Tak jak cieszyliśmy się, kiedy trzy plusligowe drużyny wyszły ze swoich grup do następnej fazy rozgrywek Ligi Mistrzów, tak niewiele później musieliśmy pogodzić się z brutalną rzeczywistością: żadna z nich nie przeszła pierwszej rundy play off. Niewątpliwie jest to rozczarowanie i dla klubów i dla kibiców, zwłaszcza, że wiele słów ostatnio padło o sile "ligi mistrzów świata" i jej jakości sportowej. Europa w tym sezonie mocno zweryfikowała zachwyty nad PlusLigą.
Przyczyn polskiej klęski (bo jednak jest to klęska, kiedy ani jeden z medalistów polskiej ligi nie wchodzi w skład sześciu najlepszych drużyn w Europie) jest kilka. Pierwszą z nich i najbardziej oczywista to finanse. Budżety w polskiej lidze są mniejsze niż czołowych klubów z ligi rosyjskiej i włoskiej, ale nawet nie to jest decydujące. Władze plusligowych klubów nie ściągają gwiazd siatkarskich z niebotycznie wysokimi kontraktami, a jeżeli ściągają, to nie są w stanie ich zatrzymać. Używając określenia "gwiazda" rozumiem pod nim nie tylko reprezentantów swoich krajów, ale przede wszystkim zawodników, których w języku angielskim opisuje się jak "game changer" czyli ktoś, kto potrafi sam wygrać mecz i w pojedynkę odmienić losy spotkania nawet przeciwko bardzo mocnemu rywalowi.
W PlusLidze nie ma siatkarzy pokroju Earvina Ngapetha, Wilfredo Leona, Osmany Juantoreny czy Dmitrija Muserskiego. Oni nie chcą u nas grać, a polskie kluby nie chcą im płacić tyle, ile oni oczekują. Najwyższe kontrakty w czołowych polskich klubach mają siatkarze, którzy - jak było dobrze widać - na określenie "game changer" nie zasługują. Doskonali na poziom polskiej ligi, ale nie na najmocniejsze kluby europejskie i ogromną presję.
Oczywiście, nawet bez gwiazd i ze średnim budżetem, można się dostać do sześciu najlepszych ekip naszego kontynentu, co świetnie pokazuje przykład Berlin Recycling Volleys. Trzeba jednak spełnić dwa warunki.
ZOBACZ WIDEO PSG nie odpuszcza liderowi. Zobacz skrót meczu z Olympique Lyon [ZDJĘCIA ELEVEN]
Pierwszy z nich to szczęście w losowaniu. Polskie zespoły w tym sezonie go nie miały, w przeciwieństwie do klubu z Niemiec. Przy czym temu szczęściu można pomóc dobrymi występami w fazie grupowej, gdzie grają drużyny o mniejszym potencjale sportowym, w większości w zasięgu czołówki Plusligi. Niestety i Asseco Resovia Rzeszów i PGE Skra Bełchatów sobie nie pomogły. Innym przypadkiem jest ZAKSA, która mocno niesprawiedliwie została ukarana za świetny występ trafieniem do niezwykle trudnej drabinki. Ich droga do Rzymu była bardziej wyboista niż powinna być.
Jednak i ZAKSA nie spełniła drugiego warunku. Żeby dojść daleko w Lidze Mistrzów bez gwiazd i wielkiego budżetu, trzeba mieć charakter i instynkt zabójcy. W siatkówce niejeden Dawid pokonał już niejednego Goliata i ostatecznie na boisku nie grają euro ani nawet centymetry. Gra drużynowość i determinacja.
Kiedy gra się z ekipą teoretycznie lepszą i o nieco wyższych umiejętnościach indywidualnych, to po pierwsze trzeba umieć stworzyć sobie okazje - dobrze się przygotować taktycznie i to realizować, nie popełniać głupich błędów i nie oddawać zbyt wielu punktów za darmo. Ale po drugie trzeba umieć wszystkie te okazje wykorzystywać, bo następnej może już nie być. Niestety, cechą charakterystyczną wszystkich porażek polskich drużyn w tegorocznej Lidze Mistrzów było tracenie nawet sporych przewag w końcówkach setów.
I to pokazuje, że nie było wielkich różnic w poziomie sportowym, bowiem przy wielkich różnicach dostaje się bęcki do piętnastu, w porywach do dwudziestu, i po godzinie z prysznicem ściska rękę przeciwnikowi mamrocząc gratulacje przez zaciśnięte zęby. Ze znacznie lepszym rywalem nie prowadzi się 23:19 czy 22:18. Niestety, w kluczowych momentach polskie zespoły wszystkie jak jeden mąż traciły głowę i zimną krew, zamiast brutalnie dobić rywali. W przeciwieństwie do drużyny z Berlina, która w zaciętym sześciosetowym pojedynku przegrywała już 0:2, żeby się podnieść i ostatecznie pokonać rywali, rozstrzygając na swoja korzyść po drodze dramatyczny piąty set na przewagi.
Wyglądało na to, że polskie ekipy podeszły do fazy play off Ligi Mistrzów z brakiem wiary, który dopadł je po niespecjalnie udanym losowaniu. I - choć grali bardzo dobrze - to z czasem ten brak wiary u nich wychodził, zwłaszcza kiedy rywal mocniej przycisnął. Bo umiejętnościami nie odstawali wcale tak bardzo i spotkania zaczynali grając na wysokim poziomie. Oczywiście, każdy z zespołów indywidualnie dołożył własne grzechy i problemy (jak kontuzja Tillie w ZAKSIE), ale słabość mentalna i nieumiejętność wygrywania końcówek były cechą wspólną dla wszystkich.
Jakie wnioski można z tego nieprzyjemnego doświadczenia wyciągnąć na następny sezon? Albo założyć, że walka o trofea w LM kosztuje, dołożyć pieniędzy i powalczyć o zawodników klasy światowej (kilku w Polsce już grało jak Grozer czy Conte), którzy są w stanie sami wygrywać mecze albo pogodzić się z tym, że PlusLiga nie jest specjalnie mocną ligą. I że nasi przedstawiciele muszą od pierwszej piłki fazy grupowej dawać z siebie wszystko, żeby pokonywać za trzy punkty Dukle czy inne Craiove, bowiem tylko pierwsze miejsce w grupie (i to przy szczęśliwym układzie zdarzeń) da im szansę uniknięcia w pierwszej rundzie zespołów z Włoch czy z Rosji, z którymi dwa razy wygrać po prostu nie są w stanie.