Laurent Tillie: Za granicą stajesz się profesjonalistą

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

- Gdy zawodnicy wyjadą poza Francję, stają się profesjonalistami i zaczną rozumieć pewne zasady - tak o swojej recepcie na sukces w drużynie narodowej mówi selekcjoner reprezentacji Francji, Laurent Tillie, w rozmowie z portalem WP SportoweFakty.

W tym artykule dowiesz się o:

Francuski szkoleniowiec rozpoczął pracę z kadrą Les Bleus w 2013 roku i cały czas przyświecał mu jeden cel - zdobycie medalu na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro. Awans do imprezy czterolecia prowadzona przez niego ekipa wywalczyła dopiero trzy tygodnie temu podczas turnieju w Tokio, ale to nie zmienia faktu, że Trójkolorowi to jeden z głównych kandydatów do zajęcia miejsca w strefie medalowej. WP SportoweFakty: Dobrze pan śpi? Igrzyska coraz bliżej, a czasu na odpoczynek od przeszło miesiąca praktycznie nie ma.

Laurent Tillie: Najlepiej spało mi się w Tokio, bo gdy tam byliśmy, nie było jeszcze tyle materiału do analizy. Gdy zakwalifikowaliśmy się na igrzyska, mogłem odetchnąć z ulgą. Potem jednak zaczęło tej pracy przybywać. Analiza wideo każdego rozegranego meczu zabiera naprawdę dużo czasu.

Zaczęliście ten sezon reprezentacyjny bardzo wcześnie. Jak to wpływa na zawodników?

- Dziwnie się to wszystko ułożyło. Jest przede wszystkim zmęczenie mentalne, raczej nie fizyczne. Kiedy osiągasz podstawowy cel, automatycznie się rozprężasz. A wtedy pojawia się wspominane zmęczenie, które przekłada się na dyspozycję na boisku. To jest taki okres, kiedy żałuje się, że nie ma się szerokiego składu.

ZOBACZ WIDEO Djordje Cotra: Zagłębie jak reprezentacja Polski? Staramy się! (źródło TVP)

{"id":"","title":""}

Po kwalifikacjach olimpijskich w Tokio podkreślał pan, że osiągnęliście coś, na co ciężko pracowaliście przez cztery lata. Czy kiedy wygrywaliście z Polską w Lidze Światowej w 2013 roku, miał pan już świadomość, że to może być początek czegoś wielkiego? - Zaczęliśmy tamten turniej od porażki z Bułgarią i Stanami Zjednoczonymi, a później przyszły dwa mecze z Polską, które wygraliśmy po tie-breaku mimo tego, że one nie układały się po naszej myśli. Wtedy rozbudziła się taka nadzieja, która pokazała, że jeśli tak dalej będziemy pracować, możemy marzyć o pięknych wynikach. To był taki punkt zwrotny.

Rok później dotarliście do półfinału mistrzostw świata, choć to też nie był jeszcze szczyt waszych możliwości.

- Co roku powtarzałem swoim zawodnikom: "aby marzyć o podium w Rio, trzeba ciężko na to zapracować". Każdego roku mieliśmy poszczególne etapy do zrealizowania - ja kontrolowałem, czy udało nam się je wykonać. Jeśli nie, powracaliśmy do rzeczy, które się nie udawały i je poprawialiśmy. Czwarte miejsce na mistrzostwach świata to było coś naprawdę niewiarygodnego, bo byliśmy jeszcze zespołem dość nieznanym. To czwarte miejsce było podstawą naszej pracy w roku 2015.

W siatkarskim środowisku panuje opinia, że przez te cztery lata pod pana wodzą na nowo "narodził się" Antonin Rouzier. Jak pan tego dokonał?

- Bardzo długo dyskutowaliśmy na ten temat. Pracowaliśmy nad atmosferą w zespole, stanem umysłu poszczególnych graczy. Trzeba zaakceptować jakość i błędy każdego członka zespołu, aby skoncentrować się na tym, co najważniejsze. Powiedziałem Antoninowi, że trzeba coś zainwestować, aby potem coś z tego wynieść.

Ma pan drużynę złożoną z wielu trudnych charakterów. Jak udało się ją panu poukładać? Czy pomagał tutaj trener mentalny?

- Trzeba było ustalić pewne zasady, do których wszyscy muszą się stosować, ale również dać wszystkim wolną rękę w paru sprawach. Z usług trenera mentalnego korzystają tylko ci, którzy tego potrzebują. Nie jest to obowiązkowe. Jeśli uważają, że im to pomoże, czemu nie? A jak ma im to przeszkodzić, niech nie idą do niego. Francja to jeden z faworytów turnieju olimpijskiego w Rio, ale - nie czarujmy się - jest jednak problem z zastępcami na pozycjach. - To pokazuje, co udało nam się do tej pory wypracować. W siatkówce jest tak, że jeśli nie ma konkurencji na pozycjach, zawodnicy mogą nieco obniżyć swoją formę. Celem było przede wszystkim zwiększenie grupy siatkarzy, którzy będą mieli realną szansę, by zagrać w tej reprezentacji. Tyle na razie mogliśmy zrobić.[nextpage] Chciałbym poruszyć kwestię drugiego atakującego. Jest nim nominalny przyjmujący Thibault Rossard, który w nowym sezonie zagra w Asseco Resovii Rzeszów.

- Nie mam w tej chwili drugiego dobrego atakującego, więc Thibault gra na tej pozycji w miejsce Antonina Rouziera. Pojedzie też do Rio w tej roli. To aktualnie najlepsze rozwiązanie dla naszej kadry. A w Rzeszowie myślę, że pomoże tej drużynie nie tylko w ataku, ale i na przyjęciu i w zagrywce.

Mówił pan też po turnieju w Tokio, że w trakcie przygotowań do igrzysk naciskał pan na zawodników, by wyjechali za granicę. To pomogło? - Kiedy zawodnik jedzie za granicę, z wieloma rzeczami musi radzić sobie sam. Musi słuchać, uczyć się, radzić sobie z presją, musi otworzyć się na innych. We Francji francuscy zawodnicy bardziej przejęci są swoim domem, rodziną, dziećmi i przez to nie mogą się skupić na sporcie. A gdy wyjadą poza Francję, stają się profesjonalistami i zaczynają rozumieć pewne zasady. Dotrze do nich to, że jeśli nie będą grać dobrze, klub się ich pozbędzie. We Francji siatkarz zarobi 30-40 tysięcy euro na sezon. Za granicą dostanie cztery albo pięć razy tyle. Wtedy właśnie zaczyna rozumieć, że nie wolno palić, pić oraz że należy dbać o siebie i umieć odpoczywać. To właśnie jest profesjonalizm.

Co takiego jest w polskiej lidze, że tylu francuskich zawodników w niej występuje lub występowało?

- Gdy jeszcze byłem zawodnikiem reprezentacja Polski składała się ze znakomitych siatkarzy - Wójtowicz, Karbarz, Bosek. Cóż to byli za gracze! To mistrzowie świata, mistrzowie olimpijscy! Uważam, że jest w Polsce taka kultura siatkówki. Macie fantastyczną publiczność na meczach. Kibice są otwarci, kochają zawodników, mają poczucie humoru. To jest fantastyczne i kreuje znakomitą atmosferę. Właśnie dlatego lubimy tu przyjeżdżać, a siatkarze chcą tu grać. Za tym wszystkim idzie też przecież poziom sportowy.

Można chyba powiedzieć, że zasialiście jakieś ziarenko mody na siatkówkę we Francji, którą opisuje hasło "Team Yavbou".

- To w sumie dziwne. Nie kontroluję nawet tego, bo nie potrafię. Jakoś samo się to wytworzyło i nikt temu nie przeszkadzał. Uważam, że to bardzo sympatyczny pomysł. Tylko nie rozumiem zachowania polskiego fotografa w Łodzi. Zapoczątkowaliśmy zwyczaj, że urozmaicimy zdjęcie zespołowe, które trzeba zrobić przed meczem, a on kazał nam stanąć normalnie. Dlaczego mamy ograniczać naszą wyobraźnię? Mamy zasady, cele, ale najważniejsze, byśmy się do siebie uśmiechali. Dla mnie sport to emocje, więc chcemy wywoływać ich jak najwięcej, oczywiście pozytywnych.

Zmieniając nieco temat: czy zna pan Jacka Nawrockiego?

- Znam oczywiście.

Wie pan, co ma pan z nim wspólnego?

- Chyba nie.

Nawrocki dotąd pracował z drużynami męskimi, a od 2015 roku objął reprezentację Polski kobiet. Pan również zaczyna teraz swoją przygodę z kobiecą siatkówką, zacznie pan prowadzić RC Cannes.

- Miałem ochotę na nowe wyzwanie, ale takie, które nie będzie mi przeszkadzało w prowadzeniu reprezentacji Francji. Otrzymywałem wiele ofert z różnych klubów, ale kiedy przedłużyłem kontrakt do 2020 roku, wiedziałem, że nie mogę objąć drużyny poza Francją, bo to będzie nie w porządku w stosunku do kadry. Aby uniknąć tego konfliktu, przyjąłem propozycję z Cannes. Tym bardziej, że to moje rodzinne strony. Tam się wychowałem, tam grałem w siatkówkę i tam też prowadziłem zespół mężczyzn. To klub, który ma znakomitą renomę we Francji. U kobiet na pewno jest inna siatkówka, inny świat, inna mentalność. Odkrycie tego wszystkiego będzie na pewno bardzo interesujące.

Rozmawiał Krzysztof Sędzicki (@ksedzicki)

Źródło artykułu: