WP SportoweFakty: W "Kadziu Project" powiedział pan, że współpracuje z prywatnym trenerem od przygotowania fizycznego, Włodzimierzem Michalskim. To nadal aktualne?
Zbigniew Bartman: Jak najbardziej. To był zresztą jeden z warunków podpisania kontraktu z Galatasarayem. W klubie nie mieli żadnych sprzeciwów, a nawet się z tego cieszyli. Przygotowania w klubie ruszyły 8 sierpnia, a ja zacząłem treningi z początkiem lipca, żeby lepiej się przygotować po dwumiesięcznej przerwie w okresie wakacyjnym. Mieliśmy swój prywatny program, aby zrobić jakościowy krok do przodu, jeżeli chodzi o motorykę. Chcieliśmy też zmniejszyć ryzyko kontuzji. Nie ukrywajmy, że jeśli jest się lepiej przygotowanym fizycznie do rozgrywek, to łatwiej znosi się trudy całego sezonu.
[b]
Sztanga w siłowni chodzi tak jak kiedyś?[/b]
- Sztanga chodzi zdecydowanie lepiej. Nie tylko, jeśli chodzi o technikę, ale także o ciężar. Jest zdecydowanie lepiej.
Łatwiej przestawić się z przyjęcia na atak czy odwrotnie?
- Przestawienie się z przyjęcia na atak wiąże się tylko z jednym elementem - atakiem z drugiej linii z prawego skrzydła. No OK, są jeszcze niuanse w postaci bloku czy pomocy w bloku do przesuniętej krótkiej. Główny element, który tworzy atakującego, to jest atak. Jeżeli atakujący nie atakuje, to nie ma prawa bytu na boisku. Przechodząc z ataku na przyjęcie jest zdecydowanie łatwiej, bo grając na przyjęciu też atakuje się z prawego skrzydła, jeżeli gra się przy wystawiaczu. Będąc na przyjęciu regularnie atakowałem z prawego skrzydła. Jeśli chodzi o atak z drugiej linii, to trzeba poćwiczyć sam atak, ułożyć rękę i ustawić najście. Co do przyjęcia, jest to większy problem. Jeśli gra się na ataku i wraca się na przyjęcie, to wraca sam element przyjęcia, ale także dochodzi zupełnie inna asekuracja własnego ataku oraz ustawienie w obronie. Na przyjęciu jest zdecydowanie więcej odpowiedzialności, jeśli chodzi o działania dla zespołu. Atakujący jest trochę bardziej takim samolubem. On ma atakować, brać ciężar gry na swoje barki i nie przejmować się innymi zadaniami. Jak jeszcze atakujący gra w obronie i jeszcze coś zaasekuruje po własnym ataku, to już wszyscy są szczęśliwi. Kiedy tego nie robi, to nikt nie ma mu tego za złe. Najważniejsze dla niego jest, żeby dobrze atakował i blokował. On ma być osobą, która napędza zespół ofensywnie. Jeżeli nie przyjmuje się piłki przez rok, a trzeba znów zacząć to robić, to trudniej jest wyrobić czucie w przyjęciu niż tylko przestawić się na drugie skrzydło, jeśli chodzi o atak. Z wiekiem zwróciłem większą uwagę na przyjęcie. To nie jest przypadek, bo ja cały czas je ćwiczę. To, że gram w Galatasarayu na ataku, nie znaczy, że nie trenuję przyjęcia. Robię to, bo gdyby znów zdarzyło mi się grać na przyjęciu, to nie chcę tracić czasu i energii, żeby znów wracać od początku. Chcę być pewien, że czucie na dyszlu mam cały czas przygotowane.
ZOBACZ WIDEO Asysta Zielińskiego pomogła Napoli. Zobacz skrót meczu z US Palermo [ZDJĘCIA ELEVEN]
Jest pan zawodnikiem uniwersalnym czy wiąże pan przyszłość tylko z jedną pozycją?
- Swoją przyszłość wiążę bardziej z przyjęciem, ale w tym sezonie wyszło tak, że występuje na ataku. Złożyło się na to wiele czynników. Cieszę się, że trenerzy mobilizują mnie do tego, żeby ćwiczyć przyjęcie. To nie jest tylko mój wymysł. W przyszłości bardzo mi to pomoże. Jesteśmy w trudnej sytuacji jako zespół. Mamy trzech przyjmujących, którzy grają, a jeden z nich jest kontuzjowany. Halil Yucel przed Pucharem Turcji naderwał łydkę i jeszcze przynajmniej przez dwa tygodnie nie będzie nadawał się do grania. Zostaliśmy z dwoma przyjmującymi. W razie czego cały czas trenuję przyjęcie, bo gdyby coś stało się kolejnemu przyjmującemu, to musi być jakaś możliwość zmiany. Nie możemy zostać z jednym zawodnikiem na tej pozycji.
Jest pan rozpoznawalny na tureckich ulicach?
- Nie. Jako siatkarz w ogóle nie. Mamy całą szafę klubowych strojów do chodzenia. Jeśli ludzie zauważą logo klubu, to pytają się tylko: "koszykówka czy siatkówka?". Mówię: "siatkówka". "Aa, no to super, bo ja jestem kibicem". Albo: "Galatasaray? Aa, bo Fenerbahce lepsze i im kibicuję". Tego typu sytuacje się zdarzają.
Miał pan okazję wybrać się na mecz piłki nożnej lub koszykówki?
- Jeszcze nie. Czekam, aż na stadionach zrobi się trochę cieplej. Jak ruszyła liga nie chodziłem, bo byłem skoncentrowany tylko na tym, aby jak najlepiej rozpocząć sezon. Mamy strasznie ciężki terminarz. Zaczęliśmy z Halkbankiem i Maliye Piyango, czyli z mistrzem i zespołem, który w tym sezonie gra bardzo dobrze. Potem kolejno: IBB - wicemistrz, Ziraat - aktualny lider, Arkas Izmir - uczestnik Ligi Mistrzów, Fenerbahce - święta wojna, Besiktas - mecz za sześć punktów. Nasze pierwsze siedem spotkań było takich, że gdybyśmy nie zdobyli w nich punktów, to nikt by nie płakał. Wszystkie ekipy są mocniejsze od nas. Co gorsza, teraz gramy więcej meczów na wyjeździe. Lekko nie będzie. Dodajmy do tego Puchar Challenge i przedsezonowy Puchar Bałkanów, w którym musieliśmy udać się do Bośni.
Nazwiedza się pan więcej świata niż przez całą karierę.
- Nie no, bez przesady, ale ten sezon jest wyjątkowo ciężki, jeśli chodzi o podróże. Trafił nam się straszny niefart, jeśli chodzi o losowanie Pucharu Challenge. Wycieczki mamy straszne.
Jak w rankingu lig na świecie usytuowałby pan ligę turecką?
- Wysoko. Zawsze, kiedy się mnie pytają o porównanie lig, to odpowiadam w ten sam sposób - to nie jest skok wzwyż. Nie jest tak, że ten, kto skoczy 2,40 jest lepszy od tego, który skoczy 2,39. Siatkówka na tym poziomie jest sportem niewymiernym. Ciężko jest porównać zespoły. Ja jestem zszokowany tym, jak grają tureckie drużyny w Lidze Mistrzów. Wszystkim idzie bardzo źle. Tylko Arkas Izmir coś wygrywa. Poza tym mają same porażki, co mnie bardzo dziwi. Jeśli chodzi o ligę turecką, to jest ona bardzo wyrównana. Widać to po wynikach. Czołowe zespoły często przegrywają ze słabszymi. Bardzo ciężki teren jest w Tokacie, gdzie praktycznie wszystkie zespoły z czołówki tracą punkty. Jest wielu znanych obcokrajowców, jak choćby Ivan Miljković, Felipe Fonteles, Mauricio Borges, Antonin Rouzier, Nicolas Marechal, Michael Sanchez czy Dick Kooy. Jest też dużo graczy, których osobiście nie znałem, a prezentują dobrą siatkówkę. W Maliye Piyango jest Antti Siltala, który kiedyś grał w Bydgoszczy i Oliver Venno, który rozgrywa najlepszy sezon w karierze i jest najlepiej punktującym ligi. Gra fenomenalnie. Nigdy w życiu nie widziałem go w akcji i nie wiedziałem, że on może tak dobrze grać w siatkówkę. Plus dla niego, ujma dla mnie. Liga jest ciekawa. Przed rozpoczęciem każdej kolejki nie można niczego wytypować.
A jaka jest Turcja pod względem płacowym?
- To zależy od klubu. Różnie to bywa.
U pana pieniądze są na czas?
- Sytuacja na ten moment jest ciężka. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Trzeba pamiętać o tym, że Fenerbahce, Galatasaray i Besiktas to kluby wielosekcyjne. One nie mają rozdzielności. Wszyscy jesteśmy w jednym worku, z piłkarzami, koszykarzami, siatkarkami i koszykarkami. Siatkówka jest któraś w szeregu, ze sportów zespołowych trzecia. W Galatasarayu jest kilkanaście wszystkich sportów. Wszystkich pracowników klubu jest w sumie około tysiąca. Trzeba się liczyć z tym, że te pieniądze nie zawsze będą na dziesiątego czy piętnastego, bo są poślizgi. Tak samo jest w Fenerbahce i Besiktasie. Są to gigantyczne instytucje, których budżety są liczone w setkach milionów dolarów.
W swojej karierze kilka razy musiał się pan prosić o kasę.
- Z jednego polskiego klubu, w którym ostatnio grałem, do dzisiaj się proszę o pieniądze. Jakoś nie mogę się doprosić.[nextpage]
Te doświadczenia spowodowały, że przed wyborem klubu stał się pan ostrożniejszy?
- Na pewno tak. Szczególnie przez ostatnie lata jestem bardziej wyczulony. W zeszłym roku udało mi się super. W Chinach płacili jeszcze przed terminem. W listopadzie płacili już za grudzień, co było niesamowite. Teraz jest trochę inaczej. Liczę na to, że będzie dobrze. Galatasaray zawsze był klubem wypłacalnym i na koniec zawsze wywiązywał się ze swoich zobowiązań. Cierpliwie czekamy.
Jaki wpływ na wybór klubu ma pana żona?
- Zawsze z żoną dyskutujemy na ten temat. Jedyne, czym się kierujemy, to nasze dobro sportowe. Mówię "nasze", bo działamy jako jeden organizm. Moja żona dba o to, abym odpowiednio się odżywiał i regenerował. Ostateczna decyzja zawsze jest moja, bo to ja potem będę się cieszył z grania lub męczył. Zawsze jednak się konsultujemy, bo chcemy jak najlepiej dla nas obojga.
W tych wszystkich wyjazdach bardziej kręcą pana pieniądze czy przygoda?
- Podpisywanie kontraktu to jest wymierna kilku czynników, między innymi sportowego i finansowego. Czynnik ekstra to jest przygoda, wspaniałe warunki bytowe, ciekawe miejsca, doświadczenia, praca z danym szkoleniowcem. W Modenie za wszelką cenę chciałem co najmniej rok popracować z Lorenzettim. To wszystko jest wypadkową trzech czynników.
Czy z biegiem czasu tęskni pan za Polską bardziej czy mniej?
- Często jest tak, że im dłużej jestem za granicą, tym bardziej tęsknię za Polską. Jestem Polakiem, mam tam rodzinę i przyjaciół. Chciałbym z nimi spędzać więcej czasu. Chciałbym także odwiedzać swoje ulubione miejsca. To jest wprost proporcjonalne - im dłużej za granicą, tym bardziej chce się wracać. Tęsknota za domem jest normalna dla każdego człowieka.
Często jest tak, że ludzie na obczyźnie odkrywają w sobie nowe pasje.
- Dużo czasu na to nie mam. Niestety, przez te korki totalnie porzuciłem chęć zwiedzania i odkrywania miasta. Jeśli mam udać się na stronę europejską, gdzie jedzie się dwie godziny tylko po to, aby tam dotrzeć, a potem trzeba poświęcić dwie godziny, żeby wrócić, to ja się od razu poddaję. Rzucam ręcznik i wywieszam białą flagę. Spędzam czas w domu, a poruszam się tylko po najbliższej okolicy. W domu czytam książki.
Co konkretnie?
- "Wiedźmina". Po kolei trzepię wszystkie tomy. Teraz zbliżam się do przedostatniego.
Kiedyś był pan fanem Call of Duty. Gra pan jeszcze w strzelanki?
- Byłem fanem i grałem, ale ostatnio przerzuciłem się na "Wiedźmina". Nie dość, że jest to dobra polska produkcja, to jeszcze niesamowita historia. Bardzo dobra książka, ale również fajna gra. Kupiłem ją na wyjazd, trochę pograłem i tak mi się spodobała, że jak moi rodzice nas odwiedzali w listopadzie, to kazałem sobie zakupić wszystkie tomy "Wiedźmina". No i właśnie je kończę. Mam wielki szacunek dla Andrzeja Sapkowskiego za stworzenie takiego świata. Moim zdaniem "Władca Pierścieni" nie umywa się do "Wiedźmina".
Zawsze bardzo ciepło wypowiadał się pan o czasie spędzonym w Rzeszowie, podobnie zresztą pana tata, który niemal zawsze obserwował mecze zza boiska na Podpromiu. Ma pan sentyment do Asseco Resovii?
- Mam super specjalny sentyment do tego klubu. Jeśli miałbym wspominać kilka miejsc, w których najlepiej mi się grało i żyło, to Rzeszów zawsze będzie w TOP 3. W Rzeszowie było super. Bardzo dobrze wspominam kibiców, których wszędzie zawsze było dużo. Chociaż pamiętam im też, jak na nas gwizdali, kiedy przegraliśmy u siebie z AZS-em Częstochowa, co miałem im trochę za złe. Czas spędzony w Resovii wspominam super. Miasto jest rewelacyjne. To jest właśnie to, czego brakuje mi tutaj w Stambule. Kurcze, w Rzeszowie takie przyziemne sprawy jak pójście do kina to było pięć minut. Wychodziłem jak zaczynał się film. Dojeżdżałem, parkowałem samochód, wchodzę do kina i jestem. To była rewelacja. Życie było znakomite, jeśli chodzi o wyjścia do restauracji i inne sprawy. W Rzeszowie jest wszystko, nie brakuje niczego. Ludzie też są niezwykle uprzejmi. Klub to już jest marka sama w sobie, znana nie tylko w Polsce i Europie, ale też na świecie. Wszystko jest doskonale zorganizowane. Klub jednak budują ludzie. To nie są tylko pieniądze. Świetnie wspominam współpracę ze wszystkimi pracownikami klubu.
Inne miejsca, które tak dobrze się panu kojarzą?
- Częstochowa. Graliśmy w Hali Polonia, w której czuć było historię. To były czasy, kiedy potrafiliśmy wypełnić trybuny w stu procentach. Byliśmy bardzo młodym zespołem, bo graliśmy wtedy z Piotrkiem Nowakowskim, Łukaszem Wiśniewskim, Pawłem Zatorskim i Fabianem Drzyzgą. Z Piotrkiem Nowakowskim byliśmy najstarsi, bo mieliśmy po 21 lat. Reszta była poniżej dwudziestki. Pamiętam nasze mecze z Piacenzą oraz z Trento, które mieliśmy już na 2:0 na Polonii, a przegraliśmy 1:3. Pamiętam też mecz z Iraklisem w grupie, który potem zajął drugie miejsce w Lidze Mistrzów. Wtedy zresztą widziałem po raz pierwszy Alka Achrema. Pamiętam też powrót do Modeny, w której wcześniej grałem jako dziecko. Niedługo minie mi 30 lat, więc tych sezonów już trochę było. Jest kilka miejsc, które miło wspominam. Rzeszów jest jednak wyjątkowy w moim sercu. [nextpage]
Play-offy Asseco Resovia - PGE Skra w sezonie 2012/2013 były szczególne?
- To były jedne z ciekawszych play-offów. Resovia była już kilka sezonów wcześniej autorem takich spotkań z AZS-em Olsztyn. Rzeszowianie też grali wtedy pięć meczów i walczyli jak szaleni. To jest całe piękno sportu. Myślę, że dzięki takim wydarzeniom tak głęboko w moim sercu jest Resovia. Oprócz tego, że wszystko zgadzało się sportowo i pozasportowo, to dodatkowo mieliśmy jakąś historię. Raz było lepiej, raz gorzej, ale summa summarum zdobyliśmy mistrzostwo Polski w dramatycznych okolicznościach.
Wraca pan czasem pamięcią do wypowiedzi Daniela Plińskiego o tym, że po Georgu Grozerze w Resovii został już tylko numer "9"?
- To było wcześniej, jeszcze na początku tego sezonu. Przegraliśmy ze Skrą Superpuchar Polski w Częstochowie, zmasakrowali nas wtedy 3:0. W drugiej kolejce graliśmy ze Skrą u siebie, a Daniel się tak wypowiedział. Wygraliśmy 3:2, a ironia losu sprawiła, że w tamtym meczu dostałem statuetkę MVP i pomachałem mu nią. Z perspektywy czasu myślę, że kiedyś, jak już skończymy karierę, to razem z Danielem usiądziemy i będziemy się z tego śmiać.
Z Danielem Plińskim tworzyliście duet na plaży, ale potem poróżniliście się.
- Wszyscy jesteśmy różni, nikt nie jest taki sam. Każdy ma odmienne zdanie na różne tematy. My z Danielem w jednym temacie nie mogliśmy dojść do porozumienia i nasze drogi się rozeszły. Normalna życiowa sprawa. Nie ma co wyciągać toporów i ze sobą walczyć. Już nawet nie pamiętam, o co chodziło. Myślę, że Daniel też zapomniał. To już było tyle lat temu, że nikt do końca nie wie, o co komu chodziło.
Spotkał się pan z opiniami, że jest pan siatkarskim celebrytą?
- Wydaje mi się, że nie, chociaż był taki okres, że mi to zarzucano. To było wtedy, kiedy reklamowałem pewnego producenta piwa. Ciężko mi zarzucać, że jestem siatkarskim celebrytą, kiedy przez cały rok jestem poza krajem i nie ukazuję się praktycznie w żadnych mediach. To są złośliwe zarzuty. Myślę, że można by wybrać innych siatkarskich celebrytów. Niektórzy bardzo starają się o to miano i niezwykle go pragną.
Czy przez lata swojej gry zobaczył pan w końcu większego profesjonalistę od Lorenzo Bernardiego?
- Nie przypominam sobie takiego. Lolo był fanatykiem. On nie był profesjonalistą i zawodnikiem. To był fanatyk. Dla niego wszystko poza siatkówką było dodatkiem, a nie chcę powiedzieć, że zbędnym dodatkiem. Wszystko podporządkowywał siatkówce. Fanatyzm to dla mnie coś więcej niż profesjonalizm, dlatego tak go określam.
Kiedyś wspominał pan o tym, że Bernardi i Peter Blange nie przepadali za sobą w Sisleyu Treviso, ale na boisku nie było żadnej fuszerki. Pełen profesjonalizm.
- To nigdy nie było tajemnicą we Włoszech, że Bernardi z Blange nienawidzili się i nie podawali sobie nawet ręki w szatni. Jak przychodziło co do czego, to najważniejsze piłki Blange i tak wystawiał Bernardiemu. Wiedział, że jak może na kogoś liczyć, to tylko na niego.
W 2008 roku mówił pan, że Ferdinando De Giorgi to idealny kandydat na selekcjonera reprezentacji Polski. Słowa okazały się prorocze.
- Czyli jednak nie gadam takich głupot. Potrzeba było dziewięciu lat, żeby to dostrzec. Gratulacje dla Fefe, że został selekcjonerem reprezentacji Polski. Życzę mu powodzenia.
Nie chcę pana męczyć pytaniami o kadrę.
- Ale co ja mogę powiedzieć? To nie jest zależne ode mnie. Ja sobie pykam w siatkówkę w Stambule i jestem z tego zadowolony. Nie ja podejmuję decyzje. Poza tym musiałoby paść pytanie - na jaką pozycję? Staram się nad tym w ogóle nie zastanawiać.
Jakiej rzeczy w karierze najbardziej pan żałuje?
- Staram się niczego nie żałować. Każde doświadczenie pozytywne lub negatywne kształtuje mnie jako sportowca i osobę. Gdyby nie moje doświadczenie z Surgutu, gdzie nie dostawałem pieniędzy przez ponad dwa miesiące i po rozmowach z prezesem zdecydowałem się wyjechać, to być może teraz nie byłbym w Galatasarayu. Wtedy postąpiłem bardzo szybko. Wziąłem torbę i pojechałem grać do Taranto. Może gdybym tego nie przeżył, teraz zachowywałbym się inaczej w Stambule. Jedyne, nad czym się zastanawiam, to co byłoby, gdybym się nie zgodził zmienić pozycji dla Anastasiego. Ciekawy jestem, jakby to wtedy wyglądało. Zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej. Wiadomo, że inna byłaby też moja rola w reprezentacji, jeżeli w ogóle bym w niej grał.
Ile razy w życiu musiał się pan ugryźć w język?
- Gdyby mówić o tym dosłownie, to już dawno odgryzłbym sobie język.
Z czego wynika fakt, iż choćby najmniejsza krytyka w siatkówce potrafi zebrać ogromne żniwo?
- Pomińmy w ogóle siatkówkę. Żyjemy w takich czasach, gdzie w ogóle nie ceni się prawdy i szczerości. Bardziej istotne są obłuda, fałsz i mówienie tego, co ludzie chcą usłyszeć. Nauczyłem się już, że czasem lepiej się nie wychylać.
Teraz to nie obłuda, tylko poprawność polityczna.
- To jest bardzo dobre sformułowanie. Albo dyplomacja. Teraz wszystko, co nie jest prawdziwe i szczere, to żeby nie mówić obłuda i kłamstwo, to nazywa się to poprawnością polityczną lub dyplomacją. Ładnie ubiera się to w słowa.
Myślał pan już o tym, co po karierze?
- W maju będę miał dopiero 30 lat. Jeszcze parę ładnych lat zamierzam pograć w siatkówkę. Mój optymizm wiąże się z tym, że bardzo dobrze czuję się fizycznie. Więcej problemów zdrowotnych miałem jako 20-latek, niż mam teraz. Odpukać, mam nadzieję, że to będzie wprost proporcjonalne do mojego wieku i będzie tylko lepiej. Jak to się mówi, po sześćdziesiątce to już w ogóle jest rewelacja. Myślę, że paru młodszych skończy przede mną. Jak oni to zrobią, to wtedy ja zacznę się zastanawiać, co robić po karierze. A dopiero potem ją zakończę.
Rozmawiał Mateusz Lampart