Był taki dzień... Katowicki "Spodek" naprawdę oderwał się od powierzchni ziemi

O tym, że obiekt w stolicy Górnego Śląska odlatuje, czytamy często. Zwłaszcza przy okazji relacji sportowych. Określenie weszło już na stałe do dziennikarskiego żargonu. 21 września 2014 roku poczułem na własnej skórze, że to nie tylko metafora.

W tym artykule dowiesz się o:

Tego dnia nie zapomnę do końca życia. Leniwy poranek. Pogoda, która nie mogła się wyklarować, czy przybrać jeszcze letnią pozę, czy postraszyć już jesiennymi deszczami. Wolno tykający zegar. Dopiero późnym wieczorem polscy siatkarze mieli zagrać z Brazylijczykami w finale mistrzostw świata.

[ad=rectangle]

Kiedy jechałem samochodem, ładnych kilka godzin przed tym meczem, w okolicach katowickiego "Spodka" wpadłem w korek. Odczekałem kilkanaście minut, wyjątkowo nie psioczyłem pod nosem. Nawet korek nie był w stanie zburzyć mojego nastroju. Nastroju wielkiego oczekiwania. Z drugiej strony pomyślałem, że i tak mam dobrze. Wieczorem tą drogą nikt nie przejedzie. Kilkadziesiąt tysięcy kibiców, którym nie udało się zdobyć biletu, przyjdzie pod halę i zablokuje okoliczne drogi. Jak dzień wcześniej, podczas półfinału z Niemcami.

Czas w biurze prasowym również mijał spokojnie, bez nerwów. Rozmowa z jednym, drugim, piątym kolegą-dziennikarzem, analiza statystyk, kawa (nie liczyłem, ile ich wypiłem, ale mogłem przekroczyć dziesięć i tym samym pobić osobisty rekord), jakaś drożdżówka, w końcu mecz o trzecie miejsce. Obejrzany bez emocji. Organizm jakby podświadomie oszczędzał siły. W tym miejscu muszę podkreślić, że jako dziennikarz wychodzę z założenia, iż mam być do bólu obiektywnym, skutecznie staram się oddzielić emocje od racjonalnej oceny. Nie wznoszę rąk do góry i nie krzyczę "Poooooolska" po każdym punkcie zdobytym przez naszych siatkarzy podczas sparingowego meczu z Egiptem.

21 września 2014 roku nie opanowałem emocji, przez moment nie byłem dziennikarzem. Byłem jednym z kilkunastu milionów kibiców, którzy cieszyli się z mistrzostwa świata. Ale wcale tego nie żałuję.

Kiedy pół godziny przed meczem wyszedłem na antresolę "Spodka" i zobaczyłem, co się dzieje przed halą, oniemiałem. Morze ludzkich głów, rondo zablokowane, nie było widać, gdzie tak naprawdę się kończy ten tłum. Każdy, kto choć raz był w "Spodku" wie, o czym piszę. Policja oceniła, że tego wieczoru pod katowickim obiektem pojawiło się ok. 40 tysięcy ludzi. Do tego ponad 12 tysięcy w hali. Gdyby oddalony o kilka kilometrów Stadion Śląski był czynny, można byłoby tam zorganizować finał, a i tak nie wszyscy chętni by się zmieścili.

Podczas spotkania z Brazylią nie mogłem usiedzieć w jednym miejscu. Ręce same składały się do braw. Poniosła mnie atmosfera wielkiego święta. Z minuty na minutę emocje rosły. Udzieliły się nawet Jochenowi Schoepsowi. Niemiec, który dwie godziny wcześniej wywalczył brąz MŚ, tańczył na krzesełku, jego koledzy śpiewali po polsku, nie znając ni w ząb naszego języka. Po ostatnim ataku Mariusza Wlazłego, który dał nam złoto mistrzostw świata po 40 latach oczekiwania, wpadłem w objęcia jednego z dziennikarzy siedzącego obok mnie na trybunie prasowej. Nie znałem wcześniej tego człowieka, w tamtym momencie czułem, że jesteśmy braćmi. Poczułem również, że "Spodek" uniósł się w powietrze. Naprawdę!



Źródło artykułu: