Michał Kubiak: Będę grał w reprezentacji, dopóki nie zostanę medalistą igrzysk olimpijskich

Newspix / Anna Klepaczko / Na zdjęciu: Michał Kubiak
Newspix / Anna Klepaczko / Na zdjęciu: Michał Kubiak

- Nie mam daty granicznej, jeśli chodzi o grę w drużynie narodowej. Jest nią dzień, gdy zostanę medalistą olimpijskim. Jeżeli wydarzy się to w Tokio, prawdopodobnie tam się pożegnam - mówi Michał Kubiak, kapitan siatkarskiej reprezentacji Polski

W tym artykule dowiesz się o:

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Czym się różni Michał Kubiak z 2014 roku, ten który został mistrzem świata, od zawodnika i człowieka, którym jest teraz, na początku kolejnych mistrzostw?

Michał Kubiak, kapitan reprezentacji Polski w siatkówce:  Mam dwójkę dzieci, a nie jedno. To jest pewne. Mówią, że jak człowiek się nie rozwija, to się cofa, dlatego z każdym dniem staram się rozwijać swoje umiejętności, zarówno sportowe, jak i życiowe. Jestem spokojniejszy, bardziej zrównoważony. Na boisku mam większą pewność siebie, chociaż tej akurat nigdy mi nie brakowało. No i jestem teraz kapitanem reprezentacji.

[b]

Spokojniejszy jest pan też na boisku?[/b]

Dużo spokojniejszy. Lepiej znam też potrzeby swojego ciała, lepiej wiem co robić, żeby właściwie przygotować się do meczu. W ciągu tych czterech lat zmieniło się u mnie bardzo dużo. W sporcie cztery lata to wieczność, okres, który zmienia każdego sportowca. Ja staram się, żeby w moim przypadku były to zmiany na lepsze.

Ten większy spokój panu służy?

Chyba tak. Nie myślę już o tym, co się może wydarzyć, koncentruję się na tu i teraz, a innymi rzeczami nie zawracam sobie głowy.

Rola kapitana bardzo pana zmieniła? Ja mam wrażenie, że tak.

A ja tak nie uważam. Każdy zaczyna się zachowywać inaczej wtedy, kiedy musi wziąć odpowiedzialność za innych. Jak urodziły mi się córki, stałem się odpowiedzialny za rodzinę. Jako siatkarz reprezentacji jestem w trochę podobnej sytuacji. Jestem jednym z najstarszych i muszę czasem być odpowiedzialny za tych młodszych. Ojcostwo i rola kapitana reprezentacji nie są tym samym, ale to bardzo podobne rzeczy.

Ojcuje pan niektórym młodszym kadrowiczom?

Nie. Każdy ma swój rozum i robi to, co uważa za słuszne. Ja tylko staram się tak nakierować chłopaków, żeby nie popełniali błędów, które popełniałem kiedy byłem młodszym, a o których nikt mi w porę nie powiedział.

Zdarza się panu upominać kolegów?

Upominać to złe słowo. Dawać wskazówki - to na pewno. Myślę, że im to nie przeszkadza. A nawet jeśli przeszkadza, nikt jeszcze nie powiedział mi: Kubi, weź się odczep.

Jakie są te wskazówki?

Jest mnóstwo takich rzeczy, które kiedyś robiłem sam, a teraz wiem, że one nie sprzyjają niczemu dobremu. Choćby przesadne denerwowanie się na siebie na treningu, zamiast wyciągnięcia konkretnych wniosków, wyrzucenia z głowy tego co było i myślenia o następnych akcjach. To przychodzi z wiekiem, trzeba się tego nauczyć, tak jak trzeba się nauczyć rozmawiać z samym sobą. Mam już sporo doświadczenia i uważam, że kiedy mówi starszy kolega, nie ma co unosić się honorem, tylko wysłuchać co ma do powiedzenia, bo na pewno ci starsi nie chcą dla młodszych źle.

Co dla pana znaczy rola kapitana reprezentacji Polski?

Nie polega to tylko na tym, że przed meczem idzie się losować zagrywkę albo przyjęcie. Rozmawia się też z federacją, jest się łącznikiem między trenerem, a drużyną. Przez swoje zachowanie wpływa się na innych. Jeśli dajesz dobry przykład, to nie musisz dużo mówić. Jeśli ciężko trenujesz, nie narzekasz, nie szukasz wymówek dla swoich błędów - a młodość charakteryzuje się tym, że lubi takie wymówki - to inni będą cię naśladowali.

Stephane Antiga pana zaskoczył, kiedy dał panu belkę pod numerem? Najpierw chciał, żeby kapitanem był Karol Kłos, człowiek bardzo spokojny, potem przekazał rolę kapitana panu. A to było w czasie, kiedy miał pan jeszcze opinię wybuchowego gracza.

Przyjąłem to bez specjalnych emocji. Stephane zdecydował, ja się zgodziłem na tę rolę i już. Mam nadzieję, że nie żałował swojej decyzji. Dla mnie to było o tyle ważne, że oznaczało duże zaufanie ze strony trenera.

Vital Heynen mówi, że zarówno na boisku, jak i poza nim, Michał Kubiak jest liderem tej drużyny. Tak się pan czuje?

Na pewno nie czuję się wyjątkowy. Jestem człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi, wie czego chce i wie też co zrobić, żeby osiągnąć sukces. A jeżeli trener powiedział o mnie takie słowa, to na pewno tak uważa, bo jest bardzo szczerym, otwartym człowiekiem, który mówi nam to co myśli. I to nie tylko te dobre rzeczy, ale również te złe, które mogą zaboleć. Dla mnie jego szczerość jest bardzo ważna.

Powiedział już panu coś takiego, że poszło w buty?

Mi na szczęście nie. Chyba nie daję mu powodów, żeby na mnie krzyczał.

Heynen zdradził, że nie mówi pan dużo, ale jak już coś powie, wszyscy słuchają.

Fakt, staram się nie mówić zbyt wiele. Staram się natomiast mówić na tyle mądrze, żeby koledzy przyjęli moje słowa do wiadomości. O niektórych rzeczach trzeba mówić w drużynie głośno, ale też nie należy robić tego zbyt często.

Regulamin reprezentacji to w głównym stopniu pana dzieło?

Nie moje, usiedliśmy wtedy wszyscy razem, ja tylko zapisywałem te propozycje, które zaakceptowała cała drużyna. Stworzyliśmy ten regulamin wszyscy razem i się do niego stosujemy. Nie jest on zbyt długi, ma sześć czy siedem punktów. Chodzi głównie o to, żeby zachowywać się jak na reprezentanta Polski przystało, nie świrować, nie robić głupot i angażować się w stu procentach na każdym treningu. Najważniejsze zasady kadry w tym roku są takie, że mamy trochę wolności, trener pozwala nam na dużo, ale wymaga też stuprocentowej gotowości do pracy i poświęcenia. Heynen nie chodzi za nami, nie pilnuje nas na każdym kroku i nie szpieguje, tak jak to się wcześniej zdarzało. Nie czepia się, że czyjś samochód wieczorem stał tak, a rano inaczej, a to oznacza, że tej osoby na pewno całą noc nie było. Taka dziecinada nie powinna mieć nigdy miejsca.

Możemy chyba otwarcie mówić, że wspomina pan okres, kiedy selekcjonerem był Ferdinando De Giorgi.

Nie chcę nikogo oceniać, rozumiem, że każdy trener ma swój styl prowadzenia zespołu, swoje metody, w które wierzy i które dają mu poczucie komfortu. Jednak czasami warto też słuchać.

W poprzednim sezonie rygor u De Giorgiego was zabił?

Nie wiem. Zgodzę się, że w najważniejszych meczach graliśmy fatalnie. Wszyscy podporządkowaliśmy się temu, co trener zaproponował, zaufaliśmy mu, na treningach dawaliśmy z siebie maksa. Coś nie wypaliło. Wiele rzeczy wpłynęło na to, że poprzedni rok był nieudany, ale to już historia. Nie rozmawialiśmy dużo na ten temat w swoim gronie, bo według mnie nie ma o czym rozmawiać. Trzeba tamten sezon oddzielić grubą kreską i o nim po prostu zapomnieć. To nie jest tak, że po nas porażki spływają. Nie ma jednak sensu ich rozpamiętywać, bo co to zmieni?

Z panem w roli kapitana reprezentacja zdobyła tylko jeden medal, i to "medal z buraka", jak sam go pan nazwał. Który turniej bolał pana najbardziej? Puchar Świata 2015, gdy mimo świetnej gry nie wywalczyliście awansu na igrzyska, turniej olimpijski w Rio, gdy odbiliście się w ćwierćfinale od Amerykanów, czy bardzo słabe zeszłoroczne mistrzostwa Europy, które rozgrywaliście przed własną publicznością?

Zeszły rok jako sportowca nie boli mnie w ogóle. Wymazałem go z pamięci. Pod względem sportowym na pewno największym zawodem był Puchar Świata w Japonii. To najtrudniejszy turniej na świecie, trzeba zagrać 11 spotkań w 15 dni. Niesamowita dawka meczów do zagrania, trzeba z siebie wydobyć mnóstwo energii. My ją z siebie wydobyliśmy, a mimo to nie osiągnęliśmy celu, bo przegraliśmy ostatni mecz. Żeby nie było tak smutno, to najbardziej cieszyłem się po europejskich kwalifikacjach olimpijskich w Berlinie, gdy z ogromnym trudem wyszarpaliśmy Niemcom zwycięstwo i prawo do dalszej walki o igrzyska. Uważam, że samo zakwalifikowanie się na turniej w Rio było naszym niesamowitym sukcesem. Oczywiście, apetyty były duże, jadąc tam czuliśmy, że możemy wiele zdziałać. Nie zdziałaliśmy, ale też nie było tak, że Amerykanie w tym ćwierćfinale się po nas przejechali. W pierwszym secie zdecydowały detale, w drugim prowadziliśmy 18:13 i nagle coś się zatrzymało. Trzecia partia to było już "dorżnięcie", ona zamazała obraz całego spotkania. Nie udało się, ale ja nie zrezygnowałem z marzenia o wygraniu igrzysk. Mam nadzieję, że pojadę na nie co najmniej jeszcze raz i coś z nich przywiozę.

Ja zaraz po Pucharze Świata byłem bardzo rozgoryczony, uważałem nawet, że w akcie protestu nie powinniście wychodzić na podium, bo co to za podium, które nic nie daje. Wśród was też pojawiały się takie myśli?

Nie, ja takich myśli nie miałem. Medal Pucharu Świata zawsze jest dużą satysfakcją. To miejsce na podium w najtrudniejszym turnieju, jaki można zagrać. Nie wiem, czy wywalczony tam medal nie jest dla mnie bardziej satysfakcjonujący, niż krążek z mistrzostw świata. Siatkarski mundial trwa prawie miesiąc, jest czas na odpoczynek, regenerację. A Puchar Świata najbardziej wyczerpuje fizycznie i psychicznie. Nam w 2015 roku było o tyle łatwiej, że do ostatniego meczu wygrywaliśmy, a jak wygrywasz, zmęczenie odczuwasz mniej. Gorzej jest, kiedy się przegrywa. Tamta porażka z Włochami trochę nas stłamsiła. Na podium płakaliśmy prawie wszyscy. Od tamtego momentu chyba coś się w drużynie Stephane'a posypało.

Ale medal jednak nie z buraka?

Medal to zawsze medal. Mówiłem wtedy, że jest burakiem, bo nie dawał nam olimpijskiej kwalifikacji. Z perspektywy czasu patrzę na niego inaczej. Żałuję tylko, że nie udało nam się wygrać całego turnieju, bo było naprawdę blisko.

Wiele razy wspominał pan, że nie lubi piłki nożnej. Skąd u pana niechęć do futbolu?

Z jednego powodu. Piłka nożna jest prostym sportem. Gdzie się nie obejrzysz, ludzie grają w piłkę, i to nie dlatego, że piłka nożna jest fajna, tylko dlatego, że możesz przebywać z innymi w grupie i ta grupa nie będzie się z ciebie śmiała. Przebywać w grupie i odbić prosto piłkę do siatkówki nie mając o tym pojęcia to już trudna sprawa, jesteś narażony na drwiny. A w piłce każdy potrafi lepiej czy gorzej kopnąć. Skoro tylu ludzi gra w ten sport, to znaczy, że jest prosty. Jest sportem dla mas, porywa miliony, ale mnie nie, bo nie ma mi nic do zaoferowania. Nie mogę powiedzieć, że nie trzeba w nim myśleć ani ciężko pracować - wiem, że każdy sportowiec, który chce być na topie musi być przygotowany na harówkę. Zaznaczę też, że nie przemawia przeze mnie zazdrość o zarobki piłkarzy. Nikomu do portfela nie zaglądałem i zaglądał nie będę.

Do siatkówki potrzeba ludzi na wyższym poziomie?

Takie jest moje zdanie. Na wyższym poziomie inteligencji, rozwoju fizycznego, koordynacji ruchowej. Siatkówka to jedyny sport, w którym nie można ani na chwilę zatrzymać piłki. Jak uderzysz pięć razy w aut, tracisz pięć punktów, które mogą zaważyć na wyniku. W piłce nożnej jak kopniesz pięć razy na aut, ktoś zaraz tą piłkę wrzuci na boisko z powrotem i tyle.

Jeden z zawodników ekipy Huberta Wagnera wspominał, że kiedy siatkarze spotykali się z piłkarzami, to było jak spotkanie uniwersytetu z zawodówką.

Już nawet nie o to chodzi. Mi po prostu nie odpowiada sposób bycia tych ludzi, ich interakcji z innymi. Oczywiście generalizuję, bo są też piłkarze na poziomie.

Meczów mistrzostw świata w Rosji też pan nie oglądał?

Nie oglądałem. Chcę, żeby Polska wygrywała zawsze i we wszystko, ale nie interesowałem się tym. Nie wiedziałem nawet, z kim jesteśmy w grupie. Chociaż muszę przyznać, że to, co spotkało chłopaków po mundialu, jest nie fair. Niektórych rzeczy aż przykro było słuchać. Po porażce w meczu z Kolumbią jechałem akurat samochodem, panowie w radiu, którego słuchałem, mocno sobie na naszych piłkarzach używali. A oni na pewno poświęcili mnóstwo zdrowia, żeby przygotować się do turnieju. Nie wyszło, ale ja wiem po sobie, że czasami tak jest - dajesz z siebie maksa, a nic to nie daje i później w meczach w ogóle twojej pracy nie widać. To jednak nie znaczy, że tej pracy nie było. Dlatego fala hejtu i szydery, jaka spadła na Polaków po turnieju w Rosji, jest nie do zaakceptowania. Jeżeli nie potrafimy docenić czyjejś pracy, wielu godzin spędzonych na siłowni, boisku, i śmiejemy się sami z siebie, to na świecie też będą się z nas śmiać. Porażka to nie powód, żeby wyzywać kogoś od najgorszych. Tym bardziej, jeżeli nie musisz brać odpowiedzialności za te słowa. Najprościej jest kogoś wyśmiać, do tego nie potrzeba żadnego wysiłku. Przekaz po mundialu był taki, że my Polacy śmialiśmy się ze swoich ludzi. I to mi się nie podobało.

A sporty walki pan lubi?

Bardzo.

Które?

MMA. UFC zafascynowałem się w czasach, kiedy KSW zrzeszało jeszcze tylko takich zawodników, którzy chcieli się bić, a nie zarobić. Teraz jest tam trochę cyrku, zresztą jedna z gal miała chyba nawet cyrk w nazwie (KSW 37 "Circus of Pain", na której doszło do starcia Mariusza Pudzianowskiego z Pawłem "Popkiem" Mikołajuwem - przyp. WP SportoweFakty). Z KSW zrobił się trochę show biznes, a nie zawody, gdzie jeden drugiemu chce udowodnić, że jest lepszy. Jasne, każdy z nas chce zarabiać więcej, jednak ja wychodząc na boisko chcę udowodnić przeciwnikowi, że jestem od niego lepszy. W KSW czasami tego nie widać. Zdarzają się naprawdę świetne walki, ale też takie, w których uczestnicy narażają się na śmieszność.

Pociąga pana walka w klatce?

Chciałbym kiedyś czegoś takiego spróbować. Jakie to są emocje, gdy zamykają cię w klatce z drugim człowiekiem.

Mamy akces do KSW? Panowie Lewandowski i Kawulski na pewno ucieszyliby się, gdyby za kilka lat mieli w karcie którejś z gal takie nazwisko.

Broń Boże się tam nie wpycham. Musiałbym najpierw sporo potrenować. Jednak dla samych emocji, żeby przekonać się, co czują ludzie stojąc naprzeciw siebie, a od reszty świata są oddzieleni stalową klatką, na pewno chciałbym spróbować.

Dzwoni Martin Lewandowski i mówi: "Daję ci rok, żebyś się przygotował. Walczysz?". Co pan odpowiada?

Rok to on może dać komuś, kto ma o MMA pojęcie. Ja nie mam zielonego pojęcia. Kilka razy byłem na treningu, ale nie po to, żeby się bić, a podglądać treningi tych zawodników, jak przygotowują się kondycyjnie i tak dalej. Dla laika rok przygotowań to śmiech. Wystarczy, żeby w jednej płaszczyźnie załapać jakieś podstawy, ale to zdecydowanie za mało czasu, żeby nauczyć się od zera stójki, parteru, zapasów, obaleń, obrony przed obaleniami, walki przy siatce, technik kończących i tak dalej. Po roku treningów nawet bym nie wychodził do klatki, bo ludzie by mnie poskładali. Jakbym ja przyszedł do kogoś i powiedział mu: "daję ci rok, żebyś się nauczył grać w siatkówkę", to po tym roku nie byłoby z nim gry. No chyba, że w tym MMA dostawałbym na początku rywali na swoim poziomie. Wtedy to sprawa otwarta.

Spytałem o sporty walki, bo uchodzi pan za wyjątkowo walecznego zawodnika. Takiego, który charakterem lepiej pasuje do sportów kontaktowych, niż do siatkówki.

Nie boję się konfrontacji. Trash-talk to umiejętność, którą wręcz należy posiadać. Najlepsi siatkarze w historii byli przecież arcymistrzami w oddziaływaniu na psychikę przeciwnika. Sport to nie tylko walory czysto sportowe, ale przede wszystkim strona mentalna. Jak jesteś od przeciwnika mocniejszy psychicznie, to pokonasz go, nawet jeśli on ma trochę większe umiejętności.

Jest ktoś, kogo na boisku lubi pan wkurzać najbardziej?

Nigdy sobie nie zakładam przed meczem, że będę prowokował tego czy tamtego, ani nie szukam na siłę człowieka, z którym mógłbym się ściąć. To byłoby sztuczne, a na sztuczność ludzie reagują śmiechem. Zwykle boisko samo kreuje takie sytuacje, one są naturalną częścią gry.

Pamięta pan z kim i kiedy się pan starł? Widzi pan Dragana Travicę i wspomina Puchar Świata 2011, widzi pan Irańczyków - wraca mecz z turnieju olimpijskiego w Rio.

Pamiętam praktycznie wszystkie takie sytuacje, choć nie przywiązuję do nich dużej wagi. Niektórzy po takich spięciach trzymają urazę latami. Dla mnie to, co wydarzyło się na boisku, zostaje na boisku. Nie mam problemów, żeby później rozmawiać z tymi, z którymi się kłóciłem. Z Travicą graliśmy później w jednym klubie i nie mieliśmy ze sobą problemu. Ja chcę za wszelką cenę wygrać mecz i uważam, że każdy sposób jest dobry, żeby pokonać przeciwnika. Nie będę specjalnie podkładał mu nogi, żeby doznał kontuzji, bo to niedopuszczalne, ale postaram się złamać go psychicznie.

Miał pan kiedyś szczególną satysfakcję z tego, że złamał pan w ten sposób rywala i wygrał dzięki temu mecz?

Było kilka takich sytuacji. Najprościej jest chyba z Irańczykami. Kilka razy było tak, że grali dużo lepiej od nas i w przerwach mówiliśmy do siebie, że to już czas, żeby zadziałać, sprowokować ich, wytrącić z równowagi. Niektórzy tracą głowę, kiedy się ich sprowokuje. Przestają myśleć o graniu w siatkówkę, chcą ci za wszelką cenę coś udowodnić. A to na boisku nie pomaga.

Andrea Anastasi mówił o panu "street fighter" - uliczny wojownik. Podobało się to panu?

Nie wiem, w jakim kontekście użył tych słów. Jak byłem młodszy, to wszystkim dookoła dawałem odczuć, że zrobiłbym wszystko, żeby wygrać. Teraz na innym poziomie są zarówno moje umiejętności siatkarskie, jak i opanowanie. Też chcę wygrywać, ale nie muszę tego pokazywać wszystkim dookoła.

Kto panu zaszczepił tę waleczność?

Ojciec, mama, starszy brat, który najpierw zawsze ze mną wygrywał, a teraz mówi, że potem pozwalał się pokonać, żebym nie płakał. Ja uważam jednak, że byłem od niego po prostu lepszy. Tata, który był moim pierwszym trenerem, zawsze powtarzał: nie wymiękaj, idź do przodu, walcz do końca. A treningi były takie, że płakałem, ale robiłem to, co kazał. Myślę, że to mnie ukształtowało i zahartowało.

Dużo było takich treningów z ojcem, które kończył pan we łzach?

Mnóstwo. Tacie chodziło o to, żeby wpłynąć na psychikę dziecka, które nie wie jeszcze, czego w życiu chce. Wiedział, czego mi potrzeba. Mi coś wydawało się głupie i bezsensowne, a on miał świadomość, że tak nie jest. Bardzo ciężko jest przekonać dzieciaka z charakterkiem, że nie ma racji. Ojciec obstawał przy swoim, ja, trochę na złość jemu, przy swoim. Koło się zamykało i tak się toczyło.

Kiedy umawialiśmy się na rozmowę zastrzegł pan, że nie lubi kłamczuchów.

Nie lubię ludzi, którzy nie są szczerzy. Tobie mówią jedno, a komuś innemu zupełnie co innego. Z fałszywymi osobami nie chcę mieć do czynienia.

Dostał pan kiedyś po głowie dlatego, że ktoś powiedział o panu nieprawdę?

Od zawsze byłem ten najgorszy, ten, który rozrabia. W latach szkolnych była nawet taka sytuacja, że ktoś coś zniszczył i oskarżono o to mnie. Później się okazało, że w dniu incydentu nie było mnie w ogóle w szkole. Zawsze był ktoś, kto starał się robić mi pod górkę.

Słynie pan nie tylko z waleczności, ale i z odporności na ból. Często zmaga się tym rywalem?

Nie ma dnia, żebym nie czuł bólu. Jak wieczorem idę do łazienki, najpierw muszę usiąść, potem wstać i dopiero potem mogę zacząć iść. Myślę jednak, że większość chłopaków ma takie problemy i dlatego nie chciałbym wyolbrzymiać swoich. Staram się nie myśleć o tym, że coś mnie boli. Gdybym chciał policzyć dni, mecze, gdy tego bólu nie było, to mógłbym to zrobić na palcach jednej ręki, ale do pięciu raczej bym nie doszedł. Cieszę się ze wszystkich dni, gdy budzę się rześki i nic nie boli. One są na wagę złota.

To prawda, że grał pan z wybitym barkiem, albo ze złamanym palcem?

Prawda. Ze zwichniętym palcem, może nawet złamanym, ale nie sprawdziliśmy tego na rentgenie, więc się nie dowiemy, grałem na Pucharze Świata w Japonii w 2011 roku. Palec całkowicie wyleciał ze stawu, nastawił mi go doktor Wiesław Maroń. Dzień później zagrałem przeciwko Kubie i było ok. A z tym zwichniętym barkiem to było jeszcze w Jastrzębskim Węglu, w spotkaniu z Halkbankiem Ankara. Upadłem na lewy bark i poczułem, jak coś mi wyskoczyło. Zrobiłem jakiś ruch i bark wskoczył z powrotem. Na szczęście to był lewy, a ja atakuję prawą ręką.

Od siedmiu lat nieustannie gra pan w kadrze. W ubiegłym roku, po nieudanych mistrzostwach Europy, zastanawiał się pan nad przerwą od reprezentacji, ale w końcu się pan na to nie zdecydował. Ma pan jakąś datę graniczną jeśli chodzi o występy w reprezentacji Polski?

Chciałbym zdobyć medal igrzysk olimpijskich, najlepiej złoty. Jednak jak zdobędę jakikolwiek, będzie to czas zakończenia reprezentacyjnej kariery. Póki co będę grał, dopóki jest zdrowie, a siatkówka sprawia mi przyjemność. A muszę zaznaczyć, że czuję się teraz lepiej, niż jak miałem 23-24 lata. Nie mam zamiaru słuchać ludzi, którzy w mediach kończą mi karierę z różnych powodów. Dla mnie reprezentowanie Polski to honor i zaszczyt. Daty granicznej nie mam, jest nią dzień, w którym zostanę medalistą olimpijskim. Jeżeli wydarzy się to w Tokio, prawdopodobnie tam pożegnam się z drużyną narodową.

Widzi już pan godnych następców?

Nie ma ludzi niezastąpionych. Na pewno mamy grupę młodych chłopaków z potencjałem, ale czy wyrosną z nich zawodnicy na światowym poziomie to już zależy tylko i wyłącznie od nich. Od ich chęci do pracy, od tego, czy nie będą szukali wymówek dla swoich błędów i głupich zachowań. Warto rozumieć, że nie zawsze nasza opinia jest jedyną słuszną, i dobrze jest wysłuchać tego, co ktoś inny ma nam do powiedzenia.

Jednak zgodzi się pan, że Szalpuk, Kochanowski, Kwolek, Fornal, to ogromne talenty.

Nie samym talentem człowiek żyje. Mam przed oczami mnóstwo zawodników, z którymi chodziłem do szkoły czy trenowałem. Mieli wielkie talenty, ale czegoś brakowało i nie zaistnieli w zawodowym sporcie. Tu jednak mówimy już o chłopakach, którzy trafili do pierwszej reprezentacji. Dzięki temu łatwiej będzie im utrzymać się na wysokim poziomie i dojść do jeszcze wyższego.

A co z tym Wilfredo Leonem? Mówił pan niedawno, że mówienie o nim teraz jest nie w porządku, bo jego jeszcze w kadrze nie ma.

Zdałem sobie sprawę, że nie da się uciec od tego tematu. Leon jest na tyle inteligentnym facetem, że nawet trenując z nami w Zakopanem nie pchał się przed kamery i raczej unikał rozmów z mediami. Wiedział, że jego czas w reprezentacji jeszcze nie przyszedł, choć na pewno nadejdzie. Cieszę się z tego, że przyjechał na nasze zgrupowanie, choć na mistrzostwach świata nie zagra. Dzięki temu kiedy w przyszłym roku dołączy, będziemy wiedzieli z kim mamy do czynienia, jak mamy się do siebie zwracać, jakim on jest człowiekiem. Nie będzie dla nas kimś nowym.

Po Lidze Narodów miał postawić drużynie piwo. Postawił?

Jeszcze nie, ale postawi. Na pewno to wyegzekwujemy (śmiech).

Opowie pan o waszej wyprawie na Rysy w czasie zgrupowania w Zakopanem?

Wyszło to tak z głupia frant. Mieliśmy jakiś luźniejszy dzień, więc zapytałem trenera, czy bierze w ogóle pod uwagę, żeby chętni zawodnicy tam poszli, skoro on był już dwa razy. Na początku się nie zgodził, powiedział, że nie ma takiej opcji. Jednak wieczorem tego samego dnia przyszedł do nas, stwierdził, że to przemyślał i że to nie jest taki głupi pomysł. Poszło nas pięciu albo sześciu. Niektórzy byli już wcześniej, niektórym się nie chciało, inni woleli potrenować na hali. Dla mnie sprawdzenie samego siebie w sytuacji kryzysowej było ważniejsze niż wykonaniu pięćdziesięciu przyjęć z maszyny. Chciałem się przekonać, czy dam radę, czy jeszcze jest we mnie ten ogień, który wcześniej pozwalał mi osiągać życiowe cele.

I znalazł go pan? Były jakieś kryzysy?

Ani jednego. Nie pojawiał się żaden głos, który mówiłby: co ty tu robisz? Był jednak taki moment, że trochę się bałem. Nie było łańcucha, a półka, po której szliśmy była trochę wąska. Dopóki nie złapałem łańcucha byłem trochę przestraszony. Dobrze, że przez mgłę nie widziałem co jest na dole. Jestem dumny z tego, że wszyscy weszliśmy. Oprócz naszego kierownika, ale wiedziałem od początku, że on nie wejdzie, więc nie biorę go pod uwagę.

Dużo ludzi spotkaliście na szczycie?

Bardzo dużo! Już na górze robiliśmy sobie z nimi zdjęcia. W trakcie wspinaczki staraliśmy się unikać spotkań na ścieżce. Od tej naszej strony szlak na Rysy jest dość stromy i każdy trochę się obawiał o swoje zdrowie.

Taka wspólna wyprawa dobrze zadziała na drużynę?

Każda taka rzecz pomaga, bo jest wspólnym osiągnięciem celu. Mała rzecz, a cieszy. Moim zdaniem my, Polacy, musimy nauczyć się cieszyć z małych rzeczy, bo tego nie potrafimy. Tak jak nie potrafimy się cieszyć z tego, co osiągamy własnym wysiłkiem. Zamiast tego wolimy doszukiwać się we wszystkim złych stron, a nie tak powinno być.

Mocne słowa.

Ale prawdziwe. Nie sieję plotek, nie rozpowiadam niesprawdzonych rzeczy, a mówię o tym, co widzę.

Jeśli zapytam, czy zobaczę polską reprezentację w Turynie, w najlepszej szóstce mistrzostw świata, jaka będzie pana odpowiedź?

Odpowiem, że tak. Za każdym razem, jak jadę na turniej, nie wyobrażam sobie, że mogę go przegrać. Jadę po zwycięstwo. Potrzeba nam sporo szczęścia, ale jeśli ono będzie przy nas, osiągniemy sukces.

Co będzie tym sukcesem? Medal, czy może już miejsce w czołowej szóstce?

Miejsce w szóstce nie jest dla mnie jakimś wielkim sukcesem. Jesteśmy ambitną grupą i jedziemy na mistrzostwa w jednym celu. Kandydatów do medali jest wielu, a miejsca na podium tylko trzy. Musimy grać tak, żebyśmy to my zajęli jedno z nich.

ZOBACZ WIDEO Michał Kubiak: Postępy w zagrywce cieszą najbardziej

Komentarze (1)
Wiesia K.
12.09.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Jak zawsze - szczerze i na temat - powodzenia !