Oskar Kaczmarczyk: Nie zgadzam się z tym, że sezon był nieudany

WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski
WP SportoweFakty / Paweł Piotrowski

Rok dobiega końca, więc czas na podsumowania. Oskar Kaczmarczyk opowiedział o tym, czego może się nauczyć będąc asystentem trenera Ferdinando De Giorgiego, jak ocenia mijający sezon w wykonaniu polskiej reprezentacji oraz o swoich wielu pasjach.

WP SportoweFakty: Skąd pana decyzja o powrocie do Kędzierzyna-Koźla?

Oskar Kaczmarczyk: Najważniejsze jest to, że dostałem drugą szansę. W klubie zrozumiano mój problem, moją wcześniejszą decyzję i nie skreślono mnie z listy na dobre. Chciałbym za to serdecznie podziękować. To była jeszcze decyzja prezesa Ptasińskiego, dyrektora Świderskiego i oczywiście Ferdinando De Giorgiego, że pozwolili mi wrócić. Potrzebowałem przerwy, bo nadszedł taki moment, że przesadziłem z wszystkim. Natomiast jak ryba bez wody, tak ja bez siatkówki długo wytrzymać nie mogę, więc decyzja była raczej prosta. Cieszę się, że jestem w tym miejscu i że dostałem szansę. Czuję się dużo lepiej i siatkówka znowu sprawia mi przyjemność.

Mimo młodego wieku, współpracował pan już z kilkoma wybitnymi trenerami. Czego może pan się nauczyć od Ferdinando De Giorgiego?

- Na pewno dyscypliny. Słowo dyscyplina kojarzy nam się najczęściej z chodzeniem w szeregu i salutowaniem stojąc na baczność, co nie jest w tym wypadku prawdą. "Fefe" potrafi żartować, potrafi się śmiać. Natomiast kiedy są momenty, w których należy docisnąć - on dociska i jest bardzo w tym konsekwentny. Drugą rzeczą, na którą jako reprezentant szkoły włoskiej kładzie nacisk jest wydajność. Zwraca uwagę na szczegóły, detale, ale wie także, gdzie szukać najbardziej efektywnej pracy, a czym nie należy zawracać sobie głowy. I na pewno tutaj mogę dużo od niego "wyciągnąć".

Spoza boiska widać, że zarówno w sztabie, jak i pomiędzy zawodnikami panuje bardzo rodzinna atmosfera. Nie każda drużyna może pochwalić się takim komfortem. 

- I dlatego dobrze gramy! Naprawdę jest chemia między nami! Tak samo, jak to widać na zewnątrz, tak samo jest w środku. Naprawdę dobrze się ze sobą rozumiemy, uzupełniamy. Każdy jest świadom tego, w czym jest dobry, w czym potrzebuje pomocy. Mi siatkówka znowu zaczęła sprawiać przyjemność, ale właśnie atmosfera którą mamy w Kędzierzynie-Koźlu pomaga sztabowi i drużynie. Kiedy wchodzi się do szatni, czuje się atmosferę pracy, ale i też atmosferę tego jednego kierunku, w którym podążamy. Wspólnie spoglądamy w tę samą stronę.

Ktoś w Kędzierzynie-Koźlu już wiosną "miał nosa", by sprowadzić do klubu Benjamina Toniuttiego i Kevina Tillie, którzy następnie świętowali sukcesy z reprezentacją Francji.  Rozgrywający ma już na koncie pięć statuetek MVP!

- W siatkówce nie jest to tak rozbudowany system, jak w piłce nożnej, gdzie kluby podejmują decyzję przez pół roku. Rynek siatkarski jest dosyć mocno ograniczony i pojawiają się w pewnym momencie nazwiska, pośród których trzeba dokonać wyboru. Natomiast my wiedzieliśmy czego chcemy, w jaką stronę ta drużyna musi pójść i szukaliśmy odpowiednich osób. Do tej pory Ben Toniutti był jedną z najmniej docenianych osób w świecie siatkówki. Chociaż z drugiej strony, w zeszłym roku został ściągnięty do Kazania, a tam nikt przypadkowy nie idzie... Podjęliśmy decyzję, że szukamy takich zawodników. Kevin - tu ciężko powiedzieć, że go odkryliśmy, bo to chłopak, o którym jeszcze cztery lata temu mówiło się, że jest cudownym, francuskim dzieckiem w amerykańskiej siatkówce. Wiedzieliśmy, że on kiedyś do Europy wróci, ale podjęliśmy trochę ryzyko, bo był akurat po średnim sezonie w Turcji. Reprezentacja Francji już w zeszłym roku odpaliła, ale nie na sto procent, natomiast w tym mocno zatrzęsła czołówką światową. A my teraz czerpiemy z tego korzyści.

Można powiedzieć, że forma Sama Deroo przerosła oczekiwania kibiców w Kędzierzynie-Koźlu?

- Naszych oczekiwań nie przerosła. Powiem nieskromnie, ale nas Sam niczym nie zaskoczył. Jest doskonałym zawodnikiem technicznym i przy takiej grze, jaką my zbudowaliśmy... Można opowiadać, jak to sztab pięknie poukładał te klocki, ale tak naprawdę te klocki same się na parkiecie układają z takimi zawodnikami. Sam potrzebował Bena, Ben Sama, a do tego mamy Kevina, który trzyma dycyplinę w przyjęciu. Dochodzi Zati, który to wszystko ma w jednym paluszku i cała machina się zazębia. Sam jest doskonale wyszkolonym zawodnikiem, ale w reprezentacji Belgii nie ma obok siebie kompanów, którzy mogliby mu pomóc uwolnić ten potencjał. We Włoszech grał dobrze, ale też jakby nie dano mu szansy spróbowania z zawodnikami silnymi obok siebie.

Nie żal było "oddawać" Dominika Witczaka, zasilając przy tym największego rywala ostatnich lat?

- My patrzymy na to w ten sposób, że przez osiem lat Dominik na każdą naszą prośbę odpowiadał: tak. Trzeba było zagrać na środku - grał na środku, trzeba było zagrać na przyjęciu - grał na przyjęciu. Wykazywał się tak ogromną pokorą i oddaniem wobec ZAKSY, że w momencie gdy przyszedł i poprosił o to, by mógł spróbować swojej szansy w Resovii, bo u nas jednak był trzecim atakującym, my nie mogliśmy powiedzieć: nie. Jasne, że go szkoda, bo Dominik to zawodnik, o którym marzy każdy trener i smutno nam, że tak wyszło. Jednak tym razem to my musieliśmy zrobić ukłon w jego stronę.

Skoro jesteśmy przy ekipie z Rzeszowa. Jako profesjonalista może pan powiedzieć, na co choruje w tym sezonie Resovia?

- Ale już się powoli leczy... Myślę, że popełniono kilka błędów transferowych. Przede wszystkim pozwolono odejść Marko Ivovicowi. Postawiono na bardzo dobrych przyjmujących, bez ataku, najprościej mówiąc. Oprócz Bartka Kurka, nie ma tam nikogo, kto mógłby wziąć na siebie ciężar gry. No Olieg Achrem powoli wraca i on także może wziąć na swoje barki trudne momenty. Każdy z tych zawodników, jak Lyneel, Śliwka czy Penchev to są bardzo dobrzy gracze, ale defensywni. Dobrze przyjmują, dobrze nabijają, ale w pewnych momentach, kiedy gra się mecze z ZAKSĄ, Skrą, czy Gdańskiem, trzeba zagrać na poziomie ryzyka, które musi się opłacać. A u nich tego ryzyka nie ma i im się to nie opłaca. Ale to nie jest moja działka. Ja się skupiam na tym, żeby ZAKSA wygrywała w każdym meczu.

Pod koniec poprzedniego sezonu, pisał pan na swoim blogu, że "przy właściwym podejściu można porażkę ZAKSY przekuć w złoto." Czy to jest ten moment?

- Głęboko w to wierzymy i nad tym pracujemy, żeby było jak najlepiej. Przyszedłem do ZAKSY w 2010 roku i już wtedy był to zespół budowany na zdobycie mistrzostwa Polski po wielu latach. Pamiętam jak dziś pierwszy mecz, w którym kibice krzyczeli: "Zagraj, zagraj, jak za dawnych lat" i wziąłem sobie te słowa do serca, a dalej tego złota nie ma. Może w tym roku, może w następnym? Cieszę się, że idziemy w dobrym kierunku, ale nadal uważam, że nie jesteśmy faworytami. Mocno koncentrujemy się na swojej pracy i mamy świadomość tego, że za nami jest już okres, w którym zespół był w kryzysie, ale za to też czasami się płaci w końcówkach ważnego sezonu.

W lidze nastała zasada kolekcjonowania punktów. Jak w Pucharze Świata, niespodziewana porażka może zaważyć o zaprzepaszczeniu końcowego rezultatu. Czy ZAKSIE nowe zasady mogą przeszkodzić?

- Faktycznie trochę się czuję, jak na Pucharze Świata, bo podobnie jak w Japonii wygrywamy mecz za meczem. Poza tym jednym z Gdańskiem... Ale powiedzmy, że gramy bardzo dobrze, zdobywamy punkty, ale w ogóle nie mamy pewności, jak daleko zajdziemy. To jest taki Puchar Świata, że w ostatniej kolejce możesz zostać znokautowany, jak w dziesiątej, czy dwunastej rundzie wagi ciężkiej. Jeden lewy sierpowy i leżysz na deskach. Dlatego trzeba być skoncentrowanym i nie wybiegać za mocno w przyszłość. Mamy trochę piłkarską ligę siatkówki w tym roku. Rozgrywek nie wygrywa się w meczach bezpośrednich, ale można przedłużyć swoje szanse.

Rok dobiega końca i nie sposób nie zapytać o kadrę. Jakby pan podsumował ten sezon reprezentacyjny? Czy coś pana zdaniem nie wyszło?

- Już miałem inną odpowiedź, a tu dodała pani jeszcze to ostatnie zdanie. Odpowiadam tak: oceniam ten sezon bardzo pozytywnie. Gdyby ktoś chciał - biorę wszystko na klatę. W ubiegłym roku zdobyliśmy mistrzostwo świata, każdy ma wobec nas swoje oczekiwania i ma do tego prawo. Natomiast należy twardo stąpać po ziemi. Odeszły z naszej mistrzowskiej drużyny cztery ważne ogniwa i jakbyśmy na to nie popatrzyli, przed sezonem w maju raczej mieliśmy więcej obaw, niż myśli, co się wydarzy i ile możemy złota przywieźć w skrzyni do Polski. Na pewno w całym sezonie graliśmy równo. Od początku do końca, poza meczem ze Słowenią, gdzie zaprezentowaliśmy się poniżej naszych oczekiwań, i może jednym setem na Pucharze Świata. Z chłopakami, którzy wchodzili do tej drużyny i dopiero zaczynali być szkieletem zespołu, uczyli się przyjmować na swoje barki odpowiedzialność za tę drużynę.

Oczywiście, że jesteśmy wściekli, że nie awansowaliśmy do igrzysk olimpijskich. Oczywiście, że chcieliśmy zdobyć mistrzostwo Europy i byliśmy tak blisko awansu do finału Ligi Światowej. Możemy pluć sobie w brodę, ale jeżeli ja dziś słyszę, że ten sezon był stracony, albo nieudany to się z tym nie zgadzam. Zrobiliśmy bardzo duży krok. Mówi się o klątwie "drugiego sezonu" wśród trenerów, a ja myślę, że podchodząc racjonalnie do tematu, możemy powiedzieć, że osiągnęliśmy bardzo dobre wyniki w drugim roku i nie mówię tego tuż przed kwalifikacjami, żeby się chronić. Trzeba realnie patrzeć na to, co zastaliśmy, co możemy. Trenera zwykle ocenia się po wynikach, ale ktoś kto się zna na siatkówce i chce dać więcej od siebie, niż tylko spojrzeć na rezultat 3:0, powinien wziąć drużynę "na papierze", powiedzieć: potrafią grać to i to, a dopiero na koniec sezonu zobaczyć, jaki drużyna zrobiła postęp. Z każdym spotkaniem robimy postęp, z każdym turniejem, poza ćwierćfinałem ze Słowenią, gdzie brakło nam już prądu i może motywacji. Podczas mistrzostw Europy dostaliśmy cios, staliśmy na chwiejących się nogach - dołożyli nam Słoweńcy, którzy zagrali turniej życia i chwała im za to.

Niebawem lecicie do Berlina, gdzie tylko pierwsze miejsce gwarantuje kwalifikację olimpijską.

- I musimy je zdobyć.

Ciąży na panu jeszcze piętno słynnego Jarząbka z "Igłą szyte", czy kibice już o tym nie pamiętają?

- Chyba już zapomnieli. Kiedyś faktycznie zdarzało się, że wołano na mnie "Jarząbek", ale mój blog zamknął tamten temat i zostałem trochę inaczej postrzegany, niż gość zza kamery w "Igłą szyte". Ludzie patrzą na mnie obecnie poważniej.

Mówiąc Oskar Kaczmarczyk - myślę człowiek orkiestra. Dziennikarze przed spotkaniem z panem mogą odczuwać lekki niepokój, w końcu jest pan człowiekiem z branży. Próbował pan swoich sił zarówno w prasie lokalnej, jak i ogólnopolskim dzienniku sportowym. 

- Aż się zawstydziłem... Kocham siatkówkę i wszystko, co dookoła się w niej dzieje. Przygodę z dziennikarstwem zaczynałem dawno, dawno temu, ale bardziej była to forma kontaktu, zabawy, bo wielkich pieniędzy za to nie zarabiałem. W prasie ogólnopolskiej nie pisałem już o siatkówce, a o bieganiu. Bardzo dobrze czułem się w tej roli i nawet trochę mi tego brakuje. Może kiedyś zrobimy kontynuację... Ale muszę w swoim życiu pilnować jednej rzeczy: żeby się za bardzo nie rozdrobnić. Jeśli będę od wszystkiego, to w pewnym momencie mogę być od niczego. Od początku intensywnie myślałem o swojej karierze, zarządzałem nią i ona idzie w takim kierunku, w którym ja chciałem żeby poszła. Należy jednak być czujnym, bo świat nie śpi, idzie do przodu i nie jest tak, że człowiek orkiestra może zdobyć wszystko.

Kibice w komentarzach dotyczących pańskiego bloga często twierdzą, że rewelacyjnie opisuje pan rzeczywistość okołosportową. Może książka?

- Bloga dawno nie dotknąłem i bardzo nad tym ubolewam, ale niestety nie mam na to czasu. Plan na książkę istnieje od ponad roku, a nawet dłużej i już małe kroki były ku temu poczynione. Na razie po prostu nie daję rady, a być może jeszcze nie przyszedł odpowiedni moment... Wierzę jednak, że kiedyś się uda. Powiem tak: książkę piszą ci, którzy idą na emeryturę. Więc mam nadzieję, że mi się jeszcze nazbiera tematów do opisania. Blog wypalił, odczułem to, widziałem statystyki i mogę się nimi jedynie chwalić. Jednak albo zajmuje się siatkówką na sto procent na każdym treningu i wtedy nie ma czasu na zabawę, albo musiałbym się zająć tylko i wyłącznie blogowaniem, co na tę chwilę nie jest dla mnie najważniejsze.

Piotr Łuka ma karpie, Grzegorz Pilarz triathlon, a pan zajął się bieganiem. Skąd wzięła się ta pasja?

- Zaczęło się od tego, że najzwyczajniej w świecie chciałem schudnąć. Miałem duże problemy z wagą, bo życie statystyka jest ciężkie. Przed komputerem spędza się wiele godzin, a świeże powietrze to ostatnia rzecz, której się doświadcza. W pewnym momencie postanowiłem coś ze sobą zrobić i tak zostało. Zakochałem się w tym. Każdy z nas ma jakąś odskocznię od siatkówki, bo można byłoby zwariować, gdybyśmy tego nie mieli. Ważne jest to żeby wyjść na świeże powietrze i czy to będzie rower, czy triathlon, czy nordic walking, polecam ruch każdemu. Zawsze gdy rozmawiam z Kamilem Sołoduchą i on mówi, że ma ciężki dzień to pierwszą moją radą "doktora House'a" jest to, żeby wyjść na pół godziny i zacząć oddychać świeżym powietrzem. Dla mnie bieganie jest fantastyczne i mimo, że blog w dzienniku sportowym się zakończył, a ja przebiegłem ten maraton to biegam dalej, tylko w mniejszych ilościach niż wtedy, bo muszę rozdzielić swój czas między siatkówkę i rodzinę.

Zasłynął pan również ostatnio jako społecznik. Wspiera pan swoje rodzinne strony. W Jaworznie został pan ambasadorem Siatkarskich Ośrodków Szkolnych.

- Powiedziałem to przy Waldemarze Wspaniałym i mogę powiedzieć teraz, że moim marzeniem jest wrócić kiedyś do Jaworzna i tam walczyć o najwyższe cele. Kiedy ja zaczynałem tam karierę, weszliśmy do pierwszej ligi i to był największy sukces. Jaworzno gdzieś tam na mapie siatkarskiej się pojawia... Wierzę, że ten S.O.S. będzie pierwszym krokiem do tego, że po pierwsze znajdzie się młodzież, która jest podwaliną i fundamentem wszystkich sukcesów. Po drugie: ludzie, którzy są decyzyjni w naszym mieście, dostrzegli siatkówkę. Jestem już po dwóch spotkaniach z prezydentem i wiceprezydentem, którzy zarzekają się, że będą chcieli iść w tym kierunku, co mnie niezwykle cieszy. Jeden jest ambasadorem marki Lexus, inny Polski, a jeszcze inny zostaje tylko, a może aż, S.O.S.-u w Jaworznie. To jest bardzo miłe, ja jestem młodym chłopakiem i jeżeli ktoś daje mi taką rolę, to ja tylko mogę się z tego cieszyć i mam nadzieję, że wykorzystamy tę szansę wspólnie.

Jak zatem wyglądają święta w domu państwa Kaczmarczyków?

- Wymarzone święta miałem rok temu, tego nie ukrywam. Były wolne od siatkówki, w takim sensie, że to nie trening decydował, o której zjemy obiad i kiedy będzie się trzeba znowu spakować i wrócić do Kędzierzyna, czy jak w tym roku do Spały. Obecnie mieliśmy czas na wspólną Wigilię i pierwszy dzień świąt. Następnie musieliśmy się stawić w Spale. Święta u mnie zawsze są rodzinne, a wymarzone to takie, w których jest najmniej problemów. Wymarzone święta to także takie, w których mój syn cieszy się, biega i jest szczęśliwy. Ogólnie święta Bożego Narodzenia nie są dla mnie, bo ja zawsze z nich wychodzę głodny. Nie jadam ryb, nie jadam grzybów. Ktoś kto układał menu na tradycyjną polską Wigilię, zapomniał o mnie. Zawsze czekam, kiedy będzie można zjeść ciasto.

[b]Rozmawiała Anna Kardas

{"id":"","title":""}

[/b]

Źródło artykułu: