakaś wielka katastrofa. Naszym celem jest zawsze i wszędzie grać w finale i to realizujemy. Oczywiście, jeszcze fajniej byłoby wygrać, ale nie zawsze to wychodzi. Inne drużyny też są bardzo dobre i grają na wysokim poziomie, zwłaszcza Rosja ostatnio.
Macie już kompleks Rosji, po tych wszystkich finałach wielkich imprez z nimi przegranych?
- Nie nazwałbym tego kompleksem. Oczywiście, było nam bardzo trudno przeżyć porażkę w finale igrzysk olimpijskich w Londynie, ale to głównie dlatego, że to była druga z rzędu. W 2008 też w finale przegraliśmy z USA i zrobić to samo po raz drugi, do tego prowadząc 2:0 w setach - to było koszmarne. Dwukrotnie byliśmy tak bardzo blisko, już prawie witaliśmy się z gąską i nic.
Złoto olimpijskie to jedyny medal, którego nie masz. Marzenie życia?
- Dokładnie! Dlatego tak bardzo go pragnę i tak bardzo przeżyłem dwukrotne porażki w finałach. To mnie bardzo boli i jednocześnie motywuje codziennie do pracy i w klubie i w reprezentacji. Mam nadzieję, że dostanę trzecią szansę i tym razem ją wykorzystamy. Oczywiście, jesteśmy Brazylią i zawsze chcemy wygrywać, ale ten złoty medal olimpijski to jest to, czego ja nie mam, czego nie ma Murilo, czymś, co śni się nam po nocach.
A te igrzyska będą na dodatek w Brazylii. Nie boicie się powtórki z właśnie zakończonego mundialu piłkarskiego, gdzie Brazylijczyków zjadła presja grania przed własnym kibicami?
- Oczywiście, że będzie wielka presja, ale to nie będzie dla nas nic nowego. Zawsze gramy w takich warunkach, oczekuje się od nas wyłącznie zwycięstw i jesteśmy na to przygotowani. Na pewno przed igrzyskami w Rio poświęcimy wiele czasu na odpowiednie nastawienie mentalne i emocjonalne, żeby w kluczowym momencie sytuacja nas nie przerosła.
Igrzyska mamy za dwa lata, więc jeszcze trochę czasu, wróćmy do teraźniejszości. Jak zaczynałeś grę w kadrze byłeś jednym z najmłodszych, teraz jesteś jednym z najstarszych, kapitanem. Masz większe poczucie odpowiedzialności? Jak sobie z tym radzisz?
- To normalny cykl drużyn reprezentacyjnych, zawsze tak jest. Na pewno jest inaczej teraz, kiedy mam 28 lat. Ale mówiąc szczerze nie odczułem za bardzo tej zmiany, może z powodu mojej osobowości? Ja zawsze miałem ciągoty do dominowania na boisku, do bycia liderem, do motywowania reszty chłopaków. Teraz dodatkowo, jako kapitan i jeden z najstarszych, staram się podnosić poczucie pewności siebie w zespole, wzmacniać ich wiarę w zwycięstwo czy wspierać tych, którym akurat idzie gorzej.
Jak ci się pracuje z ojcem przy tak podobnych, mocno emocjonalnych osobowościach? Jesteście jedyną taką parą w reprezentacjach, bo panowie Tillie to jednak inny przypadek.
- Teraz to już w pełni profesjonalnie obaj do tego podchodzimy, jest dobrze. Czasem się pokłócimy, ale to dlatego, że mamy inną wizję w danym momencie. Cel mamy zawsze taki sam - zwycięstwo.
A na początku?
- Na początku to było strasznie trudne, pewnie bez problemu zrozumie mnie każdy, kto ma ojca w tej samej dyscyplinie (śmiech). Czułem gigantyczną presję wewnątrz siebie, żeby dobrze wypaść, i ze względu na ojca i na media. U nas siatkówka jest sportem narodowym, cały kraj jest pełen ekspertów od siatkówki. I wszyscy tylko czyhali na jakiekolwiek moje potknięcie, to było bardzo trudne. Wszyscy obserwowali moje relacje z ojcem na treningach czy na meczach i analizowali każdy szczegół, wyolbrzymiając go.
Miałeś też poczucie, że musisz być dwa razy lepszy od każdego innego rozgrywającego, żeby nie zarzucili twojemu ojcu faworyzowania cię?
- Tak, jak najbardziej! A wiadomo, że na początku kariery zawodnik nie ma wielkiej pewności siebie i swoich umiejętności, więc takie bycie na cenzurowanym i przymus udowadniania wszystkim cały czas były koszmarne. Teraz mam już 28 lat, doświadczenie, parę ważnych zwycięstw na koncie, parę tytułów i medali i wiem, co potrafię. Jeden błąd czy nawet zły mecz nie jest dla mnie tragedią, znam swoją wartość. I nikt już nie powie, że do niczego się nie nadaję, a ojciec mnie faworyzuje. Myślę, że moje osiągnięcia z kadrą wyleczyły parę osób z brazylijskich mediów sportowych z nieustannego czepiania się mojej osoby, a przynajmniej ja łatwiej sobie z tym radzę. Wiesz, my, brazylijscy siatkarze, bardzo lubimy przyjeżdżać do was, do Europy. Tutaj zawodników traktuje się z szacunkiem, inaczej niż u nas. Mój ojciec jest przede wszystkim dla mediów trenerem, a ja przed wszystkim rozgrywającym i to za naszą pracę się nas ocenia. W Brazylii ciągle włażą w nasze relacje rodzinne i je analizują.
W takim razie zostawmy już te relacje rodzinne. Wróciłeś do Modeny, gdzie grałeś w tym sezonie i zostajesz na następny. Jesteś jednym z najlepszych rozgrywających na świecie, więc na pewno miałeś wiele innych propozycji, z klubów bogatszych i bardziej prestiżowych.
- Modena ma wspaniałe tradycje siatkarskie, lepsze niż niejeden bogatszy klub. Tu grali najwspanialsi siatkarze swoich czasów. Moim marzeniem jest pomóc Modenie w odzyskaniu dawnej świetności, poprowadzić ten zespół do zwycięstw jak za starych czasów, dajemy sobie na to 2-3 lata. Poza tym lubię wymagające projekty, które są dla mnie wyzwaniem. Biorę na siebie dużą odpowiedzialność i to mi się podoba.
Ale na przykład w klubie tureckim mógłbyś o wiele więcej zarobić, to jest dla ciebie mniej ważne?
- Rozwijam się jako siatkarz grając nie tylko w dobrym klubie, ale i w dobrej lidze, walcząc z wymagającym przeciwnikami z poprzeczką postawioną wysoko. Nie sądzę, żeby poziom ligi tureckiej dorównywał włoskiej. W Modenie mam świetnego trenera, dobry zespół, długoterminowe ciekawe cele oraz ligę na bardzo wysokim poziomie. To wszystko, czego jako siatkarz potrzebuję do szczęścia.
rozmawiała Ola Piskorska