Joanna Seliga: Na bucie można się nieźle przejechać...

Wbrew pozorom, felieton mego autorstwa nie będzie dotyczył obuwia, które chroni i/lub upiększa nasze kończyny dolne. Owszem, na bucie, szczególnie gdy na drogach panują niesprzyjające warunki (a konkretnie zima, która co roku zaskakuje nieszczęsnych kierowców, bujających w obłokach i zapominających o tym, że mydlenie nam oczu przez popularne pogodynki nie przynosi automatycznie ulgi w postaci diametralnej zmiany klimatu), całkiem łatwo jest wywinąć przysłowiowego "orła", ale istnieją jeszcze inne przyczyny upadków, których skutki możemy odczuwać znacznie dłużej.

Wyobraźmy sobie sytuację, w której spieszymy się do pracy lub szkoły. Jest wczesna godzina poranna, a na dworze panuje lekki mróz. - O zgrozo! - myślimy, naprędce szukając sposobu na jak najbezpieczniejsze wyminięcie podejrzanej powierzchni, błyszczącej się od świeżo powstałego po nocnych opadach mżawki lodu. Czas nieubłaganie płynie, a nasz autobus z pewnością nie będzie czekał, aż łaskawie doczołgamy się na najbliższy przystanek. Zaczynamy więc coraz żwawiej przebierać nogami, byleby tylko jak najszybciej dotrzeć do celu. Niestety - nagle natrafiamy na zmarznięty grunt, który nie wygląda przyjaźnie. Chwila moment i już wirujemy w tańcu na lodzie, wcale nie gorzej niż "gwiazdy" w telewizji publicznej. Piruet, spirala śmierci, może nawet poczwórny rittberger... i bolesna gleba. Cóż, tak bywa. Szybko się więc zbieramy i idziemy dalej, bo jeden czy dwa fioletowe znaczki, znamionujące bliskie spotkanie z podłożem, nie będą zbyt długo bytować na naszym ciele.

Co innego natomiast jest z butą, na której przejechać się jest równie łatwo, aczkolwiek o wiele boleśniej. Tu nie chodzi przecież o żadne fizyczne ubytki, lecz o utraconą dumę oraz skarconą pewność siebie, która dotychczas pozwalała chodzić danej osobie niczym paw po wybiegu w miejskim ZOO. Wbrew pozorom, może się to okazać o wiele bardziej przykre, gdyż zawsze lepiej jest się mile zaskoczyć niż niespodziewanie zawieść.

O mało sympatycznych efektach przejechania się na śliskiej podłodze wskutek ukarania za pychę przekonali się właśnie siatkarze wicemistrzów Włoch i drugiej drużyny Europy z ubiegłego roku. Nie oszukujmy się - z pewnością o wiele radośniejsza była w ich mniemaniu wizja zmierzenia się w dwumeczu z częstochowianami niż przykładowo Rosjanami z Zenitu Kazań. Na pewno też do czasu skrzyżowania ze sobą dróg obu drużyn w rozgrywkach Champions League nie znali oni zbyt wielu polskich zawodników, których nazwiska mogły być dla nich nie lada zagadką. Osobiście nie zdziwiłabym się, gdyby po bliższym zapoznaniu się z metrykami większości Akademików spod Jasnej Góry na ich ustach pojawiły się miny świadczące o pewności siebie i świadomości przewagi nad rywalem.

Jednak początkowo Włosi wyrażali się bardzo asekuracyjnie. Kto by pomyślał, że naprawdę czują respekt przed swoimi przeciwnikami... Wiadomo przecież było, po której stronie siatki stoją wielcy medaliści Ligi Mistrzów! Oczywisty jest fakt, którego nie kryją już żadni szkoleniowcy na świecie, że był to element psychologicznej gry, która miała zrzucić brzemię ciążące na faworyzowanej Piacenzie.

Nie od dziś jednak wiadomo, że kiedy ma się do czynienia z teoretycznie słabszym rywalem, szybko zapomina się o respekcie. Czy jakąkolwiek rolę odgrywa tu także męska duma? Wszystko jest możliwe - w końcu mamy do czynienia z facetami z krwi i kości. Dlatego też po pierwszym spotkaniu, mimo przegranej podopiecznych trenera Angelo Lorenzettiego, szkoleniowiec Copry wciąż pozostawał niezwykle butny. Jego słowa, jakoby częstochowianie byli zespołem słabym technicznie, który zostanie w drugim pojedynku zmiażdżony przez siatkarzy wicemistrza Italii, oburzyło nie tylko kibiców z Częstochowy. Już wtedy można się było domyślać, że wszyscy sympatycy piłki siatkowej pragną, aby Copra Piacenza wyłożyła się w hali Polonia jak długa, boleśnie odczuwając przy tym na własnej skórze, co znaczy upadek na skutek niebezpiecznej jazdy po krawędzi na łyżwach hokejówkach na małym i zatłoczonym lodowisku.

Jak powiedział po pierwszym spotkaniu we Włoszech trener Radosław Panas, oczy im wyszły z orbit. Widocznie nie mogli, biedni, zobaczyć czubka własnego nosa. A sprytni Akademicy szybko wykorzystali nadarzającą się okazję, rozkładając ich w drugim meczu na łopatki. I kto się śmieje ostatni?

Wydaje mi się więc, że warto, aby siatkarze z Piacenzy uważniej patrzyli pod nogi, bo kolejna wywrotka może już się zakończyć kontuzją. I to wcale nie kontuzją fizyczną, polegającą na zwichnięciu królewskiej nóżki, lecz urazem psychicznym, bo zadraśnięcie, którego nabawili się w Polsce, z pewnością szybko się nie zagoi. W końcu Copra nie przyjmowała do wiadomości faktu, iż może odpaść z rywalizacji na tak śmiesznym etapie. Cóż - życie sprawia nam różne niespodzianki - raz po wywrotce przyjemnie lądujemy na stosie puchowych poduszek, a innym razem obijamy sobie kości na twardej posadzce. Tak już po prostu bywa.

Komentarze (0)